Teren, teren, teren. Dokładnie na to miałem dzisiaj ochotę. Zrzuciłem z siebie kołdrę i przekręciłem się na brzuch. Znalezienie odpowiedniej pozycji do snu graniczy z cudem... przynajmniej w moim wypadku. Jak się raz wierciłem na koloniach, to podejrzewali, że mam jakiś zespół niespokojnych nóg, czy coś podobnego. No co za debil wpadł na taki pomysł? Chciał się dowiedzieć, co to za zespół? Choruję na ciężki przypadek "nie potrafię znaleźć odpowiedniej pozycji do spania, a nawet jeżeli znajdę, to wszystko chuj trafia po najwyżej pięciu minutach". I na tym zakończmy to bezsensowne wspominki, gdyż powinienem się w końcu ogarnąć i zwlec z tego łóżka, które tak przy okazji jest twarde, jak stos cegieł, już wolałbym spać na betonie, bo to w sumie to samo. Wstałem powoli z mojego kamiennego łoża, rozmasowując obolałe plecy. Ruszyłem powolnym krokiem do kuchni, włączając radio. Rozpocząłem przygotowywanie śniadania, sałatka, herbatka, czego chcieć więcej? Usiadłem przy stole i zacząłem spożywać mój posiłek, modląc się, aby Desmond nie wpadł na genialny pomysł znakowania terytorium na pościeli, która aktualnie grzeje podłogę. Po skonsumowaniu wielkiej porcji sałaty, pomidorów i ogórków, nasypałem do miski lisa trochę jedzenia i uzupełniłem jego zapas wody. Powlokłem się po pościel. Powoli ją podniosłem i sprawdziłem, czy na pewno nie ma na niej żadnego mokrego śladu, który mógłby wskazywać na to, że rudy tu był. Sprawnie pościeliłem łóżko i ubrałem się typowo do stajni. Czarne bryczesy, piękna, różowa koszulka, oczywiście cudne skarpetki i granatowa, sprana bluza. Chwyciłem toczek i założyłem gumiaki, żeby przypadkiem znów nie być blisko stracenia placów u stóp przez jednego gniadego bałwanka. Spojrzałem w stronę misek mojego rudego towarzysza, puste. Zagwizdałem, a po chwili u moich stóp pojawił się lis. Uśmiechnąłem się lekko. Zabrałem jeszcze kilka mniej ważnych rzeczy typu telefon i klucze, a następnie wraz ze zwierzęciem wyszedłem z pokoju i zakluczyłem drzwi. Ruszyłem powoli korytarzem, lecz musiałem przyspieszyć tempo, gdy zauważyłem, że Des puścił dzidę i zaczął uciekać jak opętany. Wbiegłem za lisem na piętro wyżej, a złapałem go dopiero na samym końcu korytarza. Gdy zwierzę się poddało i położyło na ziemi, sparaliżowałem je wzrokiem. Lis powoli wstał i zasmucony, że zabawa skończyła się tak szybko, ruszył w stronę schodów, a ja za nim. Nim jednak bezpiecznie dotarliśmy do schodów, wpadła na mnie jakaś dziewczyna. Szczupła blondynka, brązowe oczy, długie włosy. Nie wiedziałem jej tu wcześniej. Przeprosiłem ją skinieniem głowy i powolnym krokiem powlokłem się w stronę schodów. Wyszedłem z budynku wraz z moim czworonożnym przyjacielem i już trochę żwawiej wdrożyliśmy na dróżkę prowadzącą do stajni. Po kilku minutach dotarliśmy do celu. Desmond usiadł grzecznie przed wejściem do stajni, gdyż strasznie nie lubił zapachu siana, a ja przekroczyłem próg i podszedłem do boksu mojego "księcia z bajki". Chwile poświęciłem na pieszczoty, a następnie chwyciłem uwiąz, który wisiał na boskie Regema, o dziwo nadal był nietknięty, bo nie zmienił swojego położenia od poprzedniego dnia i podpiąłem go do kantarka mojego rumaka. Wyprowadziłem konia z boksu i podszedłem z nim do stanowiska, które było przeznaczone do czyszczenia. Przywiązałem gniadego i poszedłem do siodlarni po szczotki, które znajdowały się w mojej pace. Byłem z siebie dumny, gdy okazało się, że nie zapomniałem klucza, którym otworzyłem szafeczkę. Wziąłem pożądane przedmioty i wróciłem do gniadosza, który coraz bardziej się niecierpliwił. Zacząłem czyszczenie od rozczesania jego sierści, następnie wyczyściłem jego kopyta, a na sam koniec poświęciłem chwilę na delikatne rozczesanie grzywy. Zadowolony z efektu mojej pracy, odniosłem przyrządy do czyszczenia na swoje miejsce i zabrałem z siodlarni swój ulubiony zestaw, w którym wałach wyglądał cudnie, czyli zielony czaprak, zielone ochraniacze, do tego czarne siodło i ogłowie. Sprawnie ubrałem konia, a moim następnym krokiem było zadbanie o siebie. Założyłem toczek i rękawiczki, a później wróciłem na chwilę do siodlarni po bacik, który teoretycznie jest mi zbędny, ale na Regemie wszystko jest możliwe. Zamknąłem pakę, ówcześnie chowając w niej telefon, a kłębek kluczy wrzuciłem do zapinanej kieszeni w moich bryczesach. Wróciłem do wałacha, którego w miarę szybko wyprowadziłem ze stajni i powoli ruszyłem na parkour. Ważne było dla mnie to, aby koń się dobrze rozgrzał, gdyż nie chcę, żeby w terenie nabawił się jakiejś kontuzji. Wsiadłem na konia i rozejrzałem się dookoła. Nie zauważyłem żadnej żywej duszy prócz lisa, który położył się przy wejściu na plac i kilku konikach pasących się na łąkach. Ruszyłem stępem w prawą stronę, po dziesięciu minutach zrobiłem zmianę kierunku, po kolejnych dziesięciu zmusiłem gniadosza do kłusu, który trwał przez pięć minut, a po nim nastąpiła kolejna zmiana kierunku i następne pięć minut w niezbyt przyjemnym chodzie. Po tej chwili tortur przyszedł czas na najszybszy chód i kilka skoków. Zachęciłem konia do zagalopowania raz w jedną stronę, a po chwili w drugą, lecz gdy tylko szykowałem się do skoku, usłyszałem przeraźliwie rżenie, przez co straciłem jakąkolwiek równowagę i mało brakowało, abym leżał porysowany przed przeszkodą. Po oddanym skoku uspokoiłem Regema i spojrzałem w stronę, z której dochodził ten dziwny odgłos. Zauważyłem dziewczynę, która dzisiaj na mnie wpadła, a wraz z nią jakiegoś konia. Piegowata wpatrywała się we mnie tak, jakby miała zaraz zapaść się pod ziemię. No, chyba czas się ulotnić i jechać spokojnie w ten teren.
Maxi?
842 SŁOWA WOW. Norlmanie jeden z dłuższych odpisów XD Bądź ze mnie dumna. Opko pisałam o 4 w nocy, więc jak najbardziej może nie miec sensu C:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.