Wprowadziłam Miśkę do boksu i stopniowo zaczęłam zdejmować z niej sprzęt, zaczynając od ochraniaczy i kończąc na ogłowiu. Było mi jej żal, widać, że była smutna z powodu nie udanej jazdy. Po odniesieniu sprzętu wróciłam do jej boksu, by dokładnie ją wyczyścić, wymiziać i dać jej parę marchewek do żłoba. Pożegnałam się z nią, a następnie powkładałam resztę warzyw do boksu Piotrusia i Marynarza. Ale jedna rzecz mnie zdziwiła, nie zastałam mojego gniadosza w boksie. Od razu wybiegłam ze stajni, myśląc tylko o jednym: czy stajenny zapomniał, by przyprowadzić go z padoku? Wyglądało to trochę podejrzanie, gdyż gdy poszłam do ogrodzenia miejsca, w którym powinien hasać Peter Pan, go tam nie było. Zaczęłam ze zdenerwowaniem rozglądać się na lewo i prawo marząc, by nie dostał się na padok przeznaczony dla klaczy i wałachów. Ale nici z marzeń, bo tam go właśnie znalazłam. Przystawiał się do jakieś gniadej klaczy, która najwyraźniej nie była zbyt chętna na poznanie go.
Bez zastanowienia pobiegłam na owy padok i wtedy zauważyłam chłopaka próbującego odciągnąć Peter Pan'a, od, najwyraźniej jego klaczy. No, będą kłopoty, pomyślałam. Od razu zawołałam konia po imieniu, na co ten od razu podbiegł do mnie kłusem, zostawiając z tyłu swoją nową (nie)koleżankę. Złapałam go mocno za kantar i patrzyłam jak właściciel owej klaczy podchodzi do niej, a następnie do mnie z mocno zdenerwowaną miną.
- Ja bardzo przepraszam! - powiedziałam tonem, który zawsze działał na moich rodziców. - Peter zazwyczaj tak się nie zachowuje…
Doug? Wena uciekła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.