poniedziałek, 23 września 2024

od Arthura do Anthony'ego

 Jesień w Idaho Falls była zdecydowanie przyjemniejsza, niż w Californii. Pogoda dopisywała, a liście powoli zmieniały kolor z zielonego na złoty. 
Poprawiłem na sobie kurtkę, i upewniłem się że mam w kieszeni najpotrzebniejsze mi rzeczy - telefon, fajki wraz z zapalniczką i kluczyki od samochodu. Rozejrzałem się jeszcze po zagraconym pokoju, celem znalezienia plecaka. Po kilkukrotnej analizie mojego otoczenia, i braku plecaka, odpuściłem i wyszedłem z pomieszczenia. 
Dziedziniec Akademii tętnił życiem; w dedykowane miejsce podjeżdżały furgonetki z końmi, trenerzy przekrzykiwali się nawzajem na placach, uczniowie spacerowali ze swoimi pupilami, bądź wracali konno z malowniczych terenów. 
Przez to ostatnie poczułem delikatne ukłucie zazdrości, i przez sekundę przeszło mi przez myśl, czy nie przeszkodzić któremuś z trenerów z pytaniem o lekcje na jednym z koni Akademii. Zrezygnowałem z tej myśli, widząc rozgardiasz panujący na placach. 
Dłuższą chwilę zajęło mi odnalezienie się w labiryncie budynków, zanim dotarłem na parking. Pomieszkiwałem tu już jakiś czas, ale wciąż ciężko było mi się połapać co gdzie się znajduje. Na szczęście, parking był na tyle dobrze oznakowany, że szybko odnalazłem mój samochód.
Wsadziłem kluczyk do zamka i przekręciłem, czekając na charakterystyczne kliknięcie, oznaczające że się otworzył. Cisza. 
- Kurwa. - Ponowiłem próbę, tym razem z pozytywnym skutkiem. Odetchnąłem z ulgą i wsiadłem do auta, przyczepiając telefon do uchwytu. Taki stary samochód wyglądał komicznie z dodatkiem nowej technologii, ale nowe miasto wymagało poświęceń. V6 zamruczało satysfakcjonująco, na co uśmiechnąłem się i wbiłem wsteczny. 
Wyjechałem dość sprawnie z terenów Akademii, i kierując się znakami, miałem nadzieję, że zmierzam w stronę miasta. 
Z głośników leciały piosenki Pearl Jam, zagłuszając warczenie silnika i moje własne myśli, rozpraszając mnie na tyle, że przejechałem zakręt do centrum miasta. Zakląłem i zahamowałem gwałtownie, dziękując wszechświatowi, że nikt za mną nie jechał, bo byłby w moim zderzaku, a naprawa kosztowałaby mnie najbliższe kilka wypłat.
Zawróciłem i wjechałem do miasta, które za każdym razem zachwycało mnie tak samo - niewielkie sklepy i stragany porozkładane w wąskich uliczkach, klimatyczne kawiarenki i moje ukochane bary, w których byłem stałym klientem, w jednym z nich udało mi się nawet dostać pracę na pewien czas. Rozglądałem się za parkingiem bliżej centrum, gdzie znajdował się cel mojej podróży - sklep motoryzacyjny. W międzyczasie pewnie zahaczę o sklep spożywczy, żeby mieć cokolwiek do jedzenia na weekend, i pewnie zainwestuję w zgrzewkę piwa. 
    Impala prezentowała się cudownie, ciężko było mi oderwać od niej wzrok. Zamknąłem ją i wreszcie uraczyłem się papierosem, korzystając ze spaceru w stronę sklepów. Ludzie na ulicy byli zajęci sobą, większość z nich miała słuchawki w uszach, bądź wlepiała wzrok w telefon. Kilka osób spojrzało na mnie jak na degenerata, gdy odwracałem się w kierunku mojego cudeńka i gwizdałem pod nosem. 
Minęła dłuższa chwila, nim dotarłem do pierwszego ze sklepów. "Albertsons" głosił wielki napis na budynku; drzwi rozsunęły się z cichym szurnięciem. Przepuściłem jakąś parę wychodzącą z kilkoma torbami zakupów, na co uniosłem brwi. Kiedy wy to kurwa zjecie? Przemknęło mi przez myśl, w trakcie zabierania koszyka. 
Piwo, sok pomarańczowy, pieczywo zwykłe i chleb tostowy, ser, szynka, masło. Krakersy. Wypakowałem wszystko na kasę i spojrzałem za kasjerkę.
- Marlboro setki czerwone do tego poproszę. - dodałem, patrząc na kobietę po czterdziestce, z tatuażami i krótkimi, czarnymi włosami ze srebrną poświatą. Podała mi je z pogardą, tak, jakbym zrobił jej krzywdę. Podziękowałem jej, spakowałem rzeczy do siatki i wyszedłem ze sklepu, mając nadzieję że trafię do drugiego sklepu bez większego problemu.
Tak też się stało, i na szczęście olej, który był mi potrzebny, również znajdował się na miejscu. Zapłaciłem niemałą kwotę za spokój z silnikiem i wrzuciłem go do torby z zakupami. 
    Uznałem, że skoro nie mam dzisiaj już żadnych zajęć, nie zaszkodzi mi przejść się dłuższą drogą do samochodu; skręciłem więc w jedną z mniejszych uliczek, stricte dedykowanych dla pieszych i rowerzystów, i zacząłem rozglądać się po witrynach. Mimo mojej niechęci do picia kawy w kawiarniach, stwierdziłem, że raz mi nie zaszkodzi. Wszedłem więc do jednej i wlepiłem wzrok w menu, tak, jakbym nie umiał czytać. Na szczęście nie było tu zbyt wielu ludzi, więc nie martwiłem się o zajmowanie kolejki. 
Jak na złość jednak, ktoś stanął za mną i bacznie obserwował moje poczynania. Wziąłem głębszy oddech, i zignorowałem tę osobę. Wszystkie nazwy tych kaw i innych napoi niewiele mi mówiły, i czułem się tu jakbym był niechciany.
- Słuchaj, wyglądasz jakbyś znał się na kawach. Pomożesz mi coś wybrać, zanim przyjdzie nas obsłużyć? - Zagaiłem zachrypniętym głosem chłopaka za mną, nim w ogóle zdążyłem ugryźć się w język. Odchrząknąłem. - Kompletnie się na tym nie znam. - Dodałem.

Tony? :))


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.