niedziela, 11 listopada 2018

Od Navarro do Grace

Nie żebym miał cokolwiek do samolotów, ale to co odpierdalało się dzisiaj na pokładzie to szczyt, po prostu szczyt. Nawet nie miałem ochoty tego komentować, a do uszu włożyłem słuchawki, głośność w telefonie dając na ful, by tylko nie słyszeć darcia się małych dzieci. Lot zleciał na moje szczęście dość szybko, więc gdy wylądowaliśmy, z ulgą zszedłem po schodach w dół, chwilę później odbierając swój zmasakrowany bagaż z taśmy. Jeszcze raz rzuciłem okiem na adres mojego celu, uświadamiając sobie, że do pokonania mam jeszcze dobre 300 kilometrów, przekląłem na to w myślach, stając w miejscu postoju taksówek.

***

Nigdy więcej jazdy taksówką przez taki odcinek - uświadomiłem sobie jakim byłem debilem dopiero przy wysiadaniu, gdy człowiek za kierownicą zażądał pieniędzy. Z bagażnika Volvo udało mi się wydobyć moją czarną walizkę, zatrzasnąłem więc bagażnik, sowicie przeklinając, gdy kierowca od razu odjechał. Nieco niezadowolony opuszczeniem Francji, pociągnąłem bagaż za sobą wprost na hall. Rozmowa z recepcjonistką wydawała mi się jedyną ciekawą rzeczą, której dokonałem tego jeszcze nie skończonego dnia, prócz rzecz jasna wylotu i mojej przeprawy przez piekło.
-Dziękuję za wskazówki - rzuciłem szybko, kierując swe kroki w kierunku wskazanym przez starszą panią z recepcji.
Tak jak się spodziewałem - mój pokój był jedenastym w kolejności od schodów, co czyni go też numerem jedenastym, więc tak postanowiłem go zapamiętać - jako numer jedenasty. Moja dłoń powędrowała do tylnej kieszeni spodni, natychmiast natykając się na zimny metal, który od razu chwyciłem. Nim trafiłem kluczem do dziurki, parę razy parsknąłem śmiechem na moją nieudolność, po czym podrapałem się z zażenowaniem po szyi, uświadamiając sobie, iż drzwi były otwarte. Wystrój dość w moim stylu - o ile mogę to tak nazwać, - łóżko wydawało się dość wygodne, gdy po raz pierwszy usadowiłem na nim swoje cztery litery i parę razy podskoczyłem, żeby upewnić się do jego wygodności. Błąd. Wylądowałem na podłodze.

***

Stres dzisiejszego dnia nie miał zamiaru mi odpuszczać, a łeb pulsował pod wpływem emocji.
-Spóźnieni dwadzieścia minut.- mruknąłem pod nosem, kiedy przyczepa z moją klaczą podjechała przed Akademię.
Już miałem się ruszyć, by ją otworzyć, jednak pewna osoba pokrzyżowała mi te ambitne plany.
-Boże, przepraszam.- krzyknąłem, zbierając biedną brunetkę z ziemi.

Sumiku? :>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.