niedziela, 11 listopada 2018

Od Gianny do Maeve

Jazda po wybojach i pierdolonych kamieniach przedłużyła się o jakąś godzinę, oczywiście dzięki kochanemu Colo, na którego widocznie dawka leków uspokajających nie podziałała tak jak powinna. Tyle wygrać z tymi szkapami. Oparłam głowę o szybę, ale kiedy tylko jebnęłam głową o szkło, zrezygnowałam z tego pomysłu. Zamiast tego odchyliłam się do tyłu i próbowałam nie zarąbać o dach starego suva. Facet, który zgodził się zawieźć mnie i moje porąbane kudłaki do akademii, był nad wyraz rozgadany. Totalnie miałam go dość. - Jeszcze jeden zakręt panienko - oznajmił dymiąc tą cholerną fajką. Nich się udławi tym cholerstwem. Słysząc walenie końskich kopyt po bokach przyczepy, uznałam, że będzie niezły cyrk przy wyprowadzaniu kopytnych. Neolito zapewne będzie próbowała spierdolić, a Colo mnie ugryźć, ale ehh, takie życie wybrałam i takie mam. Nie, nie tego chciałam. W końcu, zza zakrętu wyłoniło się moje nowe życie, nie wróżyłam sobie co prawda niczego szczególnego, ale warto mieć nadzieję, prawda? Heh. Nie. Od razu po otwarciu drzwi, podałam temu niezwykle uroczemu panu zdecydowanie zbyt dużą ilość pieniędzy jak na tak wyrafinowane przewiezienie mnie z lotniska, i ruszyłam do rozklekotanej przyczepy. Pojazd godny mistrzów. Luksusy kurwa. Kontrolnie zajrzałam do wnętrza furmanki, ale widząc, że tragedii nie ma, przystąpiłam do mojej ulubionej, tak do chuja, czynności. Najpierw zajęłam się mniejszym problemem, czyli młodszym z towarzystwa, czyli Colo. Z nim poszło szybko, więc zaraz zajęłam się już nieotumanionym prochami Neo. Deresz co prawda zszedł po rampie bez problemów, dalej już zaczęły się schody. Punktem zapalnym okazał się Colorfull, który na widok towarzysza niedoli napiął mięśnie i furkocząc niczym traktor, zaczął stukać podkutym kopytkiem o bruk. Ogier który szczerze gardził karusem, dopadł go tylnymi kopytami i wywiązała się z tego niezła kopanina. Wreszcie udało mi się zażegnać konfliktowi i mogłam jednego z panów zaprowadzić do stajni. Drugi po kilku minutach wylądował w boksie obok. Cała ta szopka, łącznie z odniesieniem sprzętu, trwała coś koło godziny. Kolejne pół godziny zajęło mi rozpakowanie się i poprzytulanie moich miśków, którym w końcu też się coś od życia należało. A potem znowu znalazłam się w stajni, tym razem w innym celu. Uznajmy, że prawie wyszło. Prawie, bo niezawodny Hazan momentalnie burknął na osobę, która bezczelnie popalała sobie papieroska przy boksie znerwicowanego Neolito. Nosz kurwaaa. - Mogłabyś łaskawie zwiększyć odległość między sobą, a moim koniem? - rzuciłam z przekąsem.

Maeve?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.