Powolnym krokiem udałam się do stajni, był piątek... piątek 13-tego, ten słynny pechowy dzień. Hah, nie wierzę w te brednie. Dowlokłam się do dużego budynku i przekroczyłam jego progi. Mimo że najchętniej przespałabym cały dzień, miałam ochotę na wyjazd w teren. Tak dawno nie miałam okazji, żeby pobyć sam na sam z koniem, strasznie mi tego brakowało. Udałam się do siodlarni i zgarnęłam kilka szczotek, kopystkę oraz uwiąz z pudełka More'a. Następnie podeszłam do boksu wałacha, odkładając obok szczotki i przyczepiłam do jego pomarańczowego kantara, uwiąz w tym samym kolorze. More i pomarańcz to zdecydowanie idealne połączenie. Wyprowadziłam konia z boksu i podeszłam do pierwszego lepszego stanowiska do czyszczenia. Wzięłam szczotkę ryżową z długim włosiem i zaczęłam wyczesywać cały piasek, który siedział na moim cudownym walijczyku. Nie trwało to długo, ponieważ wczoraj go czyściłam i nie zdążył się jeszcze, aż tak uwalić, choć po nim można się spodziewać wszystkiego. Dokładnie sprawdziłam, czy nie ma żadnych zaklejek, lecz na całe szczęście była tylko jedna, której szybko się pozbyłam. Nie spędziłam również dużo czasu na babranie się w grzywie i ogonie wałacha, gdyż wystarczyły dosłownie dwa przyciągnięcia grzebieniem i włosie wyglądało doprawdy przyzwoicie. Chwyciłam kopystkę i zaczęłam czyścić pierwsze kopyto, następnie drugie, trzecie i... czwarte niefortunnie musiał postawić mi na nodze. Niestety koń nie należy do najlżejszych zwierząt, a ból przeszły całe moje ciało. Gdy zepchnęłam wierzchowca z mojej stopy, przykuśtykałam przez korytarz i weszłam do siodlarni. Nie pora, żeby się wycofywać, to był tylko przypadek. Chwyciłam świeżo co wyprany, pomarańczowy (bo czemu nie wyglądać, jak dynia?) czaprak, siodło, ogłowie i ochraniacze (również w kolorze soczystej dyni). Potoczyłam się do mojego wierzchowca i zaczęłam go ubierać. Gdy już wszystko było gotowe, zgarnęłam wszystkie szczotki i zaniosłam je do siodlarni, chwyciłam toczek, który po chwili znalazł się na mojej głowie, następnie założyłam rękawiczki, chwyciłam bacik i przygotowana już na kolejne, wszelkie wybryki życia, wróciłam do konia. Odpięłam uwiąz i wyprowadziłam konia ze stajni, pogoda była wręcz idealna do jazdy w terenie. W mgnieniu oka znalazłam się na wałaszku i na chwilę wjechałam na parkour. More musiał rozgrzać mięśnie, ponieważ nie potrzebowałam żadnych nieplanowanych postojów w środku lasu. Na początku ruszyłam stępem w stronę prawą, a po pięciu minutach zrobiłam zmianę kierunku przez środek placu. Rozgrzewka szła naprawdę dobrze, koń szedł energicznie i szczerze mówiąc zaczęłam mieć wątpliwości, czy pomoce będą tu potrzebne. Po kolejnych pięciu minutach docisnęłam delikatnie łydkę, a More czując sygnał, ruszył kłusem. Standardowo dziesięć minut na jedną stronę, dziesięć na drugą i mogłam przejść do galopu. Nie chciałam za bardzo męczyć konia, ponieważ musiał zostawić trochę sił na teren, więc pogalopowaliśmy sobie tylko po dwie minuty. Po rozgrzewce wyjechała na leśną drogę i w tym momencie mogli dziać się naprawdę wszystko. Jechałam na początku stępem, ponieważ lubiłam podziwiać naturę, lecz kto chciałby całe wieki stać w miejscu? Po kilku minutach przeszłam do kłusa, a zaraz potem zaczął się galop. Nie trzymałam za bardzo wałacha, więc ten coraz bardziej się rozpędzał, już dawno nie czułam tego wspaniałego powiewu wiatru we włosach, cudowne uczucie. Zauważyłam, że kilkanaście metrów przed nami, na ziemi leży poważnie drzewo, lecz co ja się miałam przejmować? Pokonaliśmy je płynnie, bez żadnych problemów. Niestety wszystko, co dobre kiedyś się kończy... dosłownie kawałek przed nami przebiegł lis, którego More najwidoczniej się wystraszył i odskoczył w bok, przez co wybił mnie z siodła i zleciałam w krzaki. Nie było to miłe lądowanie, lecz w życiu zdarzały się gorsze sytuacje. Wstałam powoli, masując obolałe plecy.
-Dzięki. - Mruknęłam do wałacha, który podjadał liście.
Co prawda był roztrzęsiony, ale nie przeszkodziło mu to w przerwie na posiłek. Nie miałam czasu na użalanie się, wsiadłam ponownie na wierzchowca i ruszyłam w dalszą drogę. Mimo iż plecy mnie bolały, a przy kłusie to zupełnie już była katorga, postanowiłam wjechać w tę dzikszą część lasu. Po chwili gałązka strzeliła pod kopytami mojego kompana, który wystraszony puścił się galopem przed siebie. Jak ja złość, wielka gałąź musiała obić się o moją twarz, przez co miałam pełno liści w buzi, a gdy tylko udało mi się przejść do stępa, postanowiłam zakończyć tą jakże cudowną przygodę.
~~~
Po niecałej godzinie dotarłam do stajni, jakie wielkie było szczęście, gdy stanęłam w końcu na ziemi. Rozebrałam wałacha i wprowadziłam go na pastwisko, aby trochę ochłonął po terenie. Odłożyłam sprzęt do siodlarni i postanowiłam wypuścić jeszcze Voljeni, żeby nie czuła się samotnie. Wyprowadziłam klacz z boksu i zaprowadziłam ją na pastwisko, podczas odpinania uwiązu klacz, tak mnie pociągnęła, że wylądowałam w poidle.
-Dobra! Poddaję się! Piątek 13-tego jest przeklęty!
Co za okropny dzień.
40$
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.