niedziela, 12 października 2025

Od Maddie cd. Arthura

- O popatrz, sarenka. - wskazałam palcem na coś chodzącego po krzakach. - Albo przerośnięta wiewiórka? - zaśmialiśmy się, a on do tego zakrztusiłem dymem. 
- A może sarwiórka? – nim się znowu zaśmiał, położyłem mu dłoń na ramieniu i pociągnęłam mocno do tyłu. Gdyby nie drzewo za mną, pewnie bym sama poleciała na plecy, ale przytrzymując się szorstkiej kory kucnęłam przy Arthurze i wskazałam mu palcem na postać wychodzącą z budynku. Trzymała coś dużego w dłoniach i kierowała się do psa.
- Gargamel przyszedł tylko nakarmić Klakiera – wyszeptał Arthur, a pies zaczął głośno ujadać. Miałam ochotę się zaśmiać, ale kiedy postać się odwróciła i jej wzrok przemierzał drzewa i krzaki, w których się ukryliśmy, zamarłam w strachu i tylko mocniej ścisnęłam dłoń na ramieniu Arhura, jakby substancja w żelkach na moment przestała działać.
Miałam obraz jak przed laty, gdy byłam mała. Było ciemno, księżyc nie świecił, a padający deszcz zamazywał mi pole widzenia. Kucnęłam i się ukrywałam, słyszałam bicie własnego serca, a po chwili ciężkie kroki. Psy ujadające w oddali i ten zapach strachu…
- Zamknij się głupi psie! – krzyk mężczyzny wyrwał mnie z transu i na moment poczułam, jak głowa mi wiruje. 
Mężczyzna trzymał w dłoniach coś, co wyglądało na połowę ugotowanego kurczaka. Rzucił to psu, który chapnął jedzenie w locie i schował się z nią w budzie. Po chwili z budynku wyszło kolejnych dwóch mężczyzn. Głośno rechotali i szli bardzo chwiejnym krokiem. Zatrzymali się przy tym pierwszym, który nakarmił psa i głośno się zaśmiali.
- Stary, jedziemy już! – krzyknął jeden z tych pijanych i rzucił kluczykami do tego pierwszego, ewidentnie trzeźwego. Cała trójka ruszyła do drugiego, małego i metalowego budynku. 
- Gargamel miał braci? – usłyszałam głos Arthura, który ledwo się przebił do mojej głowy. Spojrzałam na niego i przez chwilę przyglądałam się jego uśmiechniętej twarzy, która zaczynała mi się w oczach rozpływać. Przetarłam twarz rękoma i się cicho zaśmiałam. Żelki ponownie zaczynały działać.
Usłyszeliśmy warkot silnika i po chwili, z drugiej strony budynku wyjechał ciemny pick-up z trójką mężczyzn w środku. Zapalili światło i wjechali ostrożnie między drzewa. Po kilku chwilach czerwone światełka na tyłach maszyny zniknęły nam z pola widzenia.
- Jak myślisz, ilu ich tu może być? – zapytałam, tym razem śmielej i głośniej. Nie wydawało mi się, abym teraz musiała się ukrywać.
- Kto? Jeśli tu były Gumisie, to pewnie już uciekły – podniósł się na równe nogi i minął gęste krzaki, w których się ukryliśmy. 
- Czekaj – ruszyłam za nim i przez krótką chwilę musiałam sobie przypomnieć jak stać na równych nogach. Świat na moment zawirował, a mi się chciało śmiać. – Po wystraszysz Klakiera – dodałam i doskoczyłem do Arhura, który w bezpiecznej odległości kucnął i spróbował zajrzeć do budy. – Co ty robisz?!
- Sprawdzam, czy zamienił się w kota – wyszłam przez niego i ruszyłam w drugą stronę, aby okrążyć budynek.
- Chodź, trzeba uratować Gumisie – mówiłam szeptem, a chłopak momentalnie się podniósł i do mnie dołączył. Oboje, niczym w szpiegowskim filmie, zakradaliśmy się pod budynkiem, próbując również usłyszeć, czy ktoś jeszcze został w środku. Najpierw sprawdziliśmy drzwi główne; były zamknięte. Potem drzwi boczne; ani drgnęły. W drodze powrotnej Arthur zauważył uchylone okno.
- Spójrz! – pokazał mi je gestem ręki.
- Uratujemy was! – powiedziałam trochę głośniej, po czym podeszłam do ściany i próbowałam doskoczyć do szyby. Niestety okno było zdecydowanie za wysoko, na trzeźwo nawet bym nie pomyślała, aby próbować do niego doskoczyć. Chłopak zaczął się ze mnie nabijać, a po chwili sam spróbował. Chociaż był o wiele wyższy, jego próby były dziwniejsze od moich; próbował wspiąć się po ścianie! Padłam na ziemię ze śmiechu.
Arthur stał i się zastanawiał, a kiedy udało mi się podnieść z trawy, powiedziałam mu, aby mnie podniósł. Najpierw skoczyłam mu na plecy, ale zabrakło kilku centymetrów do okna. Potem zaproponował, abym to ja jego podniosła, ale tylko wybuchliśmy śmiechem. 
- Wiem! Wezmę cię za nogi, rozkręcę się i cię przez to okno wrzucę! – znowu wybuchliśmy śmiechem, jednak w tym czasie podkuliłam również nogi, aby tego naprawdę nie zrobił.
W drugiej próbie, zgodnie z moim poleceniem, wziął mnie na barana, więc nim udało się nam złapać pion, przez kilka dobrych minut chwialiśmy się na boki, a potem zapominaliśmy, po co to robimy.
W końcu przypadkiem uderzyliśmy o ścianę, a ja w ostatnim momencie złapałam się za parapet.
- Pociągnij mnie – powiedziałam, a chłopak w pierwszej kolejności zaczął mnie ciągnąć w dół. – Do góry! – zaśmiałam się i po chwili poczułam, jak jednym silnym ruchem prawie wrzuca mnie przez okno.
Pomieszczenie było ciemne, ale pod oknem znajdowała się szafka. Stanęłam na nią, po czym wychyliłam się przez otwór w ścianie i wyciągnęłam ręce. Chłopak zaczął skakać, a kiedy złapał mnie za dłonie, przez moment tak wisiał, dopóki nie zaczął się śmiać i krzyczeć, że czuje się jak na przepaści. Ja w tym momencie rozciągałam sobie ramiona, bo zdałam sobie sprawę, że były mocno spięte. Wydawało mi się to w tej chwili bardzo ważną sprawą.
W końcu go wciągnęłam na górę. Arthur jako pierwszy ruszył przez siebie i znalazł włącznik światła.
- Zgaś to! – poleciłam, a on szybkim ruchem nacisnął wyłącznik. – Nie mogą nas zobaczyć – szepnęłam wcale nie zdając sobie sprawy, że gdyby ktoś tu był, na pewno usłyszałby nasze głośne śmiechy. Mimo to Arthur zaczął chodzić na paluszkach, ale kiedy uderzył o coś nogą, wyciągnął telefon i zapalił w niej latarkę. Skierował światło na mebel, w który uderzył. Był nim stół, a na stole stała cała aparatura do warzenia bimbru. 
- Gargamel to jednak nie czarodziej – pokręcił głową chłopak i zaczął świecić latarką po całym pomieszczeniu. 
Na meblach były ustawione plastiki i szkła w różnych rozmiarach i kształtach. Niektóre ze sobą połączone, niektóre nad palnikami, niektóre zamknięte, niektóre z jakąś zawartością. Szarpnęłam go rękach, kiedy światło latarki opadło na stół.
- Spóźniliśmy się! – jęknęłam i wzięłam do ręki dużą i ciężką butelkę z czymś fioletowym. – Przerobili Gumisie – byłam bliska płaczu. – Wiedziałam, że te niebieskie ludki nie mogą być dobre. W końcu mieli jedną babę na cała wioskę! – przytknęłam butelkę do piersi, a chłopak mnie tylko poklepał po głowie.
- Ale teraz możemy spróbować gumisoku – usłyszałam jego głos. Pociągnęłam nosem i zapominając, dlaczego było mi przykro, odkręciłam butelkę. Powąchałam jej zawartość.
- Te Gumisie nie były świeże.

Arthur? Gumisok!

sobota, 11 października 2025

od Arthura cd. Maddie

Dziewczyna wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na mnie uradowana.
- Możemy wszystko! - wyrzuciła ręce do góry i zaśmiała się. Pierwszy raz od momentu jak ją poznałem, widziałem ją tak szczęśliwą. Świat był teraz fajny.
- Hura! - również podniosłem ręce, naśladując ją. - Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną - ściszyłem głos, to nasza tajemnica.
Patrzyłem na nią, choć moje spojrzenie było raczej nieobecne. Jej tak samo. Cisza była śmieszna, chichotałem. Chyba.
- Idziemy do lasu. Miasto jest nuuuuudneeeee - stwierdziła, sącząc soczek. Podniosłem się i na chwilę zastanowiłem, jak używa się swojego ciała. Dobra, jedna noga, druga, ręka i ręka. Okej. Znam kontrolki.
Rozmawialiśmy o niebie i patrzyliśmy na batoniki. Wróć, patrzyliśmy na niebo i rozmawialiśmy o batonikach.
Spacer był śmieszny. Miałem wrażenie że dryfuję, a nie idę. Dziewczyna złapała mnie za przedramię i zwolniła, fukając, że jestem olbrzymem. Odparłem jej, że jest karłem, za co wylądowałem w trawie obok chodnika. Kątem oka widziałem tylko, jak Maddie znika za winklem i prawdopodobnie wchodzi do sklepu. Położyłem się wygodniej i utopiłem w miękkiej, choć trochę wilgotnej, trawie i liściach. Było mi błogo.
Wreszcie postawiłem się do pionu i zlokalizowałem Maddie w sklepie. Była na dziale ze słodyczami, wpatrując się w paczki żelków jakby były najpiękniejszą rzeczą na świecie. Ma racje, chociaż ja wolę batoniki.
Właśnie, batoniki.
Pozbierałem kilka różnych smaków do rąk i wsypałem je do naszego koszyka, chichocząc pod nosem. Usiedliśmy na ławce i zabraliśmy się za ucztę, żartując z kasjerki o fioletowych włosach. W sklepowym świetle wyglądały jak galaktyka. I szczerze, była piękna. Aż żałowałem, że nie poprosiłem jej o numer. Chociaż patrząc na jej wzrok, pełen politowania, mogłem spodziewać się negatywnej odpowiedzi. 
Maddie wyrwała mnie z układania sobie przyszłości z kasjerką i wsadziła mi rękę do kieszeni bluzy. Popatrzyłem na nią jak na świrniętą, ale nie odezwałem się. Szuka żelków, a tam ich nie znajdzie. Wsadziła ją więc do drugiej kieszeni, analizując jej zawartość.
- Czego chcesz?
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to
- Może mam, może nie - uśmiechnąłem się do niej, odsuwając batona na bok. - Nie znajdziesz, mówię ci.
Zignorowałem jej dalsze poczynania i wróciłem do zajadania się ambrozją w postaci batona. Dałbym się pokroić za ich dożywotni zapas. Piękne, idealnie czekoladowe, z idealnym środkiem. - Ej! - prawie poplułem się przysmakiem, gdy ręce Maddie wylądowały w moich kieszeniach spodni. I do tego mnie uszczypała! Wytłumaczyła się, że po chciała sprawdzić, czy nie mam ich ukrytych. Przewróciłem oczami i rozmasowałem bolące miejsce. 
Rozpiąłem bluzę i wyciągnąłem paczkę żelków dziewczynie, rzucając żartem o rozbieraniu. Dziewczyna zjadła swoją porcję, ja zjadłem podobną ilość co ona. Powoli wracałem do rzeczywistości, a wcale tego nie chciałem.

Droga do lasu kojarzy mi się z gumisiami, smerfami i moimi cudownymi batonami. Chyba tak to było. I trochę mi zimno. Nie widzę ścieżki. Przed chwilą tu była. Aua, gałąź w twarzy. Gdzie jest ścieżka?
Odsunąłem liście z twarzy i rozejrzałem się po okolicy; nic nie zwróciło mojej uwagi. Drzewa, krzaki, więcej drzew, człowiek, więcej krzaków.
Człowiek?
- Patrz! - chwyciłem dziewczynę za ramię i potrząsnąłem nim, chcąc zwrócić jej uwagę na mnie. 
- Co? Gumisie?? Czy Smerfy?
- Bardziej Gargamel - wyszeptałem, wskazując palcem na ciemną postać torującą sobie drogę.
- Pewnie idzie do wioski.. - stwierdziła, a ton jej głosu wskazywał, że uknuła już jakiś plan. Albo się zjarała. 
- Śledźmy go! 
Tym razem to ja byłem prowodyrem głupiego pomysłu, ale raz się żyje. Dziewczyna szła praktycznie ramię w ramię ze mną. Próbowaliśmy poruszać się jak najciszej, by nie zwrócić na siebie uwagi. 
Maddie chyba nie musiała unikać gałęzi aż tak jak ja, ani razu nie usłyszałem jeszcze przekleństwa z jej strony.
Przyspieszyliśmy kroku, gdy, jak mniemam mężczyzna, zaczął znikać nam z pola widzenia. Cholernie daleko ma tę wioskę.
Nie jestem pewien, czy minęła godzina, czy kilka minut, ale dotarliśmy do mniej zalesionego terenu. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów dalej, stał wielki pustostan. Wyglądał jak stara fabryka albo może szpital? Nie wiem, w każdym razie, był pusty. Po polance rozległ się dźwięk pękającego szkła, po czym echem poniosło się szczekanie psa.
- Myślisz że to psi Klakier? - zapytałem dziewczyny, która intensywnie wpatrywała się w osobnika wchodzącego oknem do budynku. - Wchodzimy tam, prawda?
Pokiwała głową. 
Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem go, chwytając nabuzowanego skrzata za ramię.
- Jak mają nas zastrzelić brokatem, to razem. - Jeszcze raz zerknąłem na budynek,  wydawał się być większy, niż pierwszy raz na niego patrzyłem. - Ty, a może oni przerabiają tu Gumisie na ten cały sok z gumisiów? - poczułem się, jakbym odkrył Amerykę, albo jakiś nowy pierwiastek. Przecież to by miało tyle sensu! Wiedziałem, że ta bajka nigdy nie była skierowana do dzieci... 
- O popatrz, sarenka. - wskazała palcem na coś chodzącego po krzakach. - Albo przerośnięta wiewiórka? - zaśmialiśmy się, a ja do tego zakrztusiłem się dymem.
- A może sarwiórka? - omal nie parsknąłem śmiechem na cały głos, ale powstrzymała mnie ręka Maddie na moim ramieniu. Szarpnęła mną do tyłu i kucnęła, wskazując palcem, żebym się przymknął. 


Maddie?


czwartek, 9 października 2025

Od Maddie cd. Ricka

- No brawooo – w pokoju przywitała mnie Elina z szerokim uśmiechem i ramionami gotowymi do uścisku. Idąc w kierunku lustra, które stało za nią, zmierzyłam ją wzrokiem, wpierw zirytowanym, a potem z lekką czułością przytuliłam dziewczynę, która pogratulowała mi pięknego zwycięstwa. Emanowała prawie tą samą energią co wtedy, gdy przegrałam. „Nie martw się i tak pięknie walczyłaś” mówiła z ukrytym wtedy uśmiechem w oczach. Nawet teraz, gdy kłamała co do radości z mojej wygranej, nie wychodziła ze swojej roli pocieszającej i wspierającej przyjaciółki. – Wiedziałam, że tym razem ci się uda – dodała, gdy ją puściłam i wyminęłam, by spojrzeć na siebie w lustrze. – Nie wyglądasz najgorzej – powiedziała przyglądając się mojego odbiciu. Uśmiechnęłam się do brzydkiej twarzy po drugiej stronie.
Czerwony, lekko spuchnięty policzek (gdyby nie ochraniacze na zęby, pewnie miałabym przegryzioną wewnętrzną część policzka). Siniak po prawej stronie czoła, po uderzeniu w głowę – włosy to zakryją. Opuściłam spodnie i zerknęłam niżej: sine plamy na udach od kopnięć na pewno znikną za kilka dni. Nie było źle.
- Fajnie było – powiedziałam w końcu, słysząc swój cichy i niski głos. Odchrząknęłam i odwróciłam do Eliny. – Najlepsze jest to, że chyba zapomniałam o bólu brzucha.
Elina przygotowała materiały do makijażu.
- Po co to? – wskazałam na paletkę do oczu, po czym ta kazała mi usiąść na stołku przy lustrze.
- Nie myślisz chyba, że pójdziesz do domu po takiej spektakularnej wygranej. Nie wiesz z kim walczyłaś – usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mi czyścić twarz wacikiem. Spojrzałam w jej oczy.
- Ale ty wiedziałaś – na moment skrzyżowała ze mną spojrzenie. Wtedy ściągnęła maskę dobrej przyjaciółki, a jej oczy wydały się szare i ponure, jakby straciły radość życia. 
- I na tym skorzystałaś – powiedziałam oschłym głosem bez uśmiechu. Przytaknęłam, lekko unosząc kąciki ust, po czym Elina nałożyła na twarz z powrotem maskę dobrej przyjaciółki. – Zamknij oczy – poleciła i zaczęła nakładać bazę pod makijaż.
Po kilku minutach spojrzałam w nową twarz w lustrze; sztuczną, ale ładną. Opuchlizna optycznie zniknęła, guzek na czole stopił się z cerą i ukrył pod włosami. Zmęczone życiem oczy się rozjaśniły, a popękane i krwawiące usta lśniły piękną czerwienią. Rozplątała warkocze i na ramiona opadły mi krótkie, falowane, ciemne włosy. 
- Cóż, kariery w modelingu nie zrobisz, ale makijaż wszystko zatuszuje – powiedziała kładąc mi dłonie na ramionach. Wyciągnęłam ręce do przodu i pokazałam jej kciuki skierowane ku górze, dając znak, że wszystko jest w porządku. – Jak się przebierzesz, zapraszam na górę. Zwycięzca nie musi dzisiaj wydawać pieniędzy – poklepała mnie po plecach, po czym wyszła z pokoju. Spojrzałam na swoją koszulkę leżącą na krześle, jedyną rzecz, która mogłam ubrać. W końcu przyszłam tutaj prosto z ulicy. 
- Przynajmniej nie jest porwana.

*

Potem się okazało, że nie tylko ja zarobiłam.
Gdy zaczynałam gdzieś walczyć i wygrywałam: brali mnie często i stawiali na mnie. W pewnym sensie miałam motywacje, aby nie przegrać – w końcu ludziom, którzy tracą przez ciebie pieniądze, mogą wpaść do głowy powalone rzeczy. Gdy zaczynałam walczyć w nowym miejscu i miałam tego nieszczęsnego pecha, że przygrywałam: brali mnie bardzo rzadko. Wtedy nikt na mnie nie stawiał i kiedy wygrywałam, odczuwałam satysfakcję, że ci dranie stracili kasę. Ten klub był jednym z takich miejsc: moja ostatnia walka skończyła się porażką, a Betty była znana i miała dobrą reputację. Nikt nie powinien na mnie postawić, oprócz tego jednego… i nawet nie wiem, czy mam go za to zwyzywać, że zaryzykował, czy pogratulować. 
– Chodź, no! – dodał Rick, już bardziej bełkotliwie. – Dziś świętujemy. W końcu jesteśmy kurwa zwycięzcami, nie? – spojrzałam na dziewczynę, która poklepała krzesło, aby mnie zachęcić. „Rusz się, bo będą się na ciebie gapić”, pomyślałam, chociaż i tak czułam na sobie wzrok wielu osób. 
Usiadłam obok dziewczyny, a ta zapytała, co wypije. Zerknęłam na tablicę i szybko przeleciałam wzrokiem po nazwach alkoholu. Najbardziej mnie zainteresowały drinki i shoty.
- Bierz śmiało co chcesz, na mój koszt – powiedział Rick, wychylając się zza Rumi, aby spojrzeć w moim kierunku. Uśmiechnęłam się krzywo, czując się nie swojo. Tyle ludzi, tyle atencji, tyle dobrych słów… musiałam się napić, chociaż trochę, bo w końcu rano miałam pracę. – Próbowałaś ostrego psa? – zapytał, a ja tylko pokręciłam głową. Rick zawołał barmana, aby przygotował nam trzy shoty „ostrego psa”. Barman najpierw obsłużył czekającego klienta, a następnie skierował się do nas. Gdy wlewał napój do kieliszków, zwrócił się do mnie:
- Dzisiaj na koszt firmy, dużo zarobiliśmy dzięki tobie. Chyba, że będziesz chciała wypić całą ścianę alkoholu, to wtedy przerzucimy koszty na Ricka – kiwnął głową do chłopaka, na co ten tylko wyciągnął kciuk do góry. Ewidentnie był już trochę wstawiony i nawet pasował mu ten uśmieszek. 
- Aż żałuje, że jutro pracuje – stwierdziłam.
- Ale to jutro. Dzisiaj jesteśmy tu i liczy się tylko teraz – powiedział szczęśliwie Rick, po czym sięgnął po swojego shota. – Zdrowie! – oboje z Rumi od razu wypili swój napój. Ja, jak to miałam w zwyczaju, najpierw powąchałam napój. Miał ostry zapach… gdy go wypiłam i odstawiłam kieliszek na blat, wyciągnęłam język na zewnątrz i zaczęłam machać ręką, aby go wystudzić.
- Rany, tam było tabasco – skomentowałam, a o w oczach stanęły mi łzy. Nie przepadałam za ostrymi przyprawami. Rick wybuchnął śmiechem, a Rumi zachichotała, na co sama się roześmiałam sytuacją.
- Nie gadaj, że zwykłe tabasco cię pokonuje – zagadał Rick. Pokazałam mu język, który następnie schowałam. 
- Dobra, teraz ja – spojrzałam na tablicę i poprosiłam barmana o Absynt. 
- Uuuuu mocno – skomentowała Rumi, a Rick się tylko uśmiechał. W rzeczywistości nigdy nie piłam absyntu, wiedziałam tylko, że jest wysokoprocentowym ziołowym napojem i tyle. Czy to nie on się palił? Nie pamiętałam teraz.
- Nie dasz rady – powiedział Rick, kręcąc głową, gdy trzymał w rękach alkohol. Rumi w tym czasie spojrzała do swojego kieliszka i zaczęła kręcić głową. Powąchałam napój.
- Pachnie jak amol z bimbrem – stwierdziłam i wypiłam zawartość. Rick to powtórzył, ale Rumi stwierdziła, że nie zaryzykuje. Odstawiłam kieliszek na bok i złapałam spojrzenie Ricka. Ani ja, ani on się nawet nie skrzywiliśmy, zamiast tego czekaliśmy z uśmiechem, aż ten drugi pokaże jakieś znaki słabości. Cicho się zaśmiałam.
- No tak, u ciebie to pewnie walczycie z niedźwiedziami i popijacie absynt każdego dnia – stwierdziłam.
- Poprawka, najpierw zaczynamy dzień od absyntu, a potem przemierzamy Syberie na niedźwiedziach – powiedział, wyciągając palec wskazując w moją stronę i się śmiejąc. Razem z Rumi zawtórowaliśmy mu w tym śmiechu. Rany, ale ja uwielbiałam ten jego akcent.
- Jesteście niemożliwi – powiedziała Rumi. - Kto chce mój? - oboje z Rickiem się zgłosiliśmy. - Powinieneś ustąpić damie - powiedziała Rumi, ale ten tylko pokręcił poważnie głową.
- Ona się nie bije jak dama - zaproponowałam pokojowe rozwiązanie "kamień - papier - nożyce". Zgodził się.
- Raz, dwa... trzy - on wyciągnął kamień, a ja dłoń z wyciągniętymi do boku palcem wskazującym i kciukiem, który razem tworzyły półkole. Rich zmarszczył brwi. - Co to jest?
- Dywersja - po tych słowach chwyciłam kieliszek i wypiłam zawartość. Rumi buchnęła śmiechem.

*

Ciepełko rozlało się po moim wnętrzu i trochę się wyluzowałam. Brzuch nie bolał, ale zamiast tego zaczynały mnie irytować spojrzenia kierujące się w moją stronę. Dlatego rzadko wychodziłam do klubu po walce; zawsze patrzyli i oceniali. Gdy w końcu jakiś mężczyzna się dosiadł z mojej drugiej strony i chciał mi postawić coś do picia, wyszłam do łazienki. Brzydki nie był, ale… może w innym życiu. Innej rzeczywistości i czasoprzestrzeni będzie łatwiej. W innym wcieleniu się wtopię w społeczeństwo.
Usiadłam na toalecie. „Pamiętaj, masz jutro do pracy. Bądź odpowiedzialną osobą i prześpij się chociaż cztery godziny. Nie napij się, pamiętaj. Jak będziesz chciała, to przyjdziesz się napruć w wolny dzień. Najebiesz się jak… jak… kto?” gdy w myślach uciekły mi słowa, skończyłam sikać i wychodząc z toalety, rzuciłam wzrokiem na swoje odbicie. Nie było najgorzej.
Po drodze zagadały mnie jakieś osóbki. Nie tylko mężczyźni, ale również kobiety, dzięki czemu pozwoliłam sobie na udzielenie im kilku chwil miłej uwagi. Przecież nie mogłam atakować każdego jak na ringu – może za wyjątkiem Ricka.
Gdy wróciłam do miejsca, w którym siedzieli Rick z Rumi, dziewczyna pierwsza rzuciła mi spokojne spojrzenie.
- No nareszcie, Rick się już martwił, że nie będzie miał z kimś pić – zaśmiała się, a ja stanęłam przy niej.
- Szkoda, że za godzinę musze się zwijać. Zamienimy się miejscami? – drugie zdanie powiedziałam już do dziewczyny. Ta nie protestując, a nawet nie pytając o powód, usiadła na moje krzesło, dzięki czemu usadowiłam się pomiędzy nimi.
- Wiedziałem, że chcesz siedzieć bliżej mnie – skomentował Rick, który trzymał w dłoni szklankę alkoholu. 
- Po prostu wszystkich odstraszasz tą swoją gębą – odgryzłam mu się, po czym zamówiłam najmocniejszego drinka, jakiego mieli. Ze dwa zdążę wypić i jeszcze się zdrzemnę przed pracą.

Ricky?

środa, 8 października 2025

Od Maddie cd. Arthura

- Halooo, ziemia do Maddie – otworzyłam jedno oko i spojrzałam na uśmiechniętego chłopaka. Rany, jeśli człowiek tak dobrze się czuje po zjedzeniu kilku żelków, dlaczego mówi się, że są złe i nielegalne? 
- Możemy wszystko! – powiedziałam donośniejszym głosem, wyrzucając ręce do góry. Było mi tak przyjemnie… psychicznie. Jak nigdy.
- Hura! – chłopak tez wyrzucił ręce do góry, ale w bardziej naśladowczy mnie sposób, niżby również przeszczęśliwy co ja. – Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną – to powiedział już szeptem. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na swoje uśmiechnięte i otępiałe buzie, czekając, aż na coś wpadnę.
- Idziemy do lasu – powiedziałam w końcu. – Miasto jest nuuuudneeee – przeciągająć ostatnie słowo, sięgnęłam po odsunięty na bok karton soczku jabłkowego i przytknęłam słomkę do ust. Gdy Arthur zapytał po co idziemy i jednocześnie wstał, gotowy już ruszyć, ja z przykrością stwierdziłam, że mój soczek gdzieś wyparował. 
- Co mówiłeś? – wstawałam z ławki wyrzucając kartonik do najbliższego kubła na śmieci.
- Czekoladowe batoniki – wyjaśnił, kierując palcem wskazującym na niebo.
- I żelki! – również wychyliłam palec wskazujący w stronę nieba. – Masz jeszcze? – chłopak wzruszył ramionami, jednak zamiast sprawdzić, czy je rzeczywiście miał, ruszył w stronę sklepu. – Ej! Przecież mamy batoniki – doskoczyłam do niego, zrównując tempa. – Wolniej olbrzymie – złapałam go za przedramię, zwalniając go jednocześnie.
- Zapomniałem, jakim karłem jesteś – zaśmiał je i chociaż mu zawtórowałam, jednocześnie uderzyłam go w biodro zwykłym machnięciem ręki. 
- Karły są do metra czterdziestu – skomentowałam. 
– Na pewno masz więcej? – dodał i tym razem zepchnęłam go na bok w kępę trawy. Zabrałam mu torbę ze słodyczami i pobiegłam z uśmiechem do sklepu.
Gdy wrzucałam do koszyka soczki i batoniki, w sklepie pojawił się Arthur z paroma jesiennymi liśćmi na głowie. 
- Nie daruje ci tego… - mruknął mi do ucha, zabierając mi z rąk koszyk i wrzucając jeszcze kilka batonów. – Daj jeszcze, bo ostatnie to pochłonęłaś bez gryzienia – tym razem się zaśmiałam, bo w sumie to miał racje. Zawtórował mi i po sekundzie znaleźliśmy się przy kasjerce, próbując powstrzymać chichoty.
- Dla małego soczek… - powiedział podając mi karton soku.
- A dla dużego batonik… - zawtórowałam, oddając mu batonika.
Zjedliśmy w akompaniamencie chichotów i śmiechów na temat kasjerki – dziewczyny o fioletowych włosach, która mogłaby grać w kapeli na perkusji. Szczerze powiedziawszy, nasze żarty nie miały sensu, więc w końcu zaczynałam odczuwać „spadek szczęścia”. Wyrzuciłam pusty kartonik do kosza (chodź w rzeczywistości nie trafiłam do niego) i odwróciłam się przodem do chłopaka. Chciałam sprawdzić, czy był jeszcze w posiadaniu specjalnych żelków, ale jego usta były wypełnione batonem, a nie miałam zamiaru czekać na odpowiedź. Wsadziłam mu rękę do kieszeni bluzy. Zerknął na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Znalazłam tylko telefon i jakiś papierek. Obeszłam go na około i wsadziłam rękę do drugiej kieszeni – portfel.
- Czego chcesz? – zapytał. 
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to – nie wiedziałam, ale chciałam w to wierzyć.
- Może mam, może nie – odparł z uśmiechem. – Nie znajdziesz, mówię ci – stwierdził i wrócił do dokańczania batona, a ja stwierdziłam, że musiał je mieć dobrze ukryte… w kieszeniach spodni! Natychmiast wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni spodni. – Ej! – jęknął z buzią pełną czekolady. – To delikatny towar – powiedział niewyraźnie, a ja tylko kontynuowałam poszukiwania. 
- Tu nie ma żadnego towaru – mruknęłam. – Gdzie go masz? – zapytałam wyciągając dłonie.
- Zgadnij – spojrzał na mnie odwracając głowę i dobrze się przy tym bawiąc. Zmarszczyłam brwi i ponownie wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni, aby go mocno uszczypnąć w pośladki. Ten jęknął, odskoczył na bok i zaczął masować obolałe miejsca. 
- Musiałam się upewnić, że nie masz drugich kieszeni tam – odparłam niewinnie. 
- Jasne, po prostu chciałaś pomacać – przewróciłam oczami, na co rozpiął bluzę i wyciągnął z kieszeni wewnętrznej żelki. Rzucił mi opakowanie. – Masz, bo jeszcze będziesz mnie chciała rozbierać – zmarszczyłam brwi. Chciałam go kopnąć w kostkę, ale zrobił unik. 
- Chciałbyś, niestety nie jesteś w moim typie – zajęłam się otwieraniem paczki żelków. Chłopak po chwili zjawił się obok mnie. Gdy zapytał o mój „typ” wzruszyłam tylko ramionami i razem pożerając kolejną dawkę „szczęścia” ruszyliśmy do lasu.
- Po co my idziemy do lasu? – zapytałam, nie pamiętając mojego wcześniejszego pomysłu.
- Na grzyby! – krzyknął i oboje wybuchliśmy śmiechem.
- Może znajdziemy Smerfy.
- I Gumisie.
- Pewnie sobie herbatkę piją.
- Jak myślisz, Smerfy są mniejsze od Gumisiów? 
- Hm… tak. Myślisz, że podbierają im sok z gumijagód?
- Może być, ale pewnie nie skaczą. Może zmieniają kolor?
- Na fioletowy. Na pewno.
- I ubierają się w kolorowe ubranka…
- …i udają Gumisie! – powiedziawszy to razem, wybuchliśmy śmiechem, wchodząc właśnie do lasu. No cóż, o tej porze łatwo się zgubić, ale przecież była ścieżka. To nie możliwe, abyśmy się zgubili. Jest ścieżka. Idziemy ścieżką. Obok ścieżki…
- Patrz! – Arthur złapał i potrząsnął moje ramie. 
- Co? Gumisie? Czy Smerfy? 
- Bardziej Gargamel – powiedział szeptem, wskazując na jakiegoś człowieka.
- Pewnie idzie do wioski.
- Śledźmy go!

Arthur? 

niedziela, 28 września 2025

Od Mi'i cd. Ofelii

- Nie mogli wybrać innego wczesnego ranka do ogłaszania ważnych informacji? – zapytałam swoje odbicie w lustrze, czesząc jasne kosmyki włosów. Gdy skończyłam, ziewnęłam i przeciągnęłam się do góry. Poczułam nagłe ukłucie pod żebrami. – Liz! – pisnęłam, gdy zobaczyłam jej chytre spojrzenie w lustrze.
- No co, to cię od razu wybudza – stwierdziła, zabierając palce, które przez chwilą wbiła mi pod żebra. 
- Nie cierpię tego – wcale nie żartowałam, ale ciężko było wyjaśnić mojej współlokatorce, aby tego nie robiła. Po prostu uwielbiała drażnić innych, a mi to nie specjalnie przeszkadzało. - I po co ja mam tam iść? Nie mam konia.
- Ale ja mam, a nie chce iść sama. Jak będą mieli problem, to powiem, że jesteś współwłaścicielem od dzisiaj – Eliza zaczęła czesać swoje włosy i zaplatać je w długiego rudego warkocza. – A co jeśli moja Lusia została porwana? Albo zarazi się jakimś świństwem od innych koni i jeźdźców? – zaczęła się zastanawiać. 
Lusia była młodą klaczą, należącą do Elizy. Piękny, czystej krwi arab, zadbany i… bardzo drogi. Rodzice kupili jej konia dwa lata temu i wybrali, mam wrażenie, najdroższego, jakiego można było kupić. Eliza od małego uwielbiała jeździć na koniach i zawsze marzyła o zostaniu sławnym jeźdźcem, wygrywającym medale na olimpiadach, a najlepszy z najlepszych koń miał jej w tym pomóc. 
- Zobaczymy na miejscu, jestem zbyt zmęczona, aby się zastanawiać nad tym – przyznałam i wyszłam z łazienki, zostawiając Elizę samą z jej myślami o Lusi i możliwych tragediach. Wczoraj do późna czytałam książkę. Gdy wybiła godzina snu, trafiłam na nieodpowiedni moment w historii, aby zamknąć okładkę i odłożyć ją na półkę. Jednak okazało się, że nim ten „odpowiedni” moment nastał, doczytałam książkę do końca i zasnęłam po trzeciej w nocy. Trzy godziny snu to zdecydowanie za mało.

*

- Zołzy… O nie – Eliza wyglądała na bardzo zmartwioną. Chwyciła mnie za ramię i lekko mną potrząsnęła, powtarzając w kółko, że musi jak najszybciej odizolować swojego konia od reszty. 
- Przecież ma swój boks – próbowałam ją pocieszyć, ale w przypadku koni i ich chorób, moja wiedza nie była na wysokim poziomie. Powiedziałabym nawet, że w porównaniu do całej szkoły, mogłam mieć najmniejsze pojęcie o koniach, w końcu nie przyjechałam tutaj tylko dla koni i dla jazdy konnej.
- A obok boksu są inne, możliwe, że już chore zwierzęta. Muszę iść sprawdzić, czy jest chora – już miała się kierować do stajni, kiedy przypomniałam jej o egzaminie, który miał się odbyć za pół gdziny. – Moja klacz jest ważniejsza – przyznała dumnie, więc złapałam ją za rękę i zatrzymałam.
- Siedziałaś nad książkami godzinami, aby zdać egzamin. Po za tym, dyrektor sam powiedział, że to dopiero początki, a koni w stajni jest masa, więc są bardzo niskie szanse, że akurat twoja Lusia jest chora. Skąd ona mogłaby to przynieść? – dopiero teraz Eliza wyglądała, jakby mnie słuchała, pokiwała nawet głową, zgadzając się ze mną. Obie wiedziałyśmy, że dbała o swoją klacz nienagannie, powiedziałabym nawet, że trochę za bardzo. – Pójdę do Luśki i ci napisze, że jest zdrowa, ok? – zaproponowałam.
- A ty nie idziesz na zajęcia? – zapytała zdziwiona, na co pokręciłam przecząco głową.
- Jestem taka zmęczona… zdrzemnę się jeszcze.

*

Eliza poszła na zajęcia, a ja skierowałam się do stajni. Miałam zamiar odwiedzić Lusie, napisać SMS przyjaciółce, że jej koń jest zdrowy i pójść albo spać, albo na długi spacer, mając nadzieje, że to mnie obudzi. W końcu mam młody organizm i niewyspanie nie powinno być dla mnie problemem!
- Tylko czy ja rozpoznam te zołzy? – zapytałam samą siebie, próbować sobie przypomnieć, co mówił dyrektor. Na początku to gorączka, osłabienie i brak apetytu, jednak gdy byłam wczoraj z Elizą w stajni, jej klacz nie miała żadnych z tych objawów. Rany, jak ja mam jej sprawdzić gorączkę? Czy też mogę przyłożyć rękę do czoła, jak u ludzi? – Może znajdę Jerry’ego – stwierdziłam, wiedząc, że sama tego nie ogarnę.
W stajni jednak nikogo nie było. Podeszłam do klaczy przyjaciółki, która zmierzyła mnie spokojnym wzrokiem.
- Cześć, powiesz mi, czy masz gorączkę? – to było oczywiście retoryczne pytanie. Klacz nie zareagowała, pozwoliła mi tylko dotknąć swojego łba. Zlustrowałam ją wzrokiem, wyglądała dokładnie tak samo, jak wczoraj. Usłyszałam krzątanie się. Jakaś dziewczyna na samym końcu stajni karmiła właśnie konia, więc stwierdziłam, że zrobię to samo, dzięki czemu sprawdzę jej apetyt.
Po kwadransie napisałam Elizie, że Luśka wygląda na zdrową, normalnie zjadła siano i może spokojnie pisać egzamin. Po tym skierowałam się na spacer, ale nawet gdy wróciłam do akademika, nie mogłam się oprzeć i po prostu zasnęłam na dwie godziny.

Ofelia?

niedziela, 24 sierpnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

***
Druga runda. Od razu było widać, że będzie gorzej niż wcześniej — stara Betty wyglądała, jakby zaraz miała kogoś udusić gołymi rękami. Tłum wył, darł mordę, ślinił się na krew. 
I wtedy Maddie się zawahała. Tylko na moment, ale wystarczyło. BAM. Cios w głowę. Padła.
Zacisnąłem zęby. Ludzie się darli, ale ja już nie słyszałem nic. Bo wiedziałem, co się właśnie odjebało. Maddie leżała, a wszyscy w wyobraźni już liczyła forsę.
Zamarłem z uśmiechem jak zobaczyłem jak wstała.
Wstała. Wytarła pot z oczu. I się skuliła. Udawała, że się złamała. Że przegrała.
I wtedy wiedziałem — zaraz odjebie bombę.
Cios. Obrona. Cios. Unik. Seria, jak w jakimś popierdolonym filmie. A potem to zrobiła — podskoczyła, owinęła nogi wokół karku Betty, przewróciła ją, złapała nadgarstek, przycisnęła i zaczęła dusić. Betty nawet nie miała kiedy się zorientować. Łamała ją, powoli, brutalnie, z zimną precyzją. I kiedy ta stara suka uderzyła ręką w ziemię, wszyscy wiedzieli, że Maddie ją właśnie rozjebała. Bez litości.
A ona? Ona tylko odwróciła głowę. Spojrzała na organizatorkę walk. I uśmiechnęła się.
***
Siedziałem w barze, whisky w jednej dłoni, a drugą opierałem o biodro Rumi, narzekała na moje szastanie kasą. Ale chuj z tym, jej śmiech robił klimat. Barman właśnie podał mi gruby plik banknotów, jeszcze ciepłych po zakładach. Czułem ten zajebisty dreszcz w żołądku – bo nie dość, że zgarnąłem forsę, to jeszcze zrobiłem to dzięki niej. Maddie.
I wtedy zobaczyłem ją.
Stała przy wejściu, zmęczona po walce, w oczach jeszcze adrenalina, ciało napięte jak struna. Nie spodziewała się mnie tutaj – widziałem to w jej spojrzeniu. Zatrzymała się, jakby dostała drugi raz w twarz.
Uniosłem szklankę.
- No proszę, no proszę… – powiedziałem głośniej, żeby dotarło do niej przez szum baru. – Myślałem, że już się obraziłem na ciebie, a tu taki prezent.
Rumi zachichotała, klepiąc mnie w ramię, ale ja patrzyłem tylko na Maddie. Kurwa, pięknie wyglądała. Wściekła, zdziwiona, cała w tym swoim lodowatym blasku.
– Warto było – rzuciłem, stukając szkłem o blat, a barman położył przed nami kasę. – Wszystko postawiłem na ciebie. I nie zawiodłaś.
Jej oczy zrobiły się większe, jakby nie dowierzała.
– Ty… postawiłeś na mnie?
Pochyliłem się do przodu, uśmiechając się krzywo.
– Postawiłem wszystko – powtórzyłem wolno. – I właśnie wygrałem wieczór twoją robotą.
A ona stała, jakby próbowała rozgryźć, czy bardziej mnie znienawidzić, czy uszanować. Patrzyła na mnie jak wryta. Dosłownie otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Jakby jej ktoś nagle powiedział, że ziemia jest płaska albo że ja umiem tańczyć balet.
– Co jest? – parsknąłem, unosząc szklankę. – Wyglądasz, jakbym ci właśnie powiedział, że kupiłem jacht.
– Rick… – zaczęła, głos miała zduszony. – Przecież to jest gruba kasa, po tym, jak widziałam twoje mieszkanie… – zawahała się. – Przecież ty ledwo…
Roześmiałem się tak, że paru gości przy barze się obejrzało.
– Ooo, Maddie, no weź… To tylko pozory. – Nachyliłem się bliżej, uśmiechając się jak cwaniak. – Sprzedaż mąki idzie lepiej, niż się wydaje.
Rumi zaśmiała się razem ze mną i od razu wyciągnęła rękę do Maddie.
– Hej, słyszałam o tobie same zajebiste rzeczy. – Uśmiechnęła się ciepło, wcale nie złośliwie, jakbym się spodziewał. – Ale na żywo jesteś jeszcze mocniejsza. Gratulacje.
Maddie mrugnęła, trochę zbita z tropu, ale podała jej rękę. Rumi uścisnęła ją z taką szczerością, że aż ja się lekko zdziwiłem.
– Siadaj z nami – rzuciłem, klepiąc wolny stołek obok. – Drinki idą na mój rachunek.
Maddie nadal stała jak słup, patrząc na mnie tym swoim cholernym spojrzeniem, co przenika na wylot. Ja już czułem, że mi lekko w bani zaczyna szumieć, whisky grzała, kasa leżała na blacie, a życie wyglądało na takie, jakie powinno.
– Chodź, no! – dodałem, już bardziej bełkotliwie, bo druga szklanka we mnie weszła jak woda. – Dziś świętujemy. W końcu jesteśmy kurwa zwycięzcami, nie?
Uśmiechnąłem się szeroko, trochę za szeroko, a Rumi tylko pokiwała głową i znowu zachęcająco poklepała krzesło.


/maddie?

wtorek, 29 lipca 2025

od Arthura cd. Juniper

Głowa dziewczyny znalazła się prawie że na mojej klatce piersiowej. Modliłem się, by nie poczuła, jak szybko bije mi serce.
Chyba to zignorowała.
- Cóż, - chrząknęła. -  Wywijałeś nagi na stole, musiałam cię siłą odciągać od tłumu fanów. 
Parsknęła głośnym śmiechem, co uznałem za niesamowicie urocze, że nie hamuje swoich emocji przy mnie.
- Śliczne brunetki czy blondynki?
- Chyba raczej bruneci i blondyni. - Zamrugałem oczami, unosząc brwi do góry. Naprawdę odjebałem coś takiego? Ruda zanosiła się śmiechem.
- Żartujesz, prawda??
- A wyglądam, jakbym żartowała?
Zmrużyłem oczy, robiąc oceniającą minę.
- Z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Stwierdziłem, na co dziewczyna znów się zaśmiała. Podniosła ręce w geście poddania się i przyznała, że leciała ze mną w chuja. Odetchnąłem z ulgą. Ale zaraz po tym, dowiedziałem się, że rzuciłem wyzwanie barmanowi. I do tego przegrałem, bo Juniper praktycznie wynosiła mnie z baru.
Jęknąłem, przyjmując porażkę i przewróciłem na bok. Bawiłem się kawałkiem koca, próbując nie zwariować od jej pięknego zapachu. Serce prawie wyskakiwało mi z piersi, kac wciąż dawał się we znaki i wcale nie pomagał w ogarnianiu moich emocji.
- Czemu tu jeszcze jesteś?
- Bo ty ledwo kontaktujesz. - Przewróciła na mnie oczami, jak zawiedziona mama. - A ktoś musi dopilnować, żebyś nie utopił się we własnym poczuciu upokorzenia. - Racja. - A, no i to moje mieszkanie.
Wspaniale. Westchnąłem, choć nie udało mi się powstrzymać lekkiego uśmiechu. 
Znów zapadła między nami cisza, która była aż nazbyt komfortowa. Chyba byłem lekko pijany, bo wcale nie zabierałem ręki, gdy dotykałem przez przypadek dziewczyny. 
Jej skóra była delikatna, miękka. Prawie jak ten kocyk. Nie chciałem przestać jej dotykać, ale nie chciałem też żeby poczuła się niekomfortowo.
To było dla mnie kompletnie nowe. Leżałem z kobietą w jednym łóżku, między nami do niczego nie doszło i wcale nie chcę, żeby dochodziło tak szybko. Chce ją poznać. Chce wiedzieć jaki jest jej ulubiony kolor, jaką pije kawę, czy woli psy, czy jednak koty? Czy moczy szczoteczkę przed nałożeniem na nią pasty i jak wygląda jej poranna rutyna. Co ona ze mną robi?
- Masz delikatną skórę. - Wyszeptałem, licząc, że tego nie usłyszy. 
- Dzięki, codziennie się szoruję.
Parsknąłem śmiechem, i natychmiast odezwał się ból głowy.
- No tak, higiena to podstawa.
Położyłem się ponownie na poduszkach, wlepiając wzrok w sufit. W pamięci przemykały mi jakieś urywki wczorajszego wieczoru, choć nie były wyraźne. Jakbym oglądał siebie z trzeciej osoby.
Kiedy ja ostatni raz spędziłem noc na trzeźwo? Albo faktycznie z dziewczyną, której nawet nie zrobiłem śniadania, tylko wyszedłem na fajkę?
Kurwa, nie pamiętam.
- Myślisz, że mam problem? - wciąż nie oderwałem spojrzenia od sufitu. Był ładny. I też wydawał się być delikatny, jak ona.
- Problem? 
- Z alkoholem. - Odparłem, zabrzmiałem jak czterdziestoletni alkoholik.
Na chwilę zapadła między nami cisza.
- A myślisz, że masz?
- Nie wiem. - Nie okłamałem jej. - Wczoraj chyba nie chciałem wracać do pustego mieszkania.
Lubiłem je, było moje. Ale było puste. Nie było tam nawet psa, który rozpracowywałby moje skarpetki po całym pokoju i przynosił je, żebym nimi rzucał. Wracałem po pracy, albo z baru i nikt na mnie nie czekał. Poza puszkami piwa, kupą prania i paczkami papierosów. Juniper nic nie powiedziała, spojrzała na mnie z politowaniem? współczuciem.
- No to dobrze, że wróciłeś tutaj.
- Mogę zostać jeszcze trochę? - zapytałem. Czułem się jak dziecko proszące mamę, by móc pobawić się jeszcze chwilę z kolegami. Albo jeszcze chwilę nie spać, zanim zgasi lampkę.
- Jeśli zaparzysz mi herbatę.
- Okrutna kobieta. - Mruknąłem, podnosząc się niechętnie.
Zlokalizowałem kuchnię, a w niej czajnik, kubki i saszetki z herbatą.
W oczekiwaniu na to, aż zaparzy się woda, oparłem się o blat i rozciągnąłem. Z salonu dobiegł mnie szelest. Ruda dziewczyna musiała gwałtownie obrócić głowę; jej włosy dopiero opadały na ramiona. Zaśmiałem się pod nosem, uznałem to za urocze, że się speszyła. Nie był to zbyt częsty widok w jej przypadku. Wciąż pamiętałem, jak oblała mnie kawą. 
- Okrutna kobieto, pamiętasz jak wylałaś na mnie swój gorący napój zwany kawą? - zapytałem, uśmiechając się i podając jej kubek z herbatą. Trochę niezdarnie, bo świat wciąż wirował, ale jednak podałem. 
Wzięła go do rąk i przyjrzała się dokładnie mojemu dziełu. Kiwnęła głową z uznaniem i odstawiła na stolik, informując, że musi poczekać aż się wystudzi.
Ominęła temat kawy i chwyciła pilota do rąk, przełączając na film na serial.
- Serio, oglądasz Love Island? - fuknąłem, widząc intro. Popatrzyła na mnie z politowaniem i przesunęła się na kanapie, robiąc mi miejsce. Usadziłem się wygodnie i odruchowo podniosłem rękę by mogła położyć się na mnie.
Przygryzła lekko wargę, jakby ją to speszyło. Natychmiast pożałowałem swojej decyzji, ale coś sprawiło, że wcale jej nie wziąłem. Choć wpierw powinienem się chyba umyć.
- Gdzie masz prysznic? 

Juniiii?

od Arthura cd. Maddie

W oczach dziewczyny mignęło zaciekawienie. Dodałem jeszcze, że chodzi mi o te, po których ma się fazę.
Przez chwilę na jej twarzy malowała się konsternacja, ponownie przecinana zaciekawienie.
- A jak to działa? - zapytała, stając na czerwonym świetle. Zdecydowanie była nowa w świecie używek innych niż alkohol.
- Trochę jak zioło. Zjadasz kilka, czekasz i lądujesz na innym serwerze. - Wyjaśniłem, na co ona zmarszczyła delikatnie brwi. - Przyznaj, nigdy niczego nie wzięłaś - było to raczej stwierdzenie faktu, niż wyśmianie jej. Przytaknęła bez zawahania.
- Ano, boję się, że mi się spodoba ten łagodny stan odurzenia. Z opowieści innych wynika, że jest to przyjemne. - Światło zmieniło się na zielone, więc ruszyliśmy na drugą stronę ulicy.
Przez całą drogę do baru rozmawialiśmy o żelkach, opowiedziałem jej anegdotkę o dziewczynie, która wylądowała w szpitalu - widziała ręce wychodzące ze zlewu w łazience i spanikowała, przez co potknęła się i rozwaliła sobie głowę.
Maddie chyba się to nie spodobało, bo od razu zapytała o fazę po naszych żelkach. Uspokoiłem ją, że nic takiego się nie stanie - musiałaby zjeść ich niebotyczną dawkę, żeby doprowadzić się do takiego stanu.
Szturchnęła mnie łokciem, "jestem ciekawa", padło z jej ust, gdy spojrzała na mnie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie należy do wysokich dziewczyn. Wzrost nadrabiała jednak charakterem i całą resztą swojej aparycji. Uśmiechnąłem się i poczęstowałem ją żelkiem.
- To się trzyma pod językiem? - zapytała, na co pokręciłem głową. Wzięła jeszcze trzy, nim weszliśmy do środka. 
Sam wziąłem ostatnie cztery, które zostały w środku paczki i zwinąłem ją, upychając do tej samej kieszeni, w której je znalazłem.
Z jej strony padło pytanie, po jakim czasie żelki zaczynają działać.
- Chyba po pół godzinie. - Nigdy nie patrzyłem na zegarek, po prostu robiłem swoje.
Zamówiliśmy po tanim piwie i zlokalizowaliśmy stolik. Dziewczyna wlepiła wzrok w moja bliznę i od razu o nią zapytała. Zaśmiałem się. 
- Wyrżnąłem w drzewo po pijaku - wytłumaczyłem, dotykając palcem lekko wypukłej blizny. Śmieszny był tamten wieczór, ledwo pamiętam, jak wróciłem do domu.
Siedzieliśmy przy stoliku, ja popijałem piwo a Maddie bujała się do lecącej w barze muzyki. W międzyczasie poczułem, że przyspiesza mi serce a ręce zaczynają delikatnie mrowić. Kolory stały się żywsze, a ja miałem wrażenie że unoszę się kilka centymetrów nad obskurną kanapą. Myśli były dużo cichsze, a każdy dźwięk w barze się wyróżniał.
Maddie, machając nogami pod stolikiem, przez przypadek kopnęła mnie w nogę. Wzruszyłem tylko ramionami i skupiłem się na nieudolnym tańcu.
Cała się uśmiechała i zachowywała jak spuszczony ze smyczy szczeniak, który pierwszy raz dotknął trawy. 
- I jak Ci się podoba? - zapytałem, biorąc duży łyk piwa. Kurwa, jakie dobre.
- Jest super! Mam ochotę robić wszystko! - zaakcentowała ostatnie słowo, jakby to było coś nielegalnego, ale ekscytującego. 
- A wiesz że możesz robić wszystko? - odpowiedziałem, obserwując jej przekrwione oczy. Uśmiechała się i pierwszy raz faktycznie robiła to całą twarzą. Aż nienaturalnie to wyglądało.
Nie byłem pewien, czy coś odpowiedziała, ale dopiła piwo duszkiem i zeskoczyła z kanapy i pobiegła na parkiet. Zrobiłem to samo, choć ludzie zlewali się ze sobą w kolorową masę. Ciężko było ją zlokalizować w tłumie.
Ale się udało - stała zaaferowana migającymi światełkami, zaraz obok parkietu.
- Co ty robisz? - powstrzymałem śmiech, choć sam zerkałem już na kolorowe światełka, niesamowicie fascynujące. I śliczne.
- No popatrz. Kolorowe i piękne! - Odparła, wskazując na nie palcem. Kiwnąłem głową i sam zacząłem się w nie wgapiać. 
Nie wiem ile tak staliśmy, ale wreszcie padła decyzja o zjedzeniu czegoś. 
Poszliśmy do najbliższego spożywczego i umierając ze śmiechu między alejkami, kupiliśmy całkiem sporo przypadkowych przekąsek. 
Zapakowaliśmy to w torby i wyszliśmy ze sklepu, chichocząc.
- Jak chuj wszyscy wiedzą - wydusiłem, między kolejnym napadem śmiechu.
- Mhmph. - Odwróciłem się, by zobaczyć jak Maddie pochłania batonika z błogim wyrazem twarzy. - Jakie to pyszne! - Ucieszyła się, szukając już w reklamówce kolejnego. Podszedłem do niej i również zacząłem grzebać, szukając przekąski dla siebie. Znalazłem paczkę żelek - wyciągnąłem ją i otworzyłem, pakując praktycznie wszystkie na raz do ust. Były tak dobre, że chyba w życiu lepszych nie jadłem. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, zajadając się słodyczami i słonymi przekąskami i po prostu obserwowaliśmy co dzieje się naokoło nas. Ludzie się wszędzie spieszą, nie potrafią się zrelaksować. Niektórzy wybiegali z restauracji z pudełkami z pizzą, inni nerwowo wybierali numery telefonów, a my sobie siedzieliśmy.
I mieliśmy dobre jedzenie.
- To co robimy teraz? - przetarłem usta rękawem, po wypiciu okropnie słodkiego soczku. Maddie odłożyła na chwilę to, co miała w rękach i położyła palce na skroniach, przymykając oczy. Udawała, że się zastanawia. - Halooo, ziemia do Maddie? 


Maddie? jakie plany?

sobota, 19 lipca 2025

Od Ofelii do Mi'i

Czasem mam wrażenie, że mój anioł stróż czy jakiekolwiek mistyczne stworzenie, które miało sprawować nade mną opiekę, wzięło urlop akurat, kiedy działo się coś złego.

Rano, jeszcze przed siódmą, wicedyrektor zebrał właścicieli koni w skali konferencyjnej, tłumacząc spotkanie jakąś turbo ważną sprawą. To był już trzeci raz w przeciągu ostatnich dwóch tygodni kiedy tu byłam i jedyne, co we mnie rosło z każdą kolejną sytuacją, to potężna irytacja.

Dowlekłam się do stajennej salki konferencyjnej jako jedna z ostatnich osób, więc musiałam zająć miejsce pod ścianą, tuż przy drzwiach. Nie miałam pojęcia, kim byli ci ludzie, akademia była wielka, nie było szans zapamiętać każdego.

Wicedyrektor stał przy oknie na drugim końcu pomieszczenia wraz z naszym stajennym weterynarzem, Jerrym. Pamiętałam jak ma na imię, wyłącznie dlatego, że już korzystałam z jego usług.

– Dzień dobry, wiem, że nie jesteście zadowoleni z tak wczesnej pobudki, ale mamy do tego powody – zaczął Ted. – W naszej stajni pojawiły się zołzy, Jerry wytłumaczy wam co to za choroba i jak będziemy postępować w następnych kilku tygodniach.,

Zmarszczyłam nieznacznie brwi. Cholera, jestem tu dwa tygodnie. Dwa tygodnie, a już zdążyłam załapać się na zarazę. Teoretycznie moje konie nie były w grupie ryzyka, ale i tak delikatnie mnie przeraziła ta informacja.

Oparłam się mocniej plecami o ścianę, słuchając jednym uchem zaleceń, a drugim plotkującej obok mnie grupy. Tematem przewodnim było oczywiście pytanie, kto przywiózł zołzy, bo w końcu nie wzięły się one z powietrza.

Minęło dobre piętnaście minut, zanim nas puścili, większość uczniów od razu skierowała się do akademików, pewnie by przygotować się do zajęć. Teoretycznie ja też powinnam iść za nimi, ale z drugiej strony, kto by się tam tym przejmował.

Skierowałam się więc do stajni, po drodze dokładnie myjąc ręce pod pierwszym lepszym kranem.

Dirt stał praktycznie na samym końcu budynku, więc musiałam przejść kawał drogi, zanim łaskawie się do mnie odezwał. Uśmiechnęłam się. Rozpuszczony dziad stał już łbem do drzwi boksu, czekając, aż odsunę mu kratę.

– Cześć dziadu – mruknęłam do niego i wślizgnęłam się do środka boksu. Otworzyłam mu wyjście na mały wybieg z tyłu i zabrałam się za odpychanie siatek z sianem. Jeszcze przez następne dwa tygodnie musiał mieć ograniczony ruch, więc zasadniczo tylko stał i żarł. Kiedy wróciłam z ostatnią, trzecią siatką, ledwo ją ciągnąc za sobą, mój wałach akurat szczurzył się na konia obok. To się nazywa bycie sympatycznym kucykiem.,

Kiedy już skończyłam robić przy rudym wszystko, co trzeba, poszłam sprawdzić, jak ma się Catch. Kobyłka stała jeszcze w boksie i wyraźnie czekała na śniadanie. Kiedy mnie zobaczyła tylko rzuciła łbem i mnie olała. Jak milutko. Szybko ją obejrzałam i kiedy stwierdziłam, że nie widzę nic niepokojącego, w końcu zawróciłam do akademików.

W drodze powrotnej uzupełniłam swoją listę w głowie o pozycje „sucha dezynfekcja boksów”. Musiałam zwerbować do tego drugą osobę, bo wątpię, żebym sama dała sobie z tym radę.

Do swojego pokoju wpadłam na piętnaście minut przed zajęciami i miałam duże szczęście, że tymczasowo mieszkałam sama, bo ubierając się, wywaliłam na podłogę pół szafy. Moja matka by powiedziała, że jeszcze tylko nasrać trzeba na środku, ja nazywałam to artystycznym, mniej lub bardziej, nieładem. Każda wymówka była dobra, żeby nie włączać odkurzacza.

Nie byłam na tyle ambitna, by iść na studia. Historia mojego dostania się do akademii obejmuje skuszenie się na trzyletni kurs zoopsychologii, który na koniec dawał mi dyplom i prawo wykonywania zawodu. Brzmiało fajnie, ale im dłużej siedziałam na tych zajęciach, tym bardziej poddawałam krytyce swoje wybory życiowe. Potwierdzały to zabazgrane szlaczkami zeszyty, w których na próżno było szukać notatek.

Mia?

wtorek, 8 lipca 2025

Od Maddie cd. Ricka

Szponem wyrwiemy to
Co miecze i tarcze nie ześlą w mrok

Noc była chłodna, ale przyjemna. Słuchawki na uszach zagłuszyły mi dźwięki cywilizacji, dzięki czemu mogłam skupić się na swoim wymyślonym świecie w głowie i podążać w kierunku domu. Analizowałam dzisiejszy dzień jak każdego wieczoru. Przypominałam sobie poranne spotkanie i towarzyszącą przy nim złość. Dłonie mi na tą myśl ścierpły, jakby były gotowe uderzyć, ale wiedziały, że zetknięcie z twardym metalem nieznajomego auta na parkingu zgruchota ich kostki. Właśnie po to była terapia, aby przestać się złościć.
Wspomniałam nowopoznanego dwumetrowego dilera i ponownie zaczęłam się zastanawiać nad tak zwanym sensem życia. Czy w momencie naszego poczęcia ktoś na górze rozpisuje nasze życiowe cele, przypisując jednym śmierć na wojnie, drugim opatentowanie termomiksa i wzbogacenie się, a trzecim sprzedaż do burdelu? Dlaczego niektórzy całe życie uciekają, a inni żyją w luksusie? Dlaczego ci, co harują zarabiają mniej, niż ci, co nie robią nic? To wszystko niesprawiedliwe. Ponoć przyciągamy to, o czym myślimy, a rozmawianie o tym na głos to tylko wzmacnia. Jednak czy to ma zastosowanie, kiedy nie wiesz o tej zasadzie i pomimo dobrej nadziei i marzeń, spotykają cię same przykrości?
- Kurwa – przetarłam twarz ręką, powstrzymując się przed kolejną falą nadchodzących myśli. Zaczynałam się czuć źle. Bardzo źle, ale psychicznie. Znowu… - Jebany okres – zmieniłam muzykę w telefonie na heavy metal. Musiałam przestać się zamartwiać, bo będę to robić przez kolejny tydzień. – Jebane hormony. Mam ochotę komuś na… - jakby na zawołanie zadzwonił mój telefon. Nie sprawdzając numeru na wyświetlaczu, odebrałam za pomocą słuchawek. Czekałam, aż ten ktoś się odezwie.
- Mad? Masz wolną noc?
- Noc tak – powiedziałam, ale w myślach dodałam, że jutro mam pracę. 
- Masz okazję dorobić. Jedna babka właśnie zrezygnowała z walki – przez chwilę analizowałam za i przeciw. Chciałam dorobić. Byłam przed okresem. Jutro mam pracę. Za jakiś czas okres. Jebać to.
Zgodziłam się. Podała mi adres, a ja zmieniłam swój kierunek drogi. Klub nie był daleko.
Nie miałam ubrań na przebranie, w związku z czym pozostały mi cywilne spodnie i, kto by się spodziewał, bandaż zamiast stanika, ponieważ walka w zwykłym biustonoszu przed okresem jest bardziej bolesna niż dostanie pięścią w twarz.
- Masz okazję się pokazać. Nie spieprz tego – powiedziała Elina, która pracowała tutaj jako kelnerka i barmanka. Właśnie zaplatała mi włosy w dobierańca, aby krótkie kosmyki nie wlatywały mi do oczu podczas walki. 
- Aha. Tak właściwie to z kim walczę? – moją przeciwniczką była Stara Betty, co przyjęłam z obojętnością, jednak wiedziałam, że to może być ciężka walka. Często na arenie przeważało doświadczenie niż umiejętności. 

Palce wetkniemy w bok
Gdy obuch topora zgruchocze kość

Spojrzałam na dłonie i oplecione materiałem kostki. Czułam się źle i zaczynałam żałować, że się zgodziłam. Brakowało jeszcze, abym zaczęła na miejscu krwawić. 
Głos rozpoczynający walkę wyrwał mnie z myśli. Uniosłam dłonie i zrobiłam kilka spokojnych kroków do przodu. Stara Betty okazała się prawie trzydziestoletnią brunetką z krzywym uśmiechem. Szła w moją stronę, a ja się uśmiechnęłam do niej. Mi też kiedyś proponowali wymyślenie ksywki, ale wolałam zwykłe Maddie bądź Mad, niż Piegowata Zołza czy jakaś inna dziwna nazwa, której teraz nie mogłam sobie przypomnieć, ponieważ kobieta zaatakowała.
Nie była szybka, miała tylko nagłe ruchy, które ciężko było przewidzieć, dlatego po jakimś czasie dostałam w końcu w policzek. Okazało się, że jest silna, ale byle siła nie mogła mnie załatwić. Miała szybkie nogi, ale nie uderzała wysoko. Będę miała co najwyżej poobijane uda od jej kopnięć. 
Wiecie jak działają hormony? Chujowo. W jednej chwili jesteś panem, uderzasz pięścią, trafiasz w klatkę piersiową, odsuwasz przeciwnika, a kiedy nagle dostajesz kopniaka w udo, do głowy przebija się również ponura myśl, że to wszystko jest bez znaczenia oraz że i tak przegrasz, nie ważne jak bardzo się będziesz starać, a twoje morale opadają.
Przerwa. 
Podeszłam do rogu i podrapałam się po udzie. Swędział, ale nie bolał. Teraz miałam inny problem. Brzuch mnie zaczął boleć przed okresem i znowu pożałowałam, że się zgodziłam.
- Jak mam przez to przegrać, to chociaż się zabawię.

Krzyki zdławimy krwią
A oczy znów zajdą szaleństwa mgłą

Druga runda była bardziej zaciekła. Stara Betty wyglądała na wściekłą, a tłum był jeszcze bardziej głośniejszy. W pewnym momencie moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Eliny. Dziewczyna się uśmiechała, ale nie tak jak podjarany widz. Jej uśmiech był równie krzywy, co mojej zawodniczki. Elina ustawiła mi walkę ze starszą wojowniczką, bo chciała, abym przegrała, tak jak ostatnio. Myślała, że tak jak ostatnio, doświadczenie mnie pokona.
Rozmyślenia na moment wytrąciły mnie ze skupienia, a Betty to wykorzystała i uderzyła mnie w głowę. Upadłam, a przed oczami miałam wizję tego, jak Elina wygrywa pieniądze przez moją porażkę. To przywołało do mojego ciało ogromną złość i jednocześnie satysfakcję. Uniosłam się, nim wróg zdążył na mnie skoczyć. Odsunęłam się na dwa kroki, wytarłam oczy i się lekko skuliłam. 
Jeśli już miałam przegrać, to najpierw spróbuje nowego ruchu.
Uderzyła. Obroniłam. Uderzyła. Ominęłam. Uderzyłam, ona kopnęła. Skoczyłam, uderzyła. Trafiła w bark, ale to nie miało znaczenia. Zdążyłam już opleść jedną nogę wokół szyi, a drugą wokół prawej pachy. Poleciałam do przodu, pchając ją w tył i jednocześnie obracając się o sto osiemdziesiąt stopni tak, aby móc wylądować tyłem na ziemi. Gdy leżała chwyciłam ją za nadgarstek, aby nie mogła mnie uderzyć, po czym schyliłam się mocno do przodu, wciąż trzymając mocno splecione nogi. W tym efekcie zaczęłam ją jednocześnie dusić oraz łamać kark. Szybko uderzyła otwartą dłonią w podłoże, a ja uśmiechnęłam się do Eliny.

<Rick? Bogacimy się>

sobota, 5 lipca 2025

Od Ricka cd. Maddie

 Wynieśliśmy połamany stoliczek z mojego mieszkania. Ona podeszła najpierw do windy, zapominając, że dalej nie działa. Spojrzała na mnie naburmuszona. Stałem już przy schodach. Nic nie powiedziałem — mój wyraz twarzy pewnie wystarczył. Ruszyliśmy na dół, stopień po stopniu.
W trakcie schodzenia znowu zaczęła temat narkotyków.
– Uważaj na siebie – rzuciła nagle.
– Co? – nie dosłyszałem.
– Uważaj na siebie – powtórzyła. – Prochy prawie zniszczyły życie mojemu wujkowi. A nie brał. Nawet nie handlował – dodała. Zamilkłem na moment.
– Jasne – odpowiedziałem tylko. I tak zrobię po swojemu.
Wyszliśmy z klatki i poszliśmy w stronę śmietników. Położyliśmy drewno obok kontenerów, gdzie zwykle lądują większe graty.
– Odwieźć cię? – zapytałem, ale tylko pokręciła głową.
– Nie trzeba. Może wuj mnie zgarnie po drodze. Jak nie, to się przejdę.
– Masz blisko?
– Tak. Uważam, że gdzie dojdę w ciągu godziny, to blisko – odpowiedziała.
– Widzimy się na kolejnej terapii?
Pokiwała głową i rozeszliśmy się w swoje strony.
***
Po tym, jak się rozeszliśmy, nie wróciłem od razu do mieszkania. Zamiast tego, skręciłem w stronę przystanku i pojechałem na przedmieścia — tam, gdzie miasto zaczyna się robić mniej oficjalne, ale za to bardziej żywe po zmroku. Bar „Raven’s Nest” wyglądał z zewnątrz niepozornie — zasłonięte szyby, stare neony, zero szyldu. Ale każdy, kto trzeba, wiedział, co się dzieje w środku.
Wszedłem bez słowa. Ochroniarz przy drzwiach rzucił mi krótkie spojrzenie, ale znał mnie. Skinął głową i odsunął się na bok. Przeszedłem przez półmrok baru, mijając loże z typami w zbyt drogich kurtkach, z za bardzo wypolerowanymi paznokciami. Szemrane towarzystwo — ale portfele grube. Tacy są najlepsi klienci.
Przy barze stał Leon — barman z kontaktem do wszystkiego, co się liczyło. Wysoki, łysy, z tatuażem pajęczyny na szyi. Kiwnąłem mu głową.
– Masz chwilę? – rzuciłem, nachylając się lekko przez blat.
– Zawsze dla ciebie – uśmiechnął się z krzywym błyskiem w oku. – Nowy towar?
– I chętni się znajdą – odpowiedziałem krótko. – Ale chcę mieć kawałek z tego, co idzie przez ten lokal.
Leon nie pytał o szczegóły. Wiedział, że mówię poważnie. Pokiwał głową i odszedł na chwilę, niby tylko po butelkę. Wrócił z drinkiem i cichym szeptem:
– Dobra, spróbujemy. Ale nie dziś przy ladzie. Dziś walki, ludzi więcej niż zwykle.
Spojrzałem przez salę. Z boku klubu, za grubą kotarą, ruszało się już coś większego. Podziemna arena — niska scena otoczona przez metalowe barierki, światła migające w rytm muzyki. Krążyły zakłady, dolary, euro, wszystko mieszało się w dłoniach chłopaków przy kasie. Dziś walczyły kobiety.
– Dziś dobre show – mruknął Leon. – Może później coś obstawisz?
– Może. Ale najpierw interesy.
Oparłem się o bar, obserwując arenę. Wiedziałem, że to bagno, ale czułem, jak mnie wciąga. Znowu. Musiałem spłacić ten cholerny dług bo moja siostra ukatrupiłaby mnie. A łysy od dragów jeszcze bardziej.
***
Po wymienionym towarze i kasie, zasiadłem przy barze. Czułem jak moja noga z nerwów albo bardziej już z przyzwyczajenie w szybkim rytmie buja się, dostosowując się mimowolnie do tempa muzyki klubowej. Wziąłem szybko łyk czystej z kieliszka który przyniósł mi Leon.
- Co dzisiaj? Stara Betty? - mruknąłem bawiąc się szkłem.
- Wiesz że dostałbyś w pysk że tak ją nazywasz? - usłyszałem za sobą kobiecy głos, odwróciłem lekko głowę dostrzegając kątem oka Rumi. Była tu "lokalną" tancerką a ja niegdyś jej klientem. Była w miarę wysoka, fioletowe włosy związane w warkocz i mocny, nocny makijaż z zawsze czarną szminką. Była młoda ale i cwana jak na to w jakim miejscu się znajdowała. 
- Czyż to nie moja najulubieńsza prostytutka? - zażartowałem kąśliwie. 
- Chcesz dziś bardzo dostać w pysk, co? - uśmiechnęła się siadając obok mnie na stołku barowym, kiwając do barmana po kolejkę. 
- Od ciebie? To nawet jak nagroda - uśmiechnąłem się do niej. Lubiłem te nasze kąśliwe komentarze, oboje wiedzieliśmy że to żarty i dodawało to pikanterii naszej relacji.
- Stara Betty i jakaś nowa, Amerykanka, podobno zadufana w sobie. - mruknęła łapiąc za szklankę i podając mi bliżej kieliszek z kolejną czystą. - Kłóciła się z szefem żeby na nią postawił, podobno to pewniak ale wiesz jaka jest Betty. Pierwsza runda i do piachu... - 
- Betty jest stara, młoda krew może ją wykończyć. Spoko, ma technikę ale nadal starzeje się. Młoda na pewno ją załatwi, ale tu mało kto na nią postawi. - powiedziałem, łapiąc za kieliszek.
- Może postawisz na nią? 
- A żebyś wiedziała, tysiak że wytrwa pierwszą rundę. 
- Rick. - spoważniała. - Daj spokój, i tak wisisz wielu osobom forsę w tym i mi. Wpadniesz w tarapaty.
- Dobra. - mruknąłem. - Kolejne cztery tysiące że wygra walkę. 
- Zgłupiałeś?! - warknęła łapiąc mnie za koszulę, rzuciłem plik banknotów który świeżo dostałem od Leona w jego stronę. Rumi chciała zabrać forsę ale barman był szybszy.
- Przejebiesz te kasę a ja cię z tego nie wyratuje. - warknęła, wyrywając mi kieliszek i pijąc szybkiego szota. Burknęła coś pod nosem i złapała mnie za rękę ciągnąc mnie pod klatkę. Właśnie zapowiadali nasze bijące się niunie tego wieczora. Wkroczyła Stara Betty, zajmując jeden narożnik. 
Zamarłem gdy zobaczyłem jak na ring wchodzi nie kto inny jak Maddie. 
- Gotów na przejebanie swoich pięciu tysięcy? - burknęła z uśmiechem Rumi, otrząsnąłem się szybko nie dając po sobie poznać swoich wątpliwości.
- Gotów jak nigdy przedtem - uśmiechnąłem się, odwracając głowę w stronę klatki.
Oj Maddie, jak to przejebiesz to cię zabiję.


Maddi? :3

sobota, 19 kwietnia 2025

Od Maddie cd. Ricka

- Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę – usłyszałam wyraźnie, ponieważ stałam przy drzwiach i podsłuchiwałam jak stara, wścibska sąsiadka, której hobby było śledzenie życia innych ludzi. Jednak sami są sobie winni: Rick zachowywał się ewidentnie, jakby chciał coś ukryć, a koleś, którego chyba chciał ukryć, zachowywał się zdecydowanie za głośno niżby powinien. Tylko kotka nie była zainteresowana tym wszystkim: wróciła na łóżko i zaczęła je obwąchiwać.
- Spierdalaj, Zdechły.
- Już mnie nie ma, księżniczko.
Odsunęłam się od drzwi, przypominając sobie o szklance, trzymanej w dłoniach. Spojrzałam na ciecz w środku, po której tafli rozciągały się delikatne owale. Na początku sądziłam, że to kawa się trzęsie, ale to moje dłonie, czego nie mogłam zrozumieć, ponieważ nie odczuwałam żadnego strachu. Jakby tak pomyśleć… to nic nie czułam.
Rick wrócił, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Lepiej nie wiedzieć. Im człowiek mniej wie, tym więcej śpi.
- Jednak nie kurier. Zły adres – mruknął.
- Mhm. A ta mąka w kieszeni? – burknęłam widząc, że to, co chciał tak sprytnie ukryć, wystawało ponad połowę z jego kieszeni. Ile tego mogło być? Jak to się warzyło? Na gramy?
- Nie interere bo kici kici – uśmiechnął się blado, chowając przedmiot głębiej do kieszeni. Zanurzyłam usta w chłodnej już kawie, dopijając ją.
- No tak. Im się mniej wie, tym się lepiej śpi, nie? – przyznał mi rację. – Chyba dlatego głupi ludzie mają prościej – dodałam podchodząc do stołu i odkładając szklankę na stół. 
- Znasz takiego? – zapytał, zmieniając temat. 
- Mój sąsiad? – zasugerowałam. – Chyba ma jakieś porażenie na mózgu, na połowie głowy ma taką czerwona plamę. Jest bardzo sympatyczny, ale jedyne, co potrafi, to podlać kwiaty – wyjaśniłam i zerknęłam na niego. Delikatnie się uśmiechał. 
Podeszłam do kotki, która ułożyła się wygodnie na łóżku i gdy zaczęłam ją głaskać, mój wzrok spotkał się ze wcześniejszym problemem.
- Pomóc ci z tym stolikiem? – zapytał. Rick wrócił do pokoju, prawdopodobnie uprzednio chowając gdzieś biały proszek w mieszkaniu. Spojrzał na połamany mebel i machnął ręką.
- Nie musisz. Jest do wyrzucenia – stwierdził podchodząc do niego i dokładniej przyglądając się kawałkom drewna. Gdy kucnął, dotknęłam go palcem w kręgosłup. Wygiął się i spojrzał na mnie zdziwiony.
- Sprawdzam, czy boli – wyjaśniłam z lekkim rozbawieniem, na co ten przekręcił oczami, ale ewidentnie już rozluźniony.
Nie będę go pytać o narkotyki. Nie powinnam.
- Jeśli chcesz się do czegoś przydać, to możesz mi pomóc to znieść na dół.
- Nie chcesz tego skleić taśmą? Będzie pasowało do wystroju – kotka schowała nos pod łapę, więc przestałam ją głaskać. Podeszłam do niego i wzięłam do ręki połamaną deseczkę. Zwarzyłam ją w dłoni, po czym lekko machnęłam nią w stronę głowy Ricka, jakbym miała w dłoniach pałkę do baseballa. Nie uderzyłam go, tylko wzięłam kolejną do ręki. Chłopak się zaśmiał.
- Mam inne problemy na głowie, by sklejać połamany mebel – przyznał, zbierając do ręki resztki drewna.
- Masz rację. Musisz pozbyć się tego szczura – przyznałam, po czym zgarnęłam telefon do kieszeni, mając zamiar już wrócić do siebie.
- Jednego się zaraz pozbędę – spojrzał na mnie, na co zmarszczyłam brwi, nie ukrywając jednak rozbawienia.
- Na jego miejsce przybędzie drugi. Zobaczysz.
Wynieśliśmy połamany stoliczek z mieszkania chłopaka. Podeszłam wpierw do windy, zapominając o tym, że jest zepsuta. Spojrzałam naburmuszona na Ricka, czekającego przy schodach. Jego wyraz twarzy mówił wszystko, ale się nie odezwał. Ruszyliśmy schodami na dół.
W drodze po schodach wróciłam do tematu narkotyków. Tylko ten jeden raz i nigdy więcej.
- Uważaj na siebie – zaczęłam. 
- Co? – nie zrozumiał.
- Uważaj na siebie – powtórzyłam. – Prochy prawie zniszczyły życie mojemu wujkowi. A nie brał. Nawet nie handlował – wyjaśniłam. Przez moment milczał.
- Jasne – tylko tyle. Zrobi co zechce.
Skierowaliśmy się do wyjścia z budynku, a potem do śmietników. Położyliśmy kawałki drewna obok kontenerów.
- Odwieźć cię? – zaproponował, ale ja pokręciłam głową.
- Nie trzeba. Może wuj mnie po drodze zgarnie. Jeśli nie, to się przejdę.
- Masz blisko?
- Tak. Uważam, że gdzie dojdę w ciągu godziny, to blisko.
- Widzimy się na kolejnej terapii? - pokiwałam głową.

<Rick?>

Od Maddie cd. Arthura

- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? – zapytał, a ja spojrzałam na niego zaciekawiona. Oczywiście, że nie. Miałam styczność z narkotykami w taki sposób, że wiedziała co to, a nawet kto nimi handlował, ale nigdy niczego nie próbowałam. Po pierwsze, Kangee dał mi jasno do zrozumienia, z czym to się wiąże, jakie to ma konsekwencję, no i oczywiście przytoczył dobrze znaną mi historię z dzieciństwa, jak związek z narkotykami, nawet pośredni, prawie mu zniszczył życie. Po drugie, nigdy nie dostałam propozycji od osoby, którą był znała dłużej niż dzień i nie byłaby to osoba z tego dziwnego otoczenia, w którym toczy się walki i w którym, według wujka, nie powinnam się nigdy znaleźć.
- Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. – uśmiechnęłam się sama do siebie. No cóż, ja dalej byłam trzeźwa i raczej żaden alkohol kupiony w barze tego nie zmieni. Może, gdyby niczego nie rozcieńczali, a ja miałabym otwarty dostęp do baru, to by się zmieniło, ale w chwili obecnej, do rana powinno mi się tylko chwiać w głowie.
- A jak to działa? – zapytałam. Stanęliśmy na czerwonym świetle.
- Trochę jak zioło – wyjaśnił. – Przyznaj, nigdy niczego nie wzięłaś – stwierdził spokojnie, bez żadnego ataku. Przytaknęłam mu.
- Ano, boje się, że mi się spodoba ten łagodny stan odurzenia. Z opowieści innych wynika, że jest to przyjemne – światło na pasach zmieniło się na zielone, więc ruszyliśmy przed siebie. 
- Do czasu. Chociaż też nie zawsze. Słyszałem kiedyś, że jakaś dziewczyna wylądowała w szpitalu, bo miała halucynacje o wychodzących rękach ze zlewu.
- Złapały ją i udusiły?
- Nie, przestraszyła się i poślizgnęła, uderzając głową o podłogę. Rozbiła ją sobie.
- Ah. A po tych żelkach…?
- Są łagodne, nie ma szans na wychodzące ręce z zaułków ani nic podobnego. Jeśli nie chcesz, to zrozumiem – szturchnęłam go lekko łokciem.
- Jestem ciekawa – spojrzałam na niego, a on się delikatnie uśmiechnął.
Poczęstował mnie żelkiem, który był słodki w smaku. Gdy go zapytałam o to, czy trzyma się go pod językiem do rozpuszczenia (jak inne pastylki, których nazwy nie znałam), roześmiał się i pokręcił głową. Zjadłam jeszcze kolejne trzy żelki, nim weszliśmy do baru. Znalezienie wolnego stolika o tej porze graniczyło z cudem, ale akurat trafiliśmy na zwalniany stolik przez jakąś parę. Szybko zajęłam stolik czując, że moja „prędkość” się zwiększyła. Usiadłam uśmiechnięta. 
- Po ilu to działa? – zapytałam, gdy chłopak do mnie dołączył. On również się uśmiechał.
- Chyba po pół godzinie – odparł.
Zamówiliśmy po najtańszym piwie, a ja go wypytałam o bliznę na brwi. Dotknął jej palcem i wyjaśnił, że powstała po bliskim spotkaniu z drzewem. 
Muzyka, która leciała w barze stała się wyraźniejsza. Rozumiałam każde słowo śpiewane kobiecym głosem i do razu podłapałam nastrój muzyki.
- Znam to – oświadczyła szepcząc. - I will survive. Long as I know how to love, I know I'll stay alive – zaśpiewałam, na co chłopak się cicho zaśmiał. – Znasz to? – pokiwał głową, zaczynając ruszać ramionami. Przypadkowo kopnęłam go nogą pod stołem, gdy zaczęłam nimi machać w rytm muzyki.
Cholera. Już dawno nie czułam takiego rozluźnienia i radości. Nie pamiętam, co się wtedy robi!

Arthur? c;

niedziela, 6 kwietnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

Nie patrzyła na mnie jak na kogoś wartego podziwu, chociaż czasem łapałem jej wzrok zawieszony na moich tatuażach. Widziałem w jej oczach coś więcej niż ciekawość – współczucie. I nie to udawane, nachalne, tylko to ciche, podskórne, które człowiek zna, jeśli sam kiedyś nim obdarzał. Wiedziałem, że niektórzy mają mnie za typa o twardym spojrzeniu i jeszcze twardszej psychice, ale ona jakimś cudem widziała przez to wszystko. Nie pytała o tatuaże. Nie pytała o wojsko – i za to byłem wdzięczny. Chociaż nie przyznałbym się do tego na głos. Zwykle ludzie byli albo zafascynowani, albo podnieceni, albo pytali „a zabiłeś kogoś?”, jakby to była kurwa gra komputerowa. A ona po prostu siedziała i piła ze mną kawę. I było to jednocześnie dziwne i... cholernie normalne.
I wtedy weszła Savannah.
Moja mała, cwana, pierdolona łowczyni.
Z początku nie zauważyłem, co niesie – była za szybka, za lekka. Ale kiedy położyła swoje „trofeum” przy nodze stołu, przeszedł mnie dreszcz. To nie była mysz. Nawet nie szczur. To był jebany mutant. Wielki, obrzydliwy skurwysyn, który wyglądał, jakby żywił się innymi szczurami.
– Savannah – mruknąłem głosem ojca, który właśnie został zawstydzony przez swoje własne dziecko. A ona? Polizała łapkę, jakby przyniosła mi pizze i czekała na napiwek.
Oczywiście, usłyszałem komentarz o „syfie” i nie mogłem nie parsknąć. No cóż – uczciwie. Wziąłem szczura za ogon, jakbym był w jakimś cholernym filmie o przetrwaniu, i uniosłem go, żeby ocenić skalę tej całej katastrofy. I wtedy szczur, ten jebany szczur, otworzył oczy.
Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ten potwór z piekła rodem szarpnął się i rzucił mi na szyję. Poczucie godności odeszło w siną dal. Nie mam pojęcia, jak wyglądałem – pewnie jak postać z kreskówki, co dostaje tortem w twarz – ale odruch wygrał z paniką. Odrzuciłem go jednym ruchem, aż zmienił tor lotu, ale sam poleciałem do tyłu jak porąbany.
Czułem, jak stoliczek pod moim tyłkiem się ugina, a potem pęka z trzaskiem, który mógłby obudzić umarłych. Upadek nie był dramatyczny, ale godność przepadła razem z moim ostatnim kubkiem do kawy. Szczur, niewzruszony, dał drapaka, jakby właśnie przeżył starcie z bossem i wygrał. A Savannah? Jak tylko zrobiło się głośno, zniknęła jak duch. Nawet nie wiem gdzie – chyba zeszła do piekła, skąd wzięła swojego nowego przyjaciela.
Spojrzałem na nią – stała, gotowa do akcji, ale nie zrobiła nic. Ani kroku. Tylko się patrzyła. I to był ten moment, kiedy wiedziałem, że będzie się z tego śmiała jeszcze przez tydzień.
Nie mogłem się nawet wkurzyć. Gdybym zobaczył siebie z boku, pewnie też bym się śmiał.
Ale serio... mogła chociaż udawać, że próbuje mnie ratować. Albo chociaż rzucić tym cholernym kapciem. 

Zebrałem się z podłogi, jeszcze przez chwilę czując w żebrach echo uderzenia o ten biedny, drewniany stolik z Ikei, który nie miał prawa przeżyć spotkania z moim kręgosłupem. Zasyczałem, bo coś mi chrupnęło w plecach, a potem spojrzałem na nią — nadal stała w tym samym miejscu, z ręką na ustach, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
— Ty się serio śmiejesz? — warknąłem, otrzepując spodnie z drzazg i resztek kurzu, jakbym właśnie wygrał starcie z żywiołem. Albo przynajmniej z jebanym szczurem ninja.
— Próbuję nie — wydusiła przez zaciśnięte zęby. — Ale... Rick... on ci się rzucił na twarz jak... jak kochanka po pięciu latach rozłąki!
Parsknęła. A potem się roześmiała na dobre. Głośno, szczerze, z dłońmi opartymi o stół, który — przypomnę — chwilę temu był moim trumnopodobnym boiskiem walki. Westchnąłem ciężko, ale uśmiechnąłem się pod nosem. No dobra, też mnie to trochę bawiło. Trochę.
— Chciałem tylko pomóc mu się przenieść na drugą stronę — mruknąłem teatralnie, rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć jako szczurołap. — Ale chyba nie był jeszcze gotowy.
– Dzięki, że… nie rzuciłaś się ratować – rzuciłem z przekąsem, od niechcenia, ale głos miałem trochę zbyt szorstki, jakbym się mimo wszystko przejął.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że sobie poradzisz. Po twoich tatuażach sądziłam, że to nie pierwszy wróg, który rzuca ci się do gardła.
Uśmiechnąłem się. Krzywo.
– Pierwszy, który miał wąsy i ogon.
— Następnym razem — mruknąłem, zerkając na nią i na dziewczynę — wprowadzamy jakieś zasady. Jakieś protokoły. Przynajmniej jeden kapeć rzucony w kierunku przeciwnika.
— Albo wiadro z wodą.
— Albo miotacz ognia.
— Przesadzasz.
— Może.
Zamilkliśmy. A potem oboje, prawie jednocześnie, znów się roześmialiśmy. Ten dzień zaczął się jak zwykle — za ciemny, za cichy, za bardzo mój. Ale teraz, z rozpieprzonym stołem, uciekającym szczurem, rozbawioną dziewczyną i kotem z kompleksem geparda, świat wydawał się... nieco mniej beznadziejny.I wtedy rozległo się pukanie. Głośne, niecierpliwe, wkurwione. Spojrzała na mnie pytająco.
— O tej porze? — zapytała.
Wzruszyłem ramionami, już wstając.
— Pewnie kurier, coś zamawiałem — palnąłem, mijając ją w drodze do drzwi.
Otworzyłem tylko na tyle, żeby przesmyknąć się przez próg i nie dać jej zajrzeć na klatkę. Za drzwiami stał Zdechły — kwadratowy łeb, żonobijka, blizna na szyi, i ten jego klasyczny grymas, jakby całe życie go bolało.  Ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, pchnął mnie w klatkę piersiową i przygwoździł do ściany tuż obok drzwi.
— Ty sobie, kurwa, ze mnie jaja robisz? — warknął tak blisko, że poczułem na twarzy jego oddech. Śmierdział tanim fajkiem i czymś kwaśnym. — Kiedy była mowa o „jutro”, to nie miałem na myśli „kiedyś”.
Zacisnąłem zęby. W głowie odliczałem, ile sekund potrzebuję, żeby go złamać w pół. Ale za drzwiami była ona. Więc nie zrobiłem nic.
— Spuść z tonu — mruknąłem cicho. — Nie jestem twoim chłopcem na posyłki.
Zdechły prychnął, ale jeszcze przez chwilę trzymał mnie za kołnierz.
— Wiesz, ile czekam? Za dużo jak na typa, który bierze, a potem znika. Masz hajs?
Sięgnąłem do kieszeni bluzy, wyjąłem zwinięte banknoty.
— Masz. Tyle, ile trzeba.
— Tyle, ile trzeba? — parsknął. — To, kurwa, matematyka czy przedszkole?
Podał mi pakunek — biały, ciasno zawinięty, wyglądał jak zwykły woreczek z niczym. Ale nie był z niczym. Schowałem to od razu do kieszeni, nie odrywając od niego wzroku.
— I nie zgrywaj bohatera — rzucił, cofając się i poprawiając ortalion. — Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę.
Ale nie dałem mu satysfakcji. Tylko skinąłem głową, jakbym nie słyszał tej groźby, nie on pierwszy i nie ostatni.
— Spierdalaj, Zdechły.
— Już mnie nie ma, księżniczko
Zsunął się po schodach, mrucząc coś o „późnych śniadaniach i jebanych dilerach z TikToka”.
Zamknąłem drzwi. Przez chwilę tylko stałem, nasłuchując, czy zniknął. Potem odwróciłem się — i zobaczyłem ją, stojącą kilka kroków dalej, z kubkiem w ręku i miną, która mówiła „nie wiem, co się właśnie wydarzyło".
Uśmiechnąłem się. Znowu. Bo co innego mam zrobić?
— Jednak nie kurier — mruknąłem. — Zły adres.
Odpowiedziała tylko cichym:
— Mhm. A ta mąka w kieszeni? - burknęła.
Spojrzałem odruchowo na kieszeń, dragi wystawały jak jeleń na autostradzie. 
- Nie interere bo kici kici. - uśmiechnąłem się trochę blado. Ostatnie czego potrzebowałem to kogoś wmieszanego w moje sposoby zarobku.

Maddie?

środa, 2 kwietnia 2025

Ofelia Reitez!

Dołącza do nas Ofelia Reitez! Przywitajmy ją ciepło!


Ofelia Reitez | 20 lat

sobota, 29 marca 2025

od Arthura cd. Maddie

- Czego? - Znajomy głos dziewczyny w jakiś głupi sposób mnie uspokoił, mimo, że wcale nie brzmiał miło.
- Em... To ja - cisza. - Arthur. - Dodałem.
- Ah... co tam? - jej ton złagodniał, wygasiłem kolejnego papierosa.
- Nie śpisz? - Strzeliłem sobie mentalnego liścia, idioto, skoro odbiera, to znaczy że nie śpi.
- Tak samo jak ty.
- Nie przeszkadzam?
- Chyba nie, chociaż się zastanawiam, czy telefon nie pobudził mi współlokatorów. -  po jej stronie słuchawki było słychać szuranie, chodzi gdzieś? - Jesteś nocnym człowiekiem?
- Dzisiaj chyba tak, zasnąć nie mogę. A ty?
Nasza konwersacja toczyła się jeszcze chwilę typowym smalltalkiem, dopóki nie zapytała o moje nastawienie na jutrzejszą jazdę. Przyznałem jej się, że już ostatnim razem zrezygnowałem z zajęć, a ona opowiedziała mi anegdotkę o tym, jak nie chciała iść na szkolną wigilię. Uśmiechałem się, gdy mi to opowiadała. Chciało mi się śmiać, gdy wyobrażałem sobie miniaturową wersje Maddie zbierającą ochrzan od wujka za zawinięcie mu zapewne drogiego alkoholu. Z jej strony padła propozycja, żebym zabrał ze sobą kogoś na jazdę. 
- Jak nie masz nic lepszego do roboty, to o 12 będę w tej mniejszej stajni. - Wypaliłem, nim zdążyłem pomyśleć, co robię. Dziewczyna odparła krótkim "okej", po czym w słuchawce rozległ się dźwięk kończenia połączenia.
Nie zadzwoniła drugi raz.

Odwinąłem z siebie koc i niechętnie wyłączyłem budzik. Spojrzałem na puste puszki po piwach i energetykach, otoczone butelkami po soku pomarańczowym, w których prawdopodobnie wybierano już prezydenta. Westchnąłem, siadając na łóżku. Zanim wyjdę, muszę tu ogarnąć. Pozbierałem pranie na jedną kupę i wepchałem je nogą do łazienki, by za chwile wcisnąć je do pralki. Wszelkie butelki, puszki i opakowania po gotowym jedzeniu wrzuciłem do worka na śmieci, tak samo jak chusteczki i inne bliżej nieokreślone znajdźki. Położyłem worek pod drzwiami i zabrałem się za wciskanie czystych ubrań do szafy, z której wypadały na mnie bluzy i koszulki. Zakląłem pod nosem i zabrałem kilka z nich; posłużą mi jako ubranie na jazdę.
Poubierałem się, zjadłem przypalone już tosty z dżemem i poszedłem doprowadzić się do stanu używalności w łazience - to znaczy umyć zęby i zgolić kilkudniowy zarost. Rozwiesiłem też ręczniki na grzejniku, żeby w razie czego były ciepłe na później. Przez to, że wpadłem w rytm ogarniania wszystkiego, z rozpędu pościeliłem łóżko. 
Zabrałem najpotrzebniejsze mi rzeczy i wyszedłem, zabierając ze sobą ten durny worek ze śmieciami. Wyrzuciłem je po drodze do stajni i zapaliłem papierosa, zanim wszedłem do budynku z końmi.
Maddie jeszcze tam nie było. Może zaspała?
Zamiast niej, stała tam instruktorka z koniem. Przywitała się ze mną i zaczęła mi tłumaczyć, co powinienem robić. Przysłuchiwałem się jej w trakcie czyszczenia zwierzęcia, które łypało na mnie swoimi wielkimi ślepiami. Fuknął na mnie, co spowodowało spięcie w całym moim ciele. Kobieta uspokoiła mnie, mówiąc, że to oznaka zrelaksowania u konia.
Super, ale mi daleko do relaksu. 
Przyniosła mi czaprak, podkładkę, siodło i ogłowie. Tak to nazwała. Pokazała mi jak to założyć, po wcześniejszym upewnieniu się, że koń jest czysty. Powiedziała też, że następnym razem ja będę to robił.
- Myślałam że już sobie poszedłeś. - usłyszałem za sobą głos dziewczyny, z którą w nocy rozmawiałem przez telefon. Wyglądała na całkiem zadowoloną z siebie. Przewróciłem tylko oczami i wykonałem gest podcinania sobie gardła, wskazując na konia. Zaśmiała się ze mnie.
Instruktorka zabrała ode mnie konia i powiedziała, że mamy iść za nią w stronę hali.

- Nawet nie próbuj komentować. - Burknąłem, otrzepując z siebie sierść zwierzęcia. - Nie wiedziałem nawet, że mam takie mięśnie. - jęknąłem, rozmasowując sobie plecy. Maddie patrzyła na mnie częściowo z politowaniem, a częściowo z rozbawieniem. - Bawi cie moje cierpienie?
- Tak, a co? - nie skomentowałem. 
- Muszę wziąć prysznic. - zmieniłem temat. - Chcesz to możesz się u mnie rozgościć, mam sok pomarańczowy i piwa. A potem możemy iść się napić do baru. - Zasugerowałem. - Serio, bez podtekstu. - Dodałem, widząc jej zawahanie. Wiedziałem, że nie jest to najbardziej przekonująca informacja dla niej, ale nie widziałem innego bardziej logicznego wyjścia. 
Zaczekała przed wejściem. Przynajmniej tak myślę, chociaż nawet jeśli zwiedziła moje mieszkanie, to nie robiło mi to większej różnicy.
Wybraliśmy bar, w którym chcieliśmy zacząć pić. W międzyczasie skoczyliśmy jeszcze do sklepu, bo skończyły mi się fajki.
Krążyliśmy tak od baru do baru, konwersując o całkiem przyziemnych rzeczach, chyba trochę przełamując bariery między sobą.
Włożyłem ręce do kieszeni kurtki, w poszukiwaniu zapalniczki. Dziewczyna również trzymała papierosa w ustach. Po znalezieniu zguby, odpaliłem jej go z grzeczności, a następnie dopiero sobie.
- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? - Zapytałem, gdy po włożeniu przedmiotu do wewnętrznej kieszeni, wyczułem plastikową paczkę ze specyficznym zamknięciem. - Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. - Trochę skłamałem, wypity z dziewczyną alkohol szumił mi już w głowie, a racjonalne myślenie powoli znikało. Jeśli zrezygnuje, po prostu pójdę dalej z nią pić, żadna różnica.

Maddie?

Od Maddie cd. Ricka

- Kawę – odparłam, a chłopak zniknął w kuchni, pozostawiając mnie samą z jego kotem. Przynajmniej w pierwszej chwili, ponieważ zwierzątko się w końcu wyciągnęło, pokazało swoje pazury, ziewnęło szeroko i ruszyło w tylko sobie znanym kierunku. Pomachałam mu na drogę, podciągając kolano pod brodę i zatapiając swój wzrok w nędzne mieszkanie Ricka.
Było mi go po prostu żal. Jego mniemanie o własnej osobie było gorsze, niż moje (chyba, że podczas okresu, wtedy moc myśli staje się intensywniejsza i są gorsze niż kosiarze i kruki wiszący nad twoją głową). Chociaż tatuaże miał cudowne, a akcent wspaniały, współczułam mu. I to nie tylko przez jego porównywanie się do robaka (nawet, jeśli było to zabawne!) czy stwierdzenie, że śmierć jest mu bliska. Współczułam mu, że miał jakiekolwiek wspomnienia z wojskiem.
Nienawidziłam wojskowych i innych mundurowych, ale nie tylko przez ich rozszerzoną pulę możliwości łamania przepisów, ale także psychikę. Kiedyś powiedziałam wujowi, że ich nie cierpię, jak to określiłam, „są straszni”. Ale on tylko odpowiedział, że powinnam im współczuć, niżeli się ich bać. Ten krzyk, ten stres, te rozkazy i nawet niemożność pójścia do kibla bez pozwolenia odciska na człowieku większe bądź mniejsze piętno. I chociaż potrafili walczyć, byli umięśnieni i dobrze wyglądali, nigdy nie umiałam z nimi poprowadzić dłuższej rozmowy, gdy musiałam. Oni po prostu mieli coś wypaczonego w mózgu. I mieli twarde zasady, których jeśli nie spełniałeś to… no cóż. Byłeś jak ten robak.
Dobrze, że Rick nie wyglądał jak wojskowy. Chciałam również wierzyć, że ten okres miał już za sobą, ale to ze względu na siebie. Jak już mówiłam, nie cierpię wojskowych.
Ale wiecie co? Pieprzyć to.
Przyniósł mi i sobie czarną kawę. Nie pytałam go o rzeczy związane z tatuażami, bo one się już wyczerpały. Pominęłam temat wojska, bo nie chciałam wiedzieć. Rozmawialiśmy o przyziemnych rzeczach, aż w końcu wróciła kotka Ricka. Czemu o niej wspominam? Bo wszystko, co się potem wydarzyło, było tak naprawdę jej winą.
- Rany, twój kot nie tylko przypomina geparda, ale chyba nim jest – powiedziałam wychylając głowę i opierając się o stół, aby móc dokładniej przyjrzeć się młodej kotce, która niosła coś dużego w pysku. Myślałam, że to tylko mysz. Martwa mysz. 
Rick się odwrócił i spojrzał na swojego pupila, który podszedł do nogi stołu i położył na ziemi… szczura. Szczura dwa razy większego od kota, który polizał łapkę i wskoczył na łóżko pana, jakby tym wynagradzając sobie ciężką prace.
- Savannah – powiedział załamującym się głosem mężczyzna. Zaśmiałam się cicho, było to bardzo kochane. 
- Mówiłam, że masz tu syf – powiedziałam rozbawiona. 
Rick wstał, poszedł do ciała szczura, schylił się i podniósł go, trzymając za ogon. Uniósł go na wysokość twarzy, aby mu się przyjrzeć, gdy szczur drgnął. Poruszył się gwałtownie, a Rick odsunął go od siebie sądząc, że to pewnie tylko ostatnie konwulsje martwego zwierzęcia, walczącego o przetrwanie. Ale tak nie było. Kotka przyniosła szczura tylko w połowie martwego, bądź nawet tylko ogłuszonego, ponieważ szare zwierzę otworzyło swoje ciemne oczka, szarpnęło się i skoczyło na Ricka. 
Mimowolnie odsunęłam się od stołu, od razu wstając i widząc, jak szczur rzuca się swoimi małymi, ale groźnymi łapkami i małymi, ale ostrymi zębami na szyję czarnowłosego, który mocno odchyla się do tyłu i jednocześnie strąca zwierzę drugą ręką, zmieniając jego tor lotu. 
Wszystko widziałam niczym w zwolnionym tempie i chcąc nie chcąc, dobrze się przy tym bawiłam. 
Rick wychylił się do tyłu na tyle mocno, że stracił równowagę i padł plecami na cienki stoliczek, stojący na cienkich nóżkach i łamiąc go pod swoim dwumetrowym ciężarem. Szczur zaś wylądował na jego brzuchu, ale zamiast wgryźć mu się w skórę, zbiegł i zaczął uciekać. Kotka zaś wystraszona nagłym hałasem, zniknęła z łóżka nie wiadomo gdzie.
Mogłam stanąć na szczura. Rozgnieść butem jego mały móżdżek. Bądź tylko rzucić na niego bluzę i złapać.

<Rick? Wybór należy do ciebie>

Od Mi'i cd. Audrey

– Widział ktoś, jak to się zaczęło?
No pewnie. Chociaż byłam wciągnięta w nieprzyjemną historię Barta Dawes’a, czułam smród papierosa, przedzierającego się przez mój nos do płuc. Papierosy mi nie przeszkadzały, a nie znając dokładnie zasad panujących w tym kraju, sądziłam, że nie ma problemu, aby palić w księgarni. Kto by pomyślał, że od nich mogą się zająć książki? Cóż. Na pewno Ktoś Mądry. 
– Nie jesteśmy pewne. Byłyśmy skupione na książkach, kiedy nagle... ogień się pojawił.
Kłamstwo. Jak można tak kłamać? Normalnie, czasami trzeba. Na przykład wtedy, gdy ukradłam świeże pieczywo dla starej babki mieszkającej w niższej partii gór, ponieważ jej sztuczna szczęka nie pozwalała gryźć twardych rzeczy i musiałam powiedzieć, że kupiłam dla niej ten chleb. Albo wtedy, gdy przez moją nieuwagę uciekła nam koza i musiałam jej szukać po lesie i nakłamać, że rany na moich rękach to nie ciernie, tylko gałązki z polany. Albo wtedy…
– Niczego nie widziałaś? – policjant zwrócił się do mnie. Spojrzałam w jego ciemne oczy, czując, że będzie próbował wykryć moje kłamstwo. 
Gdy otworzyłam usta, nieznajoma chwyciła mą dłoń i uścisnęła. Na pewno tego nie widział. A jeśli zobaczył to kątem oka? Jeśli teraz wie, że skłamię, nawet, jeśli zamierzam powiedzieć prawdę?
- Widziałam wtedy jak Dawes rzuca koktajlami mołotowa w dźwig – powiedziałam w końcu i spotkałam się ze zmieszanym wyrazem twarzy mężczyzny. – W książce. Czytałam książkę, nie patrzyłam co się dzieje wokół – nie skłamałam, a on przez chwilę patrzył się na mnie, świdrował wzrokiem, jakby sądził, że w końcu się przełamię i powiem coś, co pozwoli im uniknąć szukania winnego. Ale ja nie kłamałam.
- Trudno – westchnął w końcu. Nabazgrał coś w zeszycie, a ja oczami wyobraźni widziałam jak zapisuje sobie nas jako kłamczynie, śledzenie obowiązkowe, przycisnąć do ściany i wycisnąć z nich prawdę. 
Nienawidzę kłamać. 
Dopiero gdy policjant odszedł i zostałyśmy same, spojrzałam na nieznajomą, a ta tylko się uśmiechnęła niewinnie.
- Ale wiesz, że się dowiedzą – powiedziałam, chociaż w rzeczywistości nie byłam tego pewna. Chociaż ja byłam wiele razy łapana na kłamstwie, były sprawy, które do dziś dla niektórych są pewną zagwozdką i tylko ja znam o nich prawdę. Jednak podpalenie biblioteki, przypadkowe bądź nie, to grubsza sprawa, niż zgubiony kajet bądź nielegalna wycieczka do lasu.
- Skąd masz taką pewność? – zapytała, a ja na chwilę zamilkłam. Właśnie, skąd mogłam wiedzieć? Czy Barta Dawesa też złapali? Nie doczytałam tej historii i nie wiem, czy uda mi się usiąść do tej książki ponownie. 
- Nie mam… ale co z kamerami? 
- W księgarni były kamery? – wzruszyłam ramionami, nie mając o tym pojęcia.
- A jeśli Anthony przypomni sobie smród papierosa?
- Kto?
- Chłopak pracujący w księgarni.
- Jeśli wtedy go nie czuł, to myślisz, że sobie go nagle zmyśli? – znowu wzruszyłam ramionami.
W tym momencie podszedł do nas Anthony. Straż pożarna tak samo jak policja zaczynała się zbierać i odjeżdżać. Chłopak spojrzał na nas i lekko się uśmiechnął.
- Nie mam pojęcia co się wydarzyło, ale dobrze, że wam się nic nie stało. Naprawdę nie wiecie, skąd się wziął ogień? – spojrzał wpierw na mnie, ale potem jego wzrok zatrzymał się na koleżance obok. – W księgarni nie ma niczego, co mogło by zacząć się palić. Żadnych świec, nawet sprzętów elektrycznych – mówiąc to, wbijał wzrok w dziewczynę. Ta jednak utrzymywała przy swoim, drżąca i biedna. Skłamała, a ja tylko pokręciłam głową.
- Nie mam pojęcia. Czytałam książkę… właśnie. Macie na zapleczu jeszcze Ostatni bastion Barta Dawesa? – zapytałam, zmieniając troszeczkę temat. Jeśli ktoś po raz trzeci nas zapyta, czy czegoś nie widziałyśmy, chyba się przełamię. 
Chłopak na moje pytanie uśmiechnął się rozbawiony i pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia – po tych słowach opuścił nas i skierował się z powrotem w zgliszcza swojej pracy. Spojrzałam na nieznajomą.
- Widzisz, on rozumie. To się wyda.

<Audrey?>