niedziela, 6 kwietnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

Nie patrzyła na mnie jak na kogoś wartego podziwu, chociaż czasem łapałem jej wzrok zawieszony na moich tatuażach. Widziałem w jej oczach coś więcej niż ciekawość – współczucie. I nie to udawane, nachalne, tylko to ciche, podskórne, które człowiek zna, jeśli sam kiedyś nim obdarzał. Wiedziałem, że niektórzy mają mnie za typa o twardym spojrzeniu i jeszcze twardszej psychice, ale ona jakimś cudem widziała przez to wszystko. Nie pytała o tatuaże. Nie pytała o wojsko – i za to byłem wdzięczny. Chociaż nie przyznałbym się do tego na głos. Zwykle ludzie byli albo zafascynowani, albo podnieceni, albo pytali „a zabiłeś kogoś?”, jakby to była kurwa gra komputerowa. A ona po prostu siedziała i piła ze mną kawę. I było to jednocześnie dziwne i... cholernie normalne.
I wtedy weszła Savannah.
Moja mała, cwana, pierdolona łowczyni.
Z początku nie zauważyłem, co niesie – była za szybka, za lekka. Ale kiedy położyła swoje „trofeum” przy nodze stołu, przeszedł mnie dreszcz. To nie była mysz. Nawet nie szczur. To był jebany mutant. Wielki, obrzydliwy skurwysyn, który wyglądał, jakby żywił się innymi szczurami.
– Savannah – mruknąłem głosem ojca, który właśnie został zawstydzony przez swoje własne dziecko. A ona? Polizała łapkę, jakby przyniosła mi pizze i czekała na napiwek.
Oczywiście, usłyszałem komentarz o „syfie” i nie mogłem nie parsknąć. No cóż – uczciwie. Wziąłem szczura za ogon, jakbym był w jakimś cholernym filmie o przetrwaniu, i uniosłem go, żeby ocenić skalę tej całej katastrofy. I wtedy szczur, ten jebany szczur, otworzył oczy.
Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ten potwór z piekła rodem szarpnął się i rzucił mi na szyję. Poczucie godności odeszło w siną dal. Nie mam pojęcia, jak wyglądałem – pewnie jak postać z kreskówki, co dostaje tortem w twarz – ale odruch wygrał z paniką. Odrzuciłem go jednym ruchem, aż zmienił tor lotu, ale sam poleciałem do tyłu jak porąbany.
Czułem, jak stoliczek pod moim tyłkiem się ugina, a potem pęka z trzaskiem, który mógłby obudzić umarłych. Upadek nie był dramatyczny, ale godność przepadła razem z moim ostatnim kubkiem do kawy. Szczur, niewzruszony, dał drapaka, jakby właśnie przeżył starcie z bossem i wygrał. A Savannah? Jak tylko zrobiło się głośno, zniknęła jak duch. Nawet nie wiem gdzie – chyba zeszła do piekła, skąd wzięła swojego nowego przyjaciela.
Spojrzałem na nią – stała, gotowa do akcji, ale nie zrobiła nic. Ani kroku. Tylko się patrzyła. I to był ten moment, kiedy wiedziałem, że będzie się z tego śmiała jeszcze przez tydzień.
Nie mogłem się nawet wkurzyć. Gdybym zobaczył siebie z boku, pewnie też bym się śmiał.
Ale serio... mogła chociaż udawać, że próbuje mnie ratować. Albo chociaż rzucić tym cholernym kapciem. 

Zebrałem się z podłogi, jeszcze przez chwilę czując w żebrach echo uderzenia o ten biedny, drewniany stolik z Ikei, który nie miał prawa przeżyć spotkania z moim kręgosłupem. Zasyczałem, bo coś mi chrupnęło w plecach, a potem spojrzałem na nią — nadal stała w tym samym miejscu, z ręką na ustach, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
— Ty się serio śmiejesz? — warknąłem, otrzepując spodnie z drzazg i resztek kurzu, jakbym właśnie wygrał starcie z żywiołem. Albo przynajmniej z jebanym szczurem ninja.
— Próbuję nie — wydusiła przez zaciśnięte zęby. — Ale... Rick... on ci się rzucił na twarz jak... jak kochanka po pięciu latach rozłąki!
Parsknęła. A potem się roześmiała na dobre. Głośno, szczerze, z dłońmi opartymi o stół, który — przypomnę — chwilę temu był moim trumnopodobnym boiskiem walki. Westchnąłem ciężko, ale uśmiechnąłem się pod nosem. No dobra, też mnie to trochę bawiło. Trochę.
— Chciałem tylko pomóc mu się przenieść na drugą stronę — mruknąłem teatralnie, rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć jako szczurołap. — Ale chyba nie był jeszcze gotowy.
– Dzięki, że… nie rzuciłaś się ratować – rzuciłem z przekąsem, od niechcenia, ale głos miałem trochę zbyt szorstki, jakbym się mimo wszystko przejął.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że sobie poradzisz. Po twoich tatuażach sądziłam, że to nie pierwszy wróg, który rzuca ci się do gardła.
Uśmiechnąłem się. Krzywo.
– Pierwszy, który miał wąsy i ogon.
— Następnym razem — mruknąłem, zerkając na nią i na dziewczynę — wprowadzamy jakieś zasady. Jakieś protokoły. Przynajmniej jeden kapeć rzucony w kierunku przeciwnika.
— Albo wiadro z wodą.
— Albo miotacz ognia.
— Przesadzasz.
— Może.
Zamilkliśmy. A potem oboje, prawie jednocześnie, znów się roześmialiśmy. Ten dzień zaczął się jak zwykle — za ciemny, za cichy, za bardzo mój. Ale teraz, z rozpieprzonym stołem, uciekającym szczurem, rozbawioną dziewczyną i kotem z kompleksem geparda, świat wydawał się... nieco mniej beznadziejny.I wtedy rozległo się pukanie. Głośne, niecierpliwe, wkurwione. Spojrzała na mnie pytająco.
— O tej porze? — zapytała.
Wzruszyłem ramionami, już wstając.
— Pewnie kurier, coś zamawiałem — palnąłem, mijając ją w drodze do drzwi.
Otworzyłem tylko na tyle, żeby przesmyknąć się przez próg i nie dać jej zajrzeć na klatkę. Za drzwiami stał Zdechły — kwadratowy łeb, żonobijka, blizna na szyi, i ten jego klasyczny grymas, jakby całe życie go bolało.  Ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, pchnął mnie w klatkę piersiową i przygwoździł do ściany tuż obok drzwi.
— Ty sobie, kurwa, ze mnie jaja robisz? — warknął tak blisko, że poczułem na twarzy jego oddech. Śmierdział tanim fajkiem i czymś kwaśnym. — Kiedy była mowa o „jutro”, to nie miałem na myśli „kiedyś”.
Zacisnąłem zęby. W głowie odliczałem, ile sekund potrzebuję, żeby go złamać w pół. Ale za drzwiami była ona. Więc nie zrobiłem nic.
— Spuść z tonu — mruknąłem cicho. — Nie jestem twoim chłopcem na posyłki.
Zdechły prychnął, ale jeszcze przez chwilę trzymał mnie za kołnierz.
— Wiesz, ile czekam? Za dużo jak na typa, który bierze, a potem znika. Masz hajs?
Sięgnąłem do kieszeni bluzy, wyjąłem zwinięte banknoty.
— Masz. Tyle, ile trzeba.
— Tyle, ile trzeba? — parsknął. — To, kurwa, matematyka czy przedszkole?
Podał mi pakunek — biały, ciasno zawinięty, wyglądał jak zwykły woreczek z niczym. Ale nie był z niczym. Schowałem to od razu do kieszeni, nie odrywając od niego wzroku.
— I nie zgrywaj bohatera — rzucił, cofając się i poprawiając ortalion. — Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę.
Ale nie dałem mu satysfakcji. Tylko skinąłem głową, jakbym nie słyszał tej groźby, nie on pierwszy i nie ostatni.
— Spierdalaj, Zdechły.
— Już mnie nie ma, księżniczko
Zsunął się po schodach, mrucząc coś o „późnych śniadaniach i jebanych dilerach z TikToka”.
Zamknąłem drzwi. Przez chwilę tylko stałem, nasłuchując, czy zniknął. Potem odwróciłem się — i zobaczyłem ją, stojącą kilka kroków dalej, z kubkiem w ręku i miną, która mówiła „nie wiem, co się właśnie wydarzyło".
Uśmiechnąłem się. Znowu. Bo co innego mam zrobić?
— Jednak nie kurier — mruknąłem. — Zły adres.
Odpowiedziała tylko cichym:
— Mhm. A ta mąka w kieszeni? - burknęła.
Spojrzałem odruchowo na kieszeń, dragi wystawały jak jeleń na autostradzie. 
- Nie interere bo kici kici. - uśmiechnąłem się trochę blado. Ostatnie czego potrzebowałem to kogoś wmieszanego w moje sposoby zarobku.

Maddie?

środa, 2 kwietnia 2025

Ofelia Reitez!

Dołącza do nas Ofelia Reitez! Przywitajmy ją ciepło!


Ofelia Reitez | 20 lat

sobota, 29 marca 2025

od Arthura cd. Maddie

- Czego? - Znajomy głos dziewczyny w jakiś głupi sposób mnie uspokoił, mimo, że wcale nie brzmiał miło.
- Em... To ja - cisza. - Arthur. - Dodałem.
- Ah... co tam? - jej ton złagodniał, wygasiłem kolejnego papierosa.
- Nie śpisz? - Strzeliłem sobie mentalnego liścia, idioto, skoro odbiera, to znaczy że nie śpi.
- Tak samo jak ty.
- Nie przeszkadzam?
- Chyba nie, chociaż się zastanawiam, czy telefon nie pobudził mi współlokatorów. -  po jej stronie słuchawki było słychać szuranie, chodzi gdzieś? - Jesteś nocnym człowiekiem?
- Dzisiaj chyba tak, zasnąć nie mogę. A ty?
Nasza konwersacja toczyła się jeszcze chwilę typowym smalltalkiem, dopóki nie zapytała o moje nastawienie na jutrzejszą jazdę. Przyznałem jej się, że już ostatnim razem zrezygnowałem z zajęć, a ona opowiedziała mi anegdotkę o tym, jak nie chciała iść na szkolną wigilię. Uśmiechałem się, gdy mi to opowiadała. Chciało mi się śmiać, gdy wyobrażałem sobie miniaturową wersje Maddie zbierającą ochrzan od wujka za zawinięcie mu zapewne drogiego alkoholu. Z jej strony padła propozycja, żebym zabrał ze sobą kogoś na jazdę. 
- Jak nie masz nic lepszego do roboty, to o 12 będę w tej mniejszej stajni. - Wypaliłem, nim zdążyłem pomyśleć, co robię. Dziewczyna odparła krótkim "okej", po czym w słuchawce rozległ się dźwięk kończenia połączenia.
Nie zadzwoniła drugi raz.

Odwinąłem z siebie koc i niechętnie wyłączyłem budzik. Spojrzałem na puste puszki po piwach i energetykach, otoczone butelkami po soku pomarańczowym, w których prawdopodobnie wybierano już prezydenta. Westchnąłem, siadając na łóżku. Zanim wyjdę, muszę tu ogarnąć. Pozbierałem pranie na jedną kupę i wepchałem je nogą do łazienki, by za chwile wcisnąć je do pralki. Wszelkie butelki, puszki i opakowania po gotowym jedzeniu wrzuciłem do worka na śmieci, tak samo jak chusteczki i inne bliżej nieokreślone znajdźki. Położyłem worek pod drzwiami i zabrałem się za wciskanie czystych ubrań do szafy, z której wypadały na mnie bluzy i koszulki. Zakląłem pod nosem i zabrałem kilka z nich; posłużą mi jako ubranie na jazdę.
Poubierałem się, zjadłem przypalone już tosty z dżemem i poszedłem doprowadzić się do stanu używalności w łazience - to znaczy umyć zęby i zgolić kilkudniowy zarost. Rozwiesiłem też ręczniki na grzejniku, żeby w razie czego były ciepłe na później. Przez to, że wpadłem w rytm ogarniania wszystkiego, z rozpędu pościeliłem łóżko. 
Zabrałem najpotrzebniejsze mi rzeczy i wyszedłem, zabierając ze sobą ten durny worek ze śmieciami. Wyrzuciłem je po drodze do stajni i zapaliłem papierosa, zanim wszedłem do budynku z końmi.
Maddie jeszcze tam nie było. Może zaspała?
Zamiast niej, stała tam instruktorka z koniem. Przywitała się ze mną i zaczęła mi tłumaczyć, co powinienem robić. Przysłuchiwałem się jej w trakcie czyszczenia zwierzęcia, które łypało na mnie swoimi wielkimi ślepiami. Fuknął na mnie, co spowodowało spięcie w całym moim ciele. Kobieta uspokoiła mnie, mówiąc, że to oznaka zrelaksowania u konia.
Super, ale mi daleko do relaksu. 
Przyniosła mi czaprak, podkładkę, siodło i ogłowie. Tak to nazwała. Pokazała mi jak to założyć, po wcześniejszym upewnieniu się, że koń jest czysty. Powiedziała też, że następnym razem ja będę to robił.
- Myślałam że już sobie poszedłeś. - usłyszałem za sobą głos dziewczyny, z którą w nocy rozmawiałem przez telefon. Wyglądała na całkiem zadowoloną z siebie. Przewróciłem tylko oczami i wykonałem gest podcinania sobie gardła, wskazując na konia. Zaśmiała się ze mnie.
Instruktorka zabrała ode mnie konia i powiedziała, że mamy iść za nią w stronę hali.

- Nawet nie próbuj komentować. - Burknąłem, otrzepując z siebie sierść zwierzęcia. - Nie wiedziałem nawet, że mam takie mięśnie. - jęknąłem, rozmasowując sobie plecy. Maddie patrzyła na mnie częściowo z politowaniem, a częściowo z rozbawieniem. - Bawi cie moje cierpienie?
- Tak, a co? - nie skomentowałem. 
- Muszę wziąć prysznic. - zmieniłem temat. - Chcesz to możesz się u mnie rozgościć, mam sok pomarańczowy i piwa. A potem możemy iść się napić do baru. - Zasugerowałem. - Serio, bez podtekstu. - Dodałem, widząc jej zawahanie. Wiedziałem, że nie jest to najbardziej przekonująca informacja dla niej, ale nie widziałem innego bardziej logicznego wyjścia. 
Zaczekała przed wejściem. Przynajmniej tak myślę, chociaż nawet jeśli zwiedziła moje mieszkanie, to nie robiło mi to większej różnicy.
Wybraliśmy bar, w którym chcieliśmy zacząć pić. W międzyczasie skoczyliśmy jeszcze do sklepu, bo skończyły mi się fajki.
Krążyliśmy tak od baru do baru, konwersując o całkiem przyziemnych rzeczach, chyba trochę przełamując bariery między sobą.
Włożyłem ręce do kieszeni kurtki, w poszukiwaniu zapalniczki. Dziewczyna również trzymała papierosa w ustach. Po znalezieniu zguby, odpaliłem jej go z grzeczności, a następnie dopiero sobie.
- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? - Zapytałem, gdy po włożeniu przedmiotu do wewnętrznej kieszeni, wyczułem plastikową paczkę ze specyficznym zamknięciem. - Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. - Trochę skłamałem, wypity z dziewczyną alkohol szumił mi już w głowie, a racjonalne myślenie powoli znikało. Jeśli zrezygnuje, po prostu pójdę dalej z nią pić, żadna różnica.

Maddie?

Od Maddie cd. Ricka

- Kawę – odparłam, a chłopak zniknął w kuchni, pozostawiając mnie samą z jego kotem. Przynajmniej w pierwszej chwili, ponieważ zwierzątko się w końcu wyciągnęło, pokazało swoje pazury, ziewnęło szeroko i ruszyło w tylko sobie znanym kierunku. Pomachałam mu na drogę, podciągając kolano pod brodę i zatapiając swój wzrok w nędzne mieszkanie Ricka.
Było mi go po prostu żal. Jego mniemanie o własnej osobie było gorsze, niż moje (chyba, że podczas okresu, wtedy moc myśli staje się intensywniejsza i są gorsze niż kosiarze i kruki wiszący nad twoją głową). Chociaż tatuaże miał cudowne, a akcent wspaniały, współczułam mu. I to nie tylko przez jego porównywanie się do robaka (nawet, jeśli było to zabawne!) czy stwierdzenie, że śmierć jest mu bliska. Współczułam mu, że miał jakiekolwiek wspomnienia z wojskiem.
Nienawidziłam wojskowych i innych mundurowych, ale nie tylko przez ich rozszerzoną pulę możliwości łamania przepisów, ale także psychikę. Kiedyś powiedziałam wujowi, że ich nie cierpię, jak to określiłam, „są straszni”. Ale on tylko odpowiedział, że powinnam im współczuć, niżeli się ich bać. Ten krzyk, ten stres, te rozkazy i nawet niemożność pójścia do kibla bez pozwolenia odciska na człowieku większe bądź mniejsze piętno. I chociaż potrafili walczyć, byli umięśnieni i dobrze wyglądali, nigdy nie umiałam z nimi poprowadzić dłuższej rozmowy, gdy musiałam. Oni po prostu mieli coś wypaczonego w mózgu. I mieli twarde zasady, których jeśli nie spełniałeś to… no cóż. Byłeś jak ten robak.
Dobrze, że Rick nie wyglądał jak wojskowy. Chciałam również wierzyć, że ten okres miał już za sobą, ale to ze względu na siebie. Jak już mówiłam, nie cierpię wojskowych.
Ale wiecie co? Pieprzyć to.
Przyniósł mi i sobie czarną kawę. Nie pytałam go o rzeczy związane z tatuażami, bo one się już wyczerpały. Pominęłam temat wojska, bo nie chciałam wiedzieć. Rozmawialiśmy o przyziemnych rzeczach, aż w końcu wróciła kotka Ricka. Czemu o niej wspominam? Bo wszystko, co się potem wydarzyło, było tak naprawdę jej winą.
- Rany, twój kot nie tylko przypomina geparda, ale chyba nim jest – powiedziałam wychylając głowę i opierając się o stół, aby móc dokładniej przyjrzeć się młodej kotce, która niosła coś dużego w pysku. Myślałam, że to tylko mysz. Martwa mysz. 
Rick się odwrócił i spojrzał na swojego pupila, który podszedł do nogi stołu i położył na ziemi… szczura. Szczura dwa razy większego od kota, który polizał łapkę i wskoczył na łóżko pana, jakby tym wynagradzając sobie ciężką prace.
- Savannah – powiedział załamującym się głosem mężczyzna. Zaśmiałam się cicho, było to bardzo kochane. 
- Mówiłam, że masz tu syf – powiedziałam rozbawiona. 
Rick wstał, poszedł do ciała szczura, schylił się i podniósł go, trzymając za ogon. Uniósł go na wysokość twarzy, aby mu się przyjrzeć, gdy szczur drgnął. Poruszył się gwałtownie, a Rick odsunął go od siebie sądząc, że to pewnie tylko ostatnie konwulsje martwego zwierzęcia, walczącego o przetrwanie. Ale tak nie było. Kotka przyniosła szczura tylko w połowie martwego, bądź nawet tylko ogłuszonego, ponieważ szare zwierzę otworzyło swoje ciemne oczka, szarpnęło się i skoczyło na Ricka. 
Mimowolnie odsunęłam się od stołu, od razu wstając i widząc, jak szczur rzuca się swoimi małymi, ale groźnymi łapkami i małymi, ale ostrymi zębami na szyję czarnowłosego, który mocno odchyla się do tyłu i jednocześnie strąca zwierzę drugą ręką, zmieniając jego tor lotu. 
Wszystko widziałam niczym w zwolnionym tempie i chcąc nie chcąc, dobrze się przy tym bawiłam. 
Rick wychylił się do tyłu na tyle mocno, że stracił równowagę i padł plecami na cienki stoliczek, stojący na cienkich nóżkach i łamiąc go pod swoim dwumetrowym ciężarem. Szczur zaś wylądował na jego brzuchu, ale zamiast wgryźć mu się w skórę, zbiegł i zaczął uciekać. Kotka zaś wystraszona nagłym hałasem, zniknęła z łóżka nie wiadomo gdzie.
Mogłam stanąć na szczura. Rozgnieść butem jego mały móżdżek. Bądź tylko rzucić na niego bluzę i złapać.

<Rick? Wybór należy do ciebie>

Od Mi'i cd. Audrey

– Widział ktoś, jak to się zaczęło?
No pewnie. Chociaż byłam wciągnięta w nieprzyjemną historię Barta Dawes’a, czułam smród papierosa, przedzierającego się przez mój nos do płuc. Papierosy mi nie przeszkadzały, a nie znając dokładnie zasad panujących w tym kraju, sądziłam, że nie ma problemu, aby palić w księgarni. Kto by pomyślał, że od nich mogą się zająć książki? Cóż. Na pewno Ktoś Mądry. 
– Nie jesteśmy pewne. Byłyśmy skupione na książkach, kiedy nagle... ogień się pojawił.
Kłamstwo. Jak można tak kłamać? Normalnie, czasami trzeba. Na przykład wtedy, gdy ukradłam świeże pieczywo dla starej babki mieszkającej w niższej partii gór, ponieważ jej sztuczna szczęka nie pozwalała gryźć twardych rzeczy i musiałam powiedzieć, że kupiłam dla niej ten chleb. Albo wtedy, gdy przez moją nieuwagę uciekła nam koza i musiałam jej szukać po lesie i nakłamać, że rany na moich rękach to nie ciernie, tylko gałązki z polany. Albo wtedy…
– Niczego nie widziałaś? – policjant zwrócił się do mnie. Spojrzałam w jego ciemne oczy, czując, że będzie próbował wykryć moje kłamstwo. 
Gdy otworzyłam usta, nieznajoma chwyciła mą dłoń i uścisnęła. Na pewno tego nie widział. A jeśli zobaczył to kątem oka? Jeśli teraz wie, że skłamię, nawet, jeśli zamierzam powiedzieć prawdę?
- Widziałam wtedy jak Dawes rzuca koktajlami mołotowa w dźwig – powiedziałam w końcu i spotkałam się ze zmieszanym wyrazem twarzy mężczyzny. – W książce. Czytałam książkę, nie patrzyłam co się dzieje wokół – nie skłamałam, a on przez chwilę patrzył się na mnie, świdrował wzrokiem, jakby sądził, że w końcu się przełamię i powiem coś, co pozwoli im uniknąć szukania winnego. Ale ja nie kłamałam.
- Trudno – westchnął w końcu. Nabazgrał coś w zeszycie, a ja oczami wyobraźni widziałam jak zapisuje sobie nas jako kłamczynie, śledzenie obowiązkowe, przycisnąć do ściany i wycisnąć z nich prawdę. 
Nienawidzę kłamać. 
Dopiero gdy policjant odszedł i zostałyśmy same, spojrzałam na nieznajomą, a ta tylko się uśmiechnęła niewinnie.
- Ale wiesz, że się dowiedzą – powiedziałam, chociaż w rzeczywistości nie byłam tego pewna. Chociaż ja byłam wiele razy łapana na kłamstwie, były sprawy, które do dziś dla niektórych są pewną zagwozdką i tylko ja znam o nich prawdę. Jednak podpalenie biblioteki, przypadkowe bądź nie, to grubsza sprawa, niż zgubiony kajet bądź nielegalna wycieczka do lasu.
- Skąd masz taką pewność? – zapytała, a ja na chwilę zamilkłam. Właśnie, skąd mogłam wiedzieć? Czy Barta Dawesa też złapali? Nie doczytałam tej historii i nie wiem, czy uda mi się usiąść do tej książki ponownie. 
- Nie mam… ale co z kamerami? 
- W księgarni były kamery? – wzruszyłam ramionami, nie mając o tym pojęcia.
- A jeśli Anthony przypomni sobie smród papierosa?
- Kto?
- Chłopak pracujący w księgarni.
- Jeśli wtedy go nie czuł, to myślisz, że sobie go nagle zmyśli? – znowu wzruszyłam ramionami.
W tym momencie podszedł do nas Anthony. Straż pożarna tak samo jak policja zaczynała się zbierać i odjeżdżać. Chłopak spojrzał na nas i lekko się uśmiechnął.
- Nie mam pojęcia co się wydarzyło, ale dobrze, że wam się nic nie stało. Naprawdę nie wiecie, skąd się wziął ogień? – spojrzał wpierw na mnie, ale potem jego wzrok zatrzymał się na koleżance obok. – W księgarni nie ma niczego, co mogło by zacząć się palić. Żadnych świec, nawet sprzętów elektrycznych – mówiąc to, wbijał wzrok w dziewczynę. Ta jednak utrzymywała przy swoim, drżąca i biedna. Skłamała, a ja tylko pokręciłam głową.
- Nie mam pojęcia. Czytałam książkę… właśnie. Macie na zapleczu jeszcze Ostatni bastion Barta Dawesa? – zapytałam, zmieniając troszeczkę temat. Jeśli ktoś po raz trzeci nas zapyta, czy czegoś nie widziałyśmy, chyba się przełamię. 
Chłopak na moje pytanie uśmiechnął się rozbawiony i pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia – po tych słowach opuścił nas i skierował się z powrotem w zgliszcza swojej pracy. Spojrzałam na nieznajomą.
- Widzisz, on rozumie. To się wyda.

<Audrey?>

czwartek, 27 marca 2025

Od Ricka cd. Maddie

- Jakbyś nie miał tu kota, powiedziałabym, że twoje mieszkanie wygląda jak nora zboczeńca - oznajmiła, schylając się po kotkę. 
- Jest aż tak źle? - zapytałem udając rozbawienie. Wiedziałem że było tu tragicznie ale na nic lepszego nie było mnie stać.
- Mógłbyś chociaż ściany pomalować. Przytulnie tu jak w piwnicy u...
- Zboczeńca - dokończyłem rozbawiony. - mogłem pomalować te jebane ściany ale nie chciało mi się. Po prostu.
Otworzyłem apteczkę i wyjąłem potrzebne rzeczy. Gdy przyłożyłem do jej ust wacik nasączony płynem dezynfekującym, spojrzała na mnie uważniej, jakby dopiero teraz zaczęła się przyglądać. Nie odpowiedziałem, zajęty swoją robotą, ale dostrzegłem, jak przesuwa wzrokiem po mojej twarzy. Widziałem to już wcześniej – spojrzenie, które rejestrowało linię żuchwy, krótkie, czarne włosy, kolczyki na twarzy. Jak zwykle ciekawość zatrzymała się na tatuażach wystających spod rękawa koszulki. Pewnie zastanawiała się, co oznaczają. Większość ludzi pytała. Gdyby nie złamany, teraz już nastawiony nos, wyglądałbym pewnie jak facet z gangsterskiego filmu – to też często słyszałem.— Kiedyś myślałem, żeby tu trochę odświeżyć — powiedziałem, przykładając kolejny wacik.
Dotykałem jej ust spokojnie, ostrożnie. Nie miałem zamiaru zrobić jej większej krzywdy, ale wiedziałem, że moje oczy mogły mówić coś zupełnie innego.
— I? Skończyło się na myśleniu? — zapytała powoli, starając się za bardzo nie poruszać wargami.
Odłożyłem wacik, teraz zabarwiony na czerwono.
— Widzisz rezultaty. Poza tym ani mi, ani Savannah to nie przeszkadza.
Kotka przeciągnęła się na jej kolanach, zupełnie obojętna na całą sytuację.
— Skąd jesteś? Co to za akcent? — zapytała nagle, unosząc brwi.
— Zgadnij — odpowiedziałem z rozbawieniem.
Zmarszczyła czoło.
— Nie wiem. To w ogóle ten kontynent?
Pokręciłem głową. Nie wyglądała na zainteresowaną zgadywaniem, więc po chwili westchnąłem i odpowiedziałem wprost:
— Z Rosji.
Przytaknęła, jakby wszystko nagle miało sens.
— Pasuje — mruknęła. — Przypominasz mi takiego wrednego, zadufanego Rosjanina, który robi, co chce, bo jego prawo nie dotyczy. Pewnie stamtąd nauczyłeś się tak słabo bić.
Zatrzymałem się na moment, mrużąc oczy. Poczułem, jak coś we mnie się zaciska.
— Wiesz, kogo ty mi przypominasz? — odparłem, nachylając się lekko. — Wyszczekaną i zbuntowaną Amerykankę, która po dorośnięciu nie będzie miała w życiu nic innego niż dzieci i kuchnię. Zazwyczaj takie żyją z zasiłku.
W jednej chwili jej stopa wylądowała w moim brzuchu, wytrącając mnie do tyłu razem z krzesłem. Upadłem, ale nie wydałem z siebie żadnego dźwięku
— To ty zaczęłaś — przyznałem, podnosząc się i ustawiając krzesło z powrotem na miejsce.
— Powiedziałam tylko, co myślę.
— Ja też.
Przez chwilę panowała cisza, zanim oznajmiłem, że skończyłem.
Oblizała usta z przyzwyczajenia, krzywiąc się lekko na smak płynu dezynfekującego.
— Twoje tatuaże coś oznaczają? — zapytała.
Uśmiechnąłem się kąśliwie.
— Tak, że gryzę.
Zmierzyła mnie wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy żartuję, czy mówię serio.
— Nie zdziwiłoby mnie to — mruknęła, przesuwając palcami po futrze Savannah.
Kotka zamruczała, a ja oparłem się o oparcie krzesła, przyglądając się jej. Wciąż miała lekko spuchnięte usta, ale wyglądała, jakby kompletnie o tym zapomniała.
— A tak serio? — zapytała w końcu, przechylając głowę.
— Niektóre coś oznaczają, inne po prostu są — wzruszyłem ramionami. — Nie jestem typem, który lubi się zwierzać.
— A gdybym ci powiedziała, że wyglądasz jak ktoś, kto ma wytatuowane całe życie na skórze?
— Pewnie bym się zaśmiał — odpowiedziałem, opierając łokieć o stół.
— No to się śmiej — odparła, unosząc brew.Zamknąłem na moment oczy, jakbym zastanawiał się, co powiedzieć. Potem podciągnąłem rękaw koszulki, odsłaniając fragment tatuażu na dłoni – czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami, wpleciony w gęstą sieć cienkich, splątanych linii przypominających stare blizny.

— Ten ma znaczenie — powiedziałem cicho, przesuwając kciukiem po tuszu.
Oparła brodę na dłoni i zmrużyła oczy.

— Kruk?

— Mhm.

— Co symbolizuje?

— W Rosji mówi się, że kruki to złe znaki. Przynoszą śmierć albo nieszczęście. Ale wiesz co? Dla mnie to zawsze były ptaki, które przetrwają wszystko.

Milczała przez chwilę, wpatrując się w moją dłoń.

— I co, ty też jesteś jak kruk?

Zaśmiałem się cicho.

— Powiedzmy, że nauczyłem się spadać na nogi.

— Ale kruki nie spadają na nogi.

— Właśnie dlatego są mądrzejsze ode mnie.

Przewróciła oczami, ale uśmiechnęła się lekko.

— No dobra, przyznaję. Nie spodziewałam się, że za tymi tatuażami faktycznie coś się kryje.

— Nie wszystkie mają znaczenie — wzruszyłem ramionami. — Ale ten akurat coś dla mnie znaczy.

Nie odpowiedziała, ale patrzyła na mnie inaczej. Jakby przez moment zobaczyła coś więcej niż tylko faceta z tatuażami i paskudnym charakterem.

Podwinąłem rękaw pokazując skolopendrę. 

- Jestem czasem jak taki robak: obrzydliwy, wijący się, zgrabny. - mrugnąłem do niej. Lekko się uśmiechnęła ale próbowała to ukryć.

- Kosiarz - podniosłem koszulkę pokazując z przodu klatki piersiowej tatuaż, nad nim napis demon. - Śmierć jest dla mnie motywem tragicznym, mrocznym ale i ciekawym. Czuje że te tematy są mi po prostu bliskie. - odwróciłem się, poprawiając koszulkę i odłożyłem obok apteczkę.

- A ten coś na plecach? - zapytała, zapewne zauważając tatuaż zza kołnierza koszulki. 

- Oni - poprawiłem ją, unosząc tył ubrania. - Symbolizują siłę i męskość, ochraniają przed złem ale też każą złych ludzi. - zatrzymałem się na chwilę. - Demony które niegdyś były ludźmi. Są też ciemną stroną ludzkiej natury. - mruknąłem odwracając się do niej przodem. 

- Kawy, herbaty? - uciąłem temat 

- A to? - spytała wskazując na moje przedramię. Tatuaż psa, owiniętego drutem kolczastym który pokrywał stare blizny z wojska. Szarpane blizny  gdy uciekałem z poligonu i zahaczyłem o drut kolczasty. Próbowałem zakryć je tuszem.

- Pamiątka z wojska. - mruknąłem ucinając ponownie temat tym razem z nadzieją że skutecznie, odwracając się do kuchenki. - To co chcesz do picia? 




Od Ricka cd. Audrey

Odprowadziłem nieznajomą wzrokiem, gdy szła przed siebie szybkim krokiem. Było coś w jej ruchach – może zmęczenie, może napięcie – co sprawiło, że postanowił nie zostawiać jej samej na tej ulicy. Poza tym sam miałem ochotę na coś mocniejszego, a pobliski bar był dobrym wyborem. Przedarliśmy się przez tłum w wejściu, zająłem miejsce przy barze, nieprzyjemne siedzenia wbijające się w uda. Spojrzałem na nieznajomą kątem oka, zamówiła wściekłe psy. Ciekawy wybór jak na spotkanie z nieznajomym. Dla siebie wziąłem szklankę whisky. 
Miałem krótką okazję przyjrzeć się jej lepiej, zmęczone ale uważne spojrzenie. Znałem to już gdzieś. Odwróciła się lekko w moją stronę i westchnęła.
- Uratowałeś mnie dzisiaj z tym barem. - powiedziała rzucając spojrzenie w stronę barmana.
- Chyba potrzebowałam wyjść dzisiaj z domu.
Uniosłem lekko brwi.
- Przynajmniej nie błąkasz się po ulicach.
— Nie, ale mówię poważnie. Od kilku dni żyję przeprowadzką.
— Jesteś tu nowa?
Zauważyłem, jak zmrużyła oczy, wpatrując się we mnie badawczo.
— Aż tak to widać? — Zawahała się na moment, jakby coś ją nagle zaskoczyło. — Mój pierwszy dzień w Idaho. I pokonały mnie papiery. I kartony.
Uśmiechnąłem się.
— Czasami tak bywa, ale...
Nie dokończyłem, bo nagle telefon dziewczyny zapiszczał na blacie, rozpraszając ich rozmowę. Przez chwilę wpatrywała się w ekran, a potem wyraźnie się rozluźniła.
— Słuchaj, a jak ty właściwie się nazywasz? — zapytała nagle i wyciągnęła do mnie rękę. — Ja jestem Audrey.
Uścisnąłem dłoń pewnie ale delikatnie.
— Rick Morgan.
Audrey uśmiechnęła się lekko, a barman w tym momencie postawił przed nimi dwa małe kieliszki z warstwowym, kolorowym alkoholem. Spojrzałem na nie z rozbawieniem.
— Dawno nie piłem wściekłych psów.
— Zawsze jest czas na przypomnienie sobie starych rzeczy.
— Ciekawe, czy dotyczy to też ludzi — rzuciłem,  łapiąc za szklankę whisky którą właśnie podał mi barman.
Audrey spojrzała na mnie z zastanowieniem, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, stuknęliśmy się szkłem i wypiliśmy po łyku. Alkohol zapiekł w gardle, a ja poczułem znajome ciepło rozlewające się po ciele.
- Co cię sprowadza droga Audrey na takie zadupie? - uśmiechnąłem się do niej na moment, wystawiając swój rozdwojony język.

Audrey?
 

wtorek, 11 marca 2025

Od Audrey cd. Mi'i

Dopiero nieprzyjemne szarpnięcie wyrwało Audrey z letargu. Dziewczyna zachłysnęła się powietrzem, czując, że nie jest już w pomieszczeniu. Dalej trzymała drobną dłoń białowłosej, nerwowo zaciskając na niej palce. Pomału wracała jej świadomość, ale widok ognia niemal odciął ją od rzeczywistości. Mia zaciągnęła ją na najbliższą ławkę, która była kilkadziesiąt metrów od wejścia do sklepu. Audrey usiadła, wzięła kilka głębszych wdechów i ukryła twarz w dłoniach. 

Minęło zaledwie kilka minut jak drzwi księgarni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich właściciel. Na jego koszuli widać było kłęby sadzy i dziwnej, gęstej piany. Podbiegł do dziewczyn i objął je zmartwionym spojrzeniem.
— Ugasiłem – oznajmił, oddychając ciężko — Ale cały regał poszedł z dymem. Ale jak? Spięcie? Zepsuty kabel? W tej kamienicy pożaru nie było od lat...
Audrey przełknęła ślinę, czując, że to nie koniec kłopotów. Spalony regał. Spalone książki. Nikt, poza białowłosą, nie wiedział, że to ona. Spojrzenie Audrey skierowało się na dziewczynę. Zanim zdążyła się odezwać, na ulicę wjechał rozpędzony wóz strażacki. 

To, co zaczęło się potem dziać, było absurdalne. Kilku mężczyzn wbiegło do księgarni, mimo zapewnienia, że żadnego ognia już nie ma. Ich smutne miny po wyjściu niemal wywołały w Audrey wyrzuty sumienia. Kilku z nich oglądało spalony regał, a jeden zaczął przesłuchiwać właściciela. W tym czasie dziewczyny siedziały w grobowej ciszy na ławce. Chcąc czy nie chcąc, słyszały całe przesłuchanie właściciela.

— Ale jak to, jest pan pewien?
— Nie wiem, po prostu zobaczyłem ogień i próbowałem się go pozbyć — odpowiedział właściciel księgarni, który wydawał się dość poddenerwowany całą tą sytuacją, tłumaczeniem się i pedantyzmem ze strony strażaka — Udało mi się ugasić pożar samodzielnie, ale cały regał z książkami został zniszczony. Na szczęście, na zapleczu, zgodnie z zaleceniami sanepidu, miałem gaśnicę... Mam papiery z ostatniej inspekcji. Mam też ubezpieczenie. Cały lokal i książki są ubezpieczone.
Strażak spojrzał na niego sceptycznie, ale nie skomentował tego. Najwyraźniej dał sobie już spokój. W końcu twierdził, że jeśli nie było co gasić, to równie dobrze mogli tu nie przyjeżdżać.
— Czy ktokolwiek został ranny? — zapytał finalnie, niemalże minucie ciszy.
— Nie, nikomu nic się nie stało — odpowiedział chłopak, kierując szybko wzrok na dwie dziewczyny, które jako jedyne poza nim były w tej księgarni — Dziękuję, że przyjechaliście tak szybko.


Podszedł do nich jeden z ratowników. Nie ten, który przesłuchiwał właściciela, ale inny. Był wysoki, postawny, a na jego ciemnożółtym mundurze widniała naszywka z nazwiskiem Gibson. Dla Audrey ten kolor bardziej przypominał musztardę niżeli klasyczny odcień żółci.
– Wszystko w porządku? – zapytał, mierząc je spojrzeniem.
Białowłosa kiwnęła głową, ale Audrey nadal wyglądała na oszołomioną.
– Możemy zadać wam kilka pytań? – Gibson spojrzał na notatnik, który trzymał w dłoni – Właściciel mówi, że ogień pojawił się nagle, a wy byłyście w środku.
Audrey ścisnęła rąbek swojej koszulki i spojrzała na dziewczynę.
– Tak – powiedziała szybko – Byłyśmy tam.
Strażak zapisał coś w notatniku. Audrey niemalże wzdrygnęła się, widząc, jak obgryziony do bólu długopis sunie po papierze z niewiarygodną szybkością.
– Widział ktoś, jak to się zaczęło?
Audrey zbiła obcasem buta niewidzialny pyłek z chodnika. Białowłosa widziała. Ja widziałam. Ale jeśli powiemy prawdę... Nie, jeśli ona powie prawdę...
– Nie jesteśmy pewne – powiedziała ostrożnie Audrey – Byłyśmy skupione na książkach, kiedy nagle... ogień się pojawił.
Dziewczyna drgnęła. Gibson spojrzał na nią i uniósł brew.
– Niczego nie widziałaś? – zwrócił się teraz bezpośrednio do niej.
Białowłosa otworzyła usta, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Audrey chwyciła ją delikatnie za rękę i ścisnęła.


Mia?
im just a girl


czwartek, 6 marca 2025

od Arthura cd. Zei

 Zerkałem to na szopa, to na Zeye. Obłęd w ich oczach był dość podobny, chociaż szop wyglądał na nieco bardziej agresywnego i niezadowolonego ze swojej sytuacji, niż Zeya. Duże dziecko.
Odpaliłem papierosa, czekając na odpowiedź chłopaka.
- Siedział tam. - Wskazał na pobliskie krzaki szopem. Użył szopa jako wskaźnika. Zwierzak zaczął się wiercić, walcząc o wolność. 
- Tam? - powtórzyłem. - I tak po prostu go wziąłeś?
- Taak?
Szuszczenie szopa w rękach Zei przerwało moje westchnięcie. Zaciągnąłem się dymem, patrząc, jak Zeya przytula do siebie zwierzę i coś do niego mówi.
Poprosiłem chłopaka, by wypuścił zwierzę, drepcząc w miejscu. Zeya spojrzał na mnie wzrokiem zbitego szczeniaka, wręcz błagalnie, byleby nie musieć rozstawać się z Dorianem. Kąciki jego ust zadrżały, jakby chciał powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem.
- Nie ma opcji. Jest lepszym przyjacielem niż ty - Byłem bliski odegrania dramatycznej sceny, jak łamie mi się serce, że szop jest ważniejszy ode mnie. - Wraca ze mną.
- Najwyżej na piechotę. 
- Nie zrobiłbyś mi tego, prawda? 
- Chyba cię do reszty popierdoliło, jeśli myślisz, że wpuszczę to coś do dziecinki. - Zacisnąłem mocniej dłoń na łomie, powoli tracąc cierpliwość do tej dwójki. Za chwilę ten szop będzie mi pomagał zakopać tego barana, albo zostaną sami ze sobą i nie będę się niczym przejmował.
Moje marzenia, o pozostawieniu ich w lesie przerwał histeryczny krzyk mojego towarzysza.
- Dorian! Nie! 
Światło z mojej czołówki odprowadziło domniemanego Doriana do krzaków, gdzie zniknął, szeleszcząc liśćmi. 
Na miejscu tego szopa, uciekałbym do innego stanu, w nadziei, że ten chory pojeb mnie nie znajdzie.
- Wracamy. - mruknąłem, gasząc papierosa pod butem. Zacząłem iść w kierunku z którego przyszedłem; tak przynajmniej myślę. Nie dochodziły mnie dźwięki kroków azjaty, więc odwróciłem się za siebie. Chłopak stał, patrząc raz w krzaki, raz na mnie. - Wracamy. - Ponowiłem informacje. - Chodź stary, Dorian pewnie ma rodzinę. - Dodałem, już nieco mniej agresywnym tonem, i opuściłem przedmiot, który trzymałem w ręce. - Nie pobije cię.
Z Zei jakby zeszło napięcie, ostatni raz spojrzał z rozczarowaniem na miejsce, gdzie zniknął jego przyjaciel i podszedł do mnie, burcząc coś pod nosem.

Droga powrotna wydawała się być dużo dłuższa, niż ta, którą tu trafiłem. Miałem wrażenie, że co chwila mijamy to samo drzewo, a mojej niepewności wcale nie zmniejszało poczucie czyjegoś wzroku na sobie. I nie był to wzrok mojego towarzysza.
Oczywiście, że zwierzęta chodziły po lesie, te dźwięki były normalne. Ale jednak nie czułem się pewnie; tym samym chyba przeniosłem to na chłopaka, który chociaż na chwilę przestał opowiadać o Dorianie.
- A jeśli znajdziemy go i nazwę go Maurycy? 
- Zeya, przysięgam, że jeszcze raz coś powiesz o tym zasranym szopie, to cie tu zostawie i będziesz mógł się pieprzyć z tym szczurem ile tylko zapragniesz.
- Będzie więc Maurycy. - stwierdził tryumfalnie.
Przewróciłem oczami i poprawiłem czołówkę, szukając wzrokiem ścieżki do samochodu. Krążyliśmy tak kolejne kilka, albo kilkanaście minut, nim wreszcie las zaczął się przerzedzać. Dziecinka stała tam, gdzie stała. Odetchnąłem z domniemaną ulgą. Wciąż nie mogłem pozbyć się dziwnego przeczucia.
Zapaliłem papierosa.
- Masz wrażenie, że ktoś nas obserwuje? - dmuchnąłem w stronę nieba, modląc się, by to po prostu była moja paranoja, a nie fakt.
- Yhm. - coś zaszeleściło w krzakach, więc oczywiście, że musieliśmy to sprawdzić. Zeya rozchylił badyle, a ja stanąłem za nim, będąc gotowym by w razie czego udawać że nas obronię. Czarna kula wystrzeliła jak z procy, przebiegając po nogach Zei i odbijając się ode mnie. Krzyknęliśmy, odskakując w popłochu od krzaków.
- Co to do kurwy nędzy było?! - odwróciłem się, próbując znaleźć demona, który nas zaatakował. 
- Lis? - zgadywał - MAURYCY. - podekscytował się.
- Wracamy. - chwyciłem za klamkę. - JAPIERDOLE MAURYCY W IMPALI - odwróciłem się na pięcie i odszedłem o krok od auta, by wrócić do niego po chwili i upewnić się, że na pewno wszystko dobrze widzę. W moim aucie siedział jebany kurwa szop pracz.
- Mówiłem że wróci! - Spaliłem wzrokiem chłopaka, który zanosił się śmiechem, widząc moją wkurwioną  minę. Jakby nie patrzeć, musiałem wyglądać, jakbym uciekł z wariatkowa - łom, czołówka, pełno liści na sobie i do tego krzyczę, o jakimś Maurycym w środku nocy. W końcu i ja parsknąłem śmiechem, nie mogąc już tego dłużej powstrzymywać. 

Zeyaa? adoptowaliśmy syna


poniedziałek, 3 marca 2025

Od Maddie cd. Ricka

Kamienica, w której mieszkał chłopak, była niemal tak stara, jak nasza, z tą różnicą, że jego posiadała windę - ale nie działała, więc punktacja się wyrównała. Mieszkanie zaś wyglądało gorzej, niż stara kamienica. W pierwszej chwili nie chciałam wchodzić, ale gdy zobaczyłam zwierzątko pałętające się po jego pokoju, zaryzykowałam. W najlepszym wypadku nie będę musiała myśleć o przyszłości. 
Gdy zajęłam się Savannah, chłopak zniknął w innym pomieszczeniu. Podniosłam głowę do góry, kiedy rzucił apteczkę na stół.
- Trzeba by się zająć tą twoją mordką, co? - zapytał spokojnie, uśmiechając się przy tym. Zastanawiałam się, czy był to szczery uśmiech, czy powoli wracał do tego, co było w sali. Jeśli tak, przyrzekam, że jeszcze raz mu złamie nos.
Podniosłam się i podeszłam do stolika, a kotka ruszyła za mną. Gdy usiadłam na krześle, rozejrzałam się po jego pokoju.
- Jakbyś nie miał tu kota, powiedziałabym, że twoje mieszkanie wygląda jak nora zboczeńca - oznajmiłam, schylając się i podnosząc kotkę, która zaczęła ocierać się o moją nogę. 
- Jest aż tak źle? - zapytał, chociaż na jego twarzy widziałam rozbawienie. On dobrze wiedział, że najlepiej nie było. Wystające rury, kable na podłodze i cienka kratka w oknie. 
- Mógłbyś chociaż ściany pomalować. Przytulnie tu jak w piwnicy u...
- Zboczeńca - chłopak dokończył, lekko ubawiony swoją sytuacją. Nie przejmował się swoim mieszkaniem, a mi nie przeszkadzało to, jak i gdzie żył. Przedstawiałam mu jedynie suche fakty.
Otworzył apteczkę i wyjął potrzebne rzeczy. Gdy przyłożył do moich ust wacik nasączony płynem dezynfekującym, przyjrzałam mu się i dopiero teraz stwierdziłam, że Bóg zamiast podarować mu rozum, podarował wygląd. Miał wyraźnie zaznaczoną linię żuchwy, a krótkie, czarne włosy dodawały mu tajemniczego uroku. Szafirowe oczy i kolczyki na twarzy były jego znakami szczególnymi. Ponad to spod koszulki wystawały tatuaże, a ja zaczęłam się zastanawiać, co w jego przypadku mogłyby oznaczać. Gdyby nie czerwony i nieco spuchnięty po złamaniu i nastawieniu nos jak u Rudolfa, przypominałby mi aktora, grającego w gangsterskim filmie.
- Kiedyś myślałem, by tu trochę odświeżyć - powiedział. Dotykał moich ust spokojnie i delikatnie, jakby się bał, że zrobi mi większa krzywdę. Szkoda, że jego oczy mówiły coś kompletnie odwrotnego. A może mi się wydawało?
- I? Skończyło się na myśleniu? - mówiłam powoli, starając się za bardzo nie ruszać wargami. Rick odłożył wacik nasączony czerwonym kolorem i przygotował drugi. 
- Widzisz rezultaty. Po za tym ani mi ani Savannah to nie przeszkadza - przyłożył czysty wacik do moich ust. Kotka wygodnie się ułożyła na moich kolanach.
- Skąd jesteś? Co to za akcent? - zapytałam, dopiero teraz wyłapując jego sposób mówienia.
- Zgadnij - zmarszczyłam brwi.
- Nie wiem. To w ogólne ten kontynent? - pokręcił głową, a ja tylko wzruszyłam ramionami, nie mając zamiaru zgadywać, bo równie dobrze mogłabym mu wymienić wszystkie kraje jakie znałam. W końcu po dłuższej chwili milczenia przyznał, że jest z Rosji.
- Pasuje. Przypominasz mi takiego wrednego, zadufanego Rosjanina, który robi co chce, bo jego prawo nie dotyczy. Pewnie stamtąd nauczyłeś się tak słabo bić - powiedziałam spokojnie, nie sądząc, że go to aż tak mocno wkurzy.
- Wiesz kogo ty mi przypominasz? Wyszczekaną i zbuntowaną Amerykankę, która po dorośnięciu nie będzie miała w życiu nic innego, niż dzieci i kuchnie. Zazwyczaj takie żyją z zasiłku - przytrzymałam kotka, aby nie spadł, po czym uderzyłam go stopą w brzuch, wywalając do tyłu z krzesła. Upadł, ale nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. 
- To ty zaczęłaś - przyznał wstając z ziemi, podnosząc krzesło i z powrotem siadając przede mną. 
- Powiedziałam tylko co myślę.
- Ja też.
Potem milczeliśmy, aż nie oznajmił, że skończył. Polizałam z przyzwyczajenia usta, czując smak płynu dezynfekującego.
- Twoje tatuaże coś oznaczają? - zapytałam. 

Rick?

Od Ricka cd. Maddie


- Dawaj ten łeb – powiedziała i złapała mnie za policzki, przyciągając moją twarz do siebie. Nie wiedziałem co chciała zrobić więc nie ruszałem się praktycznie ani na milimetr.

- Jaki film wczoraj oglądałeś? - zadała pytanie od czapy, nie wiedziałem co odpowiedzieć, mój mózg próbował przeanalizować co się dzieje ale zanim doszedłem do jakichkolwiek wniosków poczułem jak łapie między palce mój nos i nastawia go. Krzyknąłem tym niespodziewanym ruchem ale szczerze nie czułem bólu, może adrenalina nie wyszła jeszcze z mojego ciała.

- Masz. Auta ci nie naprawie, ale nos masz nastawiony. - wycedziła, przygryzając usta by po chwili syknąć z bólu. Westchnąłem, wolałbym naprawione auto ale no cóż. Wymruczałem cicho podziękowanie, nie raczyła nawet usłyszeć, zaczęła się za to rozglądać. Zrobiliśmy trochę bałaganu ale z drugiej strony to tylko trawa, a krew z chodnika zmyje się przy deszczu. Maddie kucnęła przy aucie, podnosząc telefon a po chwili zaczęła się nerwowo rozglądać. Zgadywałem że chodzi o klucze więc także zacząłem ich wypatrywać. Przykucnęła pod autem, sięgając po zapewne klucze pod maszynerię ale przeklnęła pod nosem. Uśmiechnąłem się do siebie widząc jej marną próbę, krótkie rączki. Schyliłem się mimo wszystko, zajrzałem pod auto i wyciągnąłem jej ukochane klucze. Zerknąłem na nie szybko, nie dając jej ani trochę prywatności i czytając ją głos napis na zawieszce.

- Upadłeś? Doturlaj się do celu? - uśmiechnąłem się lekko. Nie spodziewałem się po nerwusce uroczej pandki z ckliwym napisem.

- Jak panda. Wszędzie się turlają. - dodała. - Już ochłonąłeś? Dasz radę jechać autem i nie przejechać nikogo?

- Kolejna próba przejechania ciebie się liczy? - uśmiechnąłem się. Wywróciła oczami.

- Tylko jeśli zgodzisz się wpaść do mnie. - uśmiechnąłem się lekko. - Trzeba ci opatrzeć te usta bo zaraz się tu wykrwawisz. - zarzuciłem głową, zwracając uwagę jak ciągle przygryzała usta nie dając ranie się uspokoić. Widać że chwilę się wahała. 
- Niech będzie, tylko nie jeździj jak debil. - westchnęła, chowając do kieszeni klucze. Otworzyłem drzwi swojego Buicka regala gnx, stare autko, mające swoje lata ale wciąż w klasie sportowej. Nachyliłem się od strony pasażera, otwierając jej drzwi i rzucając jej tanie chusteczki ze schowka. 
- Nie pokrwaw mi tapicerki, wchłania wszystko jak cholera. - mruknąłem pokazując starą, wyblakłą plamę z krwi na kierownicy. Wywróciła oczami. Znowu. Gałki jej kiedyś wypadną jak tak będzie ciągle robić. Wzięła mimo wszystko chusteczki i przyłożyła je delikatnie do ust. 


Znaleźliśmy się u mnie w kamienicy, otworzyłem drzwi wejściowe, kierując się od razu do windy. Wcisnąłem przycisk przywołania windy, nawet się nie zaświecił. Westchnąłem głośno kierując się w stronę schodów. Maddie podeszła do windy, wciskając guzik topornie, jakbym ja zrobił to źle.

- Nie działa. Nie działała i pewnie nigdy nie będzie działać. - westchnąłem do niej, po czym zacząłem wspinaczkę po schodach. Po paru minutach znaleźliśmy się na najwyższym piętrze, wsadziłem klucze do drzwi swojego mieszkania, jedynego na tym piętrze. Pchnąłem mocno drzwi, zacinały się czasem przy otwieraniu. Zaprosiłem dziewczynę do środka. Nie zdążyliśmy zamienić słowa a z korytarza rozległo się donośne miałczenie. 

- Mam nadzieję że nie masz alergii na koty. - uśmiechnąłem się lekko, gdy z mojej sypialni przybiegła do nas mała kotka, przybłęda, głośno miałkając jak to miała w zwyczaju na moje powitanie. Savi szybko obtarła się wokoło moich nóg i poleciała obwąchiwać dziewczynę. Widziałem że miała iskierki w oczach na jej widok ale starała się je powstrzymać.

- Gryzie ale dla zabawy. I drze ryja. - powiedziałem do niej, zdejmując buty. 

- Mogę? - zapytała kucając do kotki, dając jej obwąchać jej dłoń. 

- Jasne, i tak jakbym powiedział nie to ciężko tą bestie utrzymać w miejscu. - westchnąłem. - Nazywa się Savannah. - 

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie do Savi, gdy ta zaczęła ocierać się o jej dłoń pyszczkiem. Zaczęła się głaskanina, uśmiechałem się lekko do siebie i poszedłem do kuchni gdzie trzymałem apteczkę. Rzuciłem trochę zdarte, stare czerwone pudło na stół.

- Trzeba by się zająć tą twoją mordką co? - uśmiechnąłem się do Maddie.

Maddie?

niedziela, 2 marca 2025

Od Mi'i cd. Audrey

Bart Dawes. Człowiek o świetlanej przyszłości, który na własne życzenie traci wszystko. Chcą zburzyć jego dom, a na jego miejscu postawić autostradę - i wedle głównego bohatera, jest to nie tylko wtargnięcie brudnymi buciorami w czyjeś prywatne życie, ale okrutne barbarzyństwo, które zabiera ci wszystko, co posiadasz i kochasz. Słyszałam o autorze tej książki wiele razy, jego opowiadania pojawiały się w magazynie New York Times i kiedy dzisiejszego dnia potrzebowałam małej zmiany w swoim codziennym życiu, sięgnęłam po cienką książkę, którą znalazłam w mojej ulubionej księgarni. Historia mnie wciągnęła i mocno poruszyła. Byłam już w jej połowie. Główny bohater, biedny Bart, utraciwszy wszystko, w tym zdrowy rozsądek, rzucił koktajle mołotowa w pojazdy, które siały spustoszenie na niewinnym mieście w imię obwodnicy miasta. Mężczyzna podpalił dwa walce, dwa buldożery, furgonetkę, polowe biuro Lane Construction oraz dźwig. Najważniejszy w tym momencie był dźwig, na którego mocnym i grubym łańcuchy zwisała ogromna kula, burząca wszystko na swej drodze. Dźwig płonął najmocniej ze wszystkich sprzętów. Ogień chłonął kabinę, a kiedy dotarł do baku z paliwem...
- O cholera - usłyszałam. Ten dźwięk przebił się do mojej przestrzeni cichej wyobraźni i zmusił, abym spojrzała na właścicielkę tych słów.
Żółto-pomarańczowe światło objęło książkę w ciasnym uścisku, niczym matka broniąca swoje dziecko. Dziewczyna, która niedawno pojawiła się w księgarni, próbowała zdeptać ów matkę, ale ona się tylko powiększyła i objęła swoimi ramionami kolejne dzieci. Ogień pożerał kolejne księgi, niczym dźwig z książki, którzy burzył pralnie aż do jej ostatnich fundamentów. 
- Nie nie nie... - za długo stałam, a to wszystko przez moje błądzące jeszcze w wyobraźni myśli, przewracające się między płonącym dźwigiem, a płonącymi książkami. Przez chwilę nie wiedziałam, które z nich jest rzeczywistością, aż do mojego nosa dotarł ostry smród palonego papieru. - Nie nie nie - mówiłam już głośniej i kiedy chciałam rzucić się na ogień, aby go ugasić, ujrzałam oczami wyobraźni, jak Bart Dawes nieświadomie uchyla się przed lecącymi kawałkami maszyn, które wybuchły od namiętnego spotkania ognia z benzyną. 
Spojrzałam na dziewczynę. Stała nieruchomo, a w jednej dłoni trzymała książkę, a w drugiej papierosa. W tej chwili nie powiązałam faktów, dla mnie jedyne, co było jasne to to, że ogień zdecydowanie za szybko się rozprzestrzeniał. Moje myśli były jeszcze daleko, ale nogi same zadziałały. Pobiegłam do Anthony'ego pracującego w księgarni.
Chłopak jednak myślał i działał szybciej niż my. Nim dobiegłam do lady, on był już w połowie drogi, kierującej go do pożaru. Musiał coś wyczuć, ale jak na złość, nie wziął ze sobą niczego, czym mógłby ugasić ogień. 
- Co jest?! - krzyknął zszokowany, widząc, jak pożar zajął już cały regał z książkami. Stałam za nim i patrzyłam, dopiero teraz rozróżniając co było rzeczywistością, a co fikcją. Bart Dawes za pomocą koktajli mołotowa podpalił maszyny budowlane. Dziewczyna z księgarni przypadkowo podpaliła książki papierosem. 
- Uciekajcie stąd - chłopak zwrócił się do mnie, po czym pobiegł z powrotem do lady. Szybko stanęłam obok znieruchomiałej nieznajomej, łapiąc ją za rękę i ciągnąc do siebie.
- Obudź się! - krzyknęłam do niej, a jej nogi zaczęły ją nieść tam, gdzie prowadziłam. A biegłam do wyjścia, zastanawiając się, co czuł Bart Dawes, gdy niszczył maszyny. Na pewno, tak samo jak ja, czuł przypływ adrenaliny.

Audrey?

Od Audrey do Mi'i

Audrey z niesmakiem spojrzała w stronę pustej biblioteczki, dopijając ostatni łyk kakałka. Siedziała w piżamie na kanapie, owinięta grubym, bawełnianym kocem i cierpiała na dramatyczną przypadłość, polegającą mniej więcej na tym, że nie miała co czytać. Z domu wzięła ze sobą jedynie kilka potrzebnych na studia książek, nie zastanawiając się, co będzie przeglądać, gdy pojawi się chwila wytchnienia. I sobota z rana właśnie takim momentem pomału się stawała - zmianę w kawiarni miała dopiero jutro, więc dzisiaj musiała się czymś zająć - na pewno wieczorem skoczy do stajni, ale co teraz?  Leniwie wzięła do ręki telefon, odpaliła mapy google i wyszukała najbliższą księgarnię. Uśmiechnęła się, widząc, że trasa to zaledwie dwanaście minut piechotą.Zanim się obejrzała, stała już przed witryną niewielkiej, ale klimatycznej księgarni. Drzwi ustąpiły pod lekkim pchnięciem, a w nozdrza Audrey uderzył zapach starego papieru, świeżego druku i czegoś jeszcze – czegoś ciepłego, może cynamonu? Chociaż nie, prędzej kawy... Przymknęła na chwilę oczy, rozkoszując się atmosferą miejsca, zanim ruszyła między półki. Dokładnie to miała na myśli, kiedy rozmarzała o miejscu wypełnionym książkami. Już zadecydowała, że nie wyjdzie z pustymi rękoma. Wtedy ją zauważyła. Białowłosa dziewczyna, oparta o regał, zdawała się być całkowicie pochłonięta lekturą. Młodziutka, o uroczej twarzyczce i zatopiona w książkach i własnych myślach, wyjątkowo pasowała do tego miejsca. Nieznajoma, słysząc skrzypienie drewnianej podłogi, uniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały.
— Co czytasz? — spytała nieśmiało Audrey, podchodząc kilka kroków bliżej i próbując dostrzec tytuł ze zmęczonej życiem okładki.
— Ostatni bastion Barta Dawesa. Nie wiem do końca, co mam o niej myśleć. A ty czego szukasz? — zapytała cicho, jakby nie chciała zakłócić spokoju tego miejsca. Nie wydawała się zachwycona, mówiąc o trzymanej w rękach książce. Ba, jej spojrzenie było nad wyraz smutne. Wręcz nie pasowało do jej aparycji, która Audrey wydawała się zbyt czuła i barwna, by móc przybierać negatywne emocje.
— Sama jeszcze nie wiem — odparła Audrey, sięgając po pierwszą książkę, jaka wpadła jej w ręce.
Obie wróciły do przeglądania tomów, a Audrey w końcu wczytała się w jeden z nich – zbiór haiku. Zazwyczaj nie gustowała w literaturze japońskiej, a styl tychże pisarzy wydawał jej się nad wyraz flegmatyczny, to ten autor wyjątkowo chwycił ją za serce. A prędzej myśli i niemrawe uczucie niepokoju, gdy przeczytała losowo jeden jego wierszyk. Litery zdawały się niemal tańczyć na pożółkłych stronach, a te kilka linijek na jedną stronę wciągnęły ją do tego stopnia, że bezwiednie sięgnęła po papierosa.

Księgarnia była pusta, sprzedawca zniknął gdzieś na zapleczu, a białowłosa wydawała się jej nie zauważać, więc pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia. Oparła się o drewniany regał, trzymając książkę w jednej ręce, a w drugiej żarzącego się papierosa. Nie zauważyła, kiedy mały żar oderwał się i spadł na ułożone na ziemi książki. Przez sekundę nic się nie działo, ale potem z jednej okładki zaczęły się unosić delikatne wstęgi dymu. Audrey zamarła. — O cholera — szepnęła, a białowłosa dziewczyna spojrzała na nią z nagłym zainteresowaniem. Płomień, jeszcze niepewny, zaczął lizać grzbiet jednej z książek. Audrey rzuciła się, by go przydeptać, ale ogień zdążył już przenieść się na kolejną. Serce podeszło jej do gardła, gdy zobaczyła że nie jedna, a już dwie pozycje trawi jasny płomień. Zapach palonego papieru wypełnił głowę Audrey, stres wziął w górę i dziewczyna nie była w stanie się ruszyć. Dusząca fala gorąca zalała jej ciało, a w gardle pojawiła się jakaś gula, przez którą nie była w stanie wziąć oddechu.
Jebany nałóg, durne papierosy i nieszczęsna japońska literatura.


Mia?
świat płonie

Od Maddie cd. Arthura

Poczułam gorzki smak papierosa. Nie powstrzymałam się i stwierdziłam, że pierdole moje dzisiejsze "dam radę". Zapaliłam papierosa od Arthura w drodze do domu, a nikotyna wypełniła moje gardło i płuca. Za pierwszym razem się skrzywiłam, ale za drugim weszła. Z szóstym pociągnięciem wszedł mi również alkohol, który przyjemnie buzował w mojej krwi. Nawet jazda autobusem wydała się miłym doświadczeniem. Gdy dotarłam do domu, zastałam w nim wszystkich moim współlokatorów. Skorzystałam z okazji i wciągnęłam się z nimi z interesująca rozmowę o ludzkich fetyszach i o tym, że pandy są polityczną propagandą. Po intensywnych dwóch godzinach rozmowy i socjalizowania się z innymi poczułam ogromne zmęczenie. Kiedy tylko wróciłam do pokoju, a moja głowa poczuła miękkość poduszki, automatycznie zasnęłam, przemęczona dzisiejszym dniem pełnym emocji i socjalizacji.
A sny znowu miałam niespokojne. Siedziałam w barze, piłam i rozmawiałam z jakimiś ludźmi, których twarzy po przebudzeniu nie pamiętałam. Rozmawialiśmy o pandach i papierosach, a kiedy poszłam do łazienki, świat zamienił się w ciemne miasto spowite mgłą. Poczułam to znajome uczucia, że coś kryje się w mroku. Że to coś czeka i mnie obserwuje. Ruszyłam w jego stronę, zaczynając się denerwować, że to coś miało czelność przerwać moje picie w barze. Jednak gdy dotarłam do zaułku, moja odwaga uleciała. Zobaczyłam mężczyznę i chociaż po przebudzenia jego twarz zniknęła z mojej głowy, zapamiętałam ten strach, który mi mówił, że mężczyzna chciał mnie skrzywdzić. Zaczęłam uciekać, ale gdy tylko wyszłam na ulicę, uderzyło we mnie czerwone auto. 
Podniosłam się z łóżka i zapaliłam światło, upewniając się, że mój pokój to żaden ciemny zaułek w mieście. Moje serce powoli się uspokajało, a ja podeszłam do łóżka i wyciągnęłam spod poduszki telefon. Wyświetlasz wskazywał mi kilka minut przed północą. Usiadłam i przetarłam twarz dłońmi. Wiedziałam, że dzisiejszej nocy już nie zasnę.
- Dlatego się nie śpi w dzień. Nawet o siedemnastej - powiedziałam sama do siebie, wychodząc do kuchni i starając się w miarę cicho przygotować coś do jedzenia.
Dwie godziny później zadzwonił telefon. Szybkim ruchem sięgnęłam po niego i nerwowo odebrałam, chcąc jak najszybciej wyłączyć dźwięk, aby nie pobudzić współlokatorów. Podczas tej akcji rozsypałam popcorn, który leżał mi na kolanach.
- Czego? - odebrałam mówiąc szeptem. Po drugiej stronie rozległ się męski głos.
- Em... To ja - czekałam na imię, ponieważ po głosie nie mogłam skojarzyć osoby. - Arthur - przedstawił się, a ja sobie przypomniałam o jednostronnej wymianie numerami telefonu. 
- Ah... co tam? - mówiłam już łagodniejszym tonem, prostując się i zatrzymując film lecący w laptopie. Zaczęłam też zbierać jedną ręką popcorn z łóżka.
- Nie śpisz? - zapytał, a ja lekko się uśmiechnęłam.
- Tak samo jak ty. 
- Nie przeszkadzam? - wzruszyłam ramionami.
- Chyba nie, chociaż się zastanawiam, czy telefon nie pobudził mi współlokatorów - zeszłam z łóżka i zaczęłam zbierać popcorn z podłogi. Tutaj na szczęście nie było go dużo. - Jesteś nocnym człowiekiem?
- Dzisiaj chyba tak, zasnąć nie mogę. A ty?
- Ja spałam jak wróciłam, więc mam za dużo energii - przyznałam, prostując się i odkładając miskę na biurko. - Oglądałam Dogmana, znasz? - chłopak zaprzeczył. - Polecam. Tylko mam na myśli film z 23 roku, a nie bajkę z tegorocznego - podkreśliłam, na co ten się krótko zaśmiał.
- Zapamiętam - usiadłam z powrotem na łóżku, zastanawiając się, dlaczego zadzwonił do mnie o 2 w nocy. 
- Jak nastawienie na jutrzejszą jazdę? - zapytałam, a on przez chwilę milczał.
- Słabe - przytaknęłam. 
- Zawsze możesz udać, że coś cię przejechało - przyznałam, wspominając czerwone auto z mojego snu i jego ostre światła przed moimi oczami. Chłopak znowu się cicho i krótko zaśmiał.
- Powiedziałam tak kiedyś, żeby czegoś uniknąć? - zapytał, a ja się na chwilę zastanowiłam.
- Jak nie chciałam iść na szkolną wigilię i nie chciałam się przyznać, że dzień wcześniej podkradłam wujkowi alkohol i miałam potem kaca - przyznałam, wspominając tamten dzień. Kangee oczywiście dowiedział się o moim kacu, ale zdecydowanie szybciej, niż bym tego chciała. Prócz bólu głowy i brzucha, dostałam jeszcze porządną przemowę, która potem siedziała mi na sumieniu do końca dnia.
- Ostatnio zrezygnowałem z jazdy. Nie mogę za każdym razem - uśmiechnęłam się, że nie dał się namówić.
- Weź ze sobą kogoś - zaproponowałam. 

Arthur?

wtorek, 25 lutego 2025

od Arthura cd. Maddie

Wreszcie papieros zajął się ogniem i uraczył mnie drażniącym gardło dymem. Dziewczyna odsunęła się kilka kroków, delikatnie się krzywiąc. 
- Chcesz dołączyć? - wypuściłem dym z ust. Wzruszyła ramionami, równocześnie malując na swojej twarzy coś na wzór grymasu. Koniec końców, przystała na moją propozycję. - A telefon? - ponowiłem pytanie.
- Za papierosa.
Uczciwa wymiana. Wyciągnąłem paczkę z kieszeni i pstryknąłem w nią, jeden z papierosów wyskoczył do góry. Zabrała go i spojrzała na mnie, jakby czekała na coś jeszcze. 
Pomiędzy nami znów nastąpiła cisza, przerywana irytującym pykaniem kończącej się zapalniczki.    


    Popołudniowe godziny w barach oznaczały pustki. Czyli to, czego nam obojgu było dzisiaj trzeba.  
Maddie stanęła naprzeciwko baru, zerkając na menu, jakby liczyła, że znajdzie w nim coś, co zmieni jej dzień. Znałem to spojrzenie – typowy wyraz twarzy kogoś, kto nie do końca wie, czego chce, ale i tak musi coś wybrać. W końcu zamówiła ciemne piwo. Gorzki smak idealnie do niej pasował – coś w jej sposobie bycia mówiło, że nie szuka w życiu słodkich rozwiązań. Zamówiłem to samo.
- Co cię tak zdenerwowało? - ledwo zdążyłem ściągnąć z siebie kurtkę, a zostałem wywołany do tablicy przez dziewczynę. Nie wiem, może to że próbuję sam sobie być terapeuta? Mimochodem zacząłem bawić się kluczami, unikając odpowiedzi najdłużej jak tylko się dało. - Wyglądałeś, jakby coś chciało cię zjeść, ale mu się nie udało. - Przystawiłem kufel do ust.
- Zapisałem się na jazdę konno. W tej uczelni. - wydusiłem; twarz Madelyn nie wyrażała dosłownie żadnej emocji. Złapałem z nią kontakt wzrokowy. - Jestem zły na siebie, że to zrobiłem. - kącik ust dziewczyny powędrował do góry, jakby ją to rozbawiło. 
- Czyli zostałeś przymuszony? - wyglądała, jakby miała pochylić się przez stół i przytrzymać mnie za twarz, bylebym wydukał z siebie większą ilość informacji. Fascynujące, że kogoś takiego jak ona - ładną, wartościową kobietę, z całą pewnością z tych zamożniejszych i bardziej rozwiniętych w każdej płaszczyźnie - interesuje barman-mechanik, z autem starszym od niego i irracjonalnym strachem do koni. I pewnie rakiem wszystkiego.
Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem go, dziewczyna spojrzała na bok, marszcząc delikatnie brwi.
- Chce przestać bać się koni - wreszcie wydusiłem z siebie te słowa. Jak to, kurwa, głupio brzmi. Dziewczyna zawinęła mój kufel z piwem sprzed twarzy i zsunęła się z krzesła. Podążyłem za nią jak pies, nie wyjmując papierosa z ust. Poinformowała mnie, że "tu nie wolno palić" i po prostu zniknęła za rogiem. 
Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które prawdopodobnie nie było nigdy wietrzone. Czuć było zapach nikotyny, wymieszanych ze sobą alkoholi i zioła. Całe to miejsce zapewne widziało lepsze czasy, ale coś w tej obskurności miało swój klimat.
- To w sumie odważne. Nie boisz się, że będzie gorzej? - Już jest. Wzruszyłem ramionami.
- A może być gorzej? - dziewczyna pokręciła głową, popijając łyk piwa i poprawiając się na krześle. Zwróciłem uwagę, że jej nogi zwisają w powietrzu jak u dziecka. To trochę urocze, taki mały, tajemniczy zabijaka, który nie dosięga do końca krzesła. Pinczer miniaturowy. Przypisałem jej łatkę tego zwierzęcia w głowie i postanowiłem wykorzystać to jako jej przezwisko w najbliższym czasie. 
Konwersacja jeszcze przez chwilę opierała się stricte o mój lęk, po czym dziewczyna przejęła pałeczkę i opowiedziała mi swoją historię. "Grubasek na grubasku" wydawał się być nierealny. Nie wyglądała na taką, która kiedykolwiek miałaby problemy z wagą.
Dowiedziałem się także, że w akademii nie mają koni pociągowych. Muszę sprawdzić, czym dokładnie są konie pociągowe. 
Dogasiłem papierosa w popielniczce i zaproponowałem Maddie, by nie krępowała się i zapaliła ze mną. Odmówiła, lecz przyjęła to do wiadomości. 
- Ogólnie nie palę, tylko przy okazji. A przy alkoholu nie powinnam - zaczęła się tłumaczyć, spotykając się z moją zdziwioną miną. - Alkohol wchodzi szybko. Za szybko - Przerwała na sekundę. - Wiesz co, cofam. Następnym razem poproszę.
Zastanowiłem się nad zapaleniem jeszcze jednego, ale ludzki ekwiwalent pinczera zmierzał już w stronę naszego poprzedniego stolika. Wzruszyłem ramionami i poszedłem za nią, upewniając się, że wszystko co najważniejsze mam w kieszeniach. 
Moją uwagę przykuł plaster na brodzie dziewczyny; wskazałem palcem na swoją, oczekując odpowiedzi.
- Co sobie zrobiłaś? - jej dłoń powędrowała w kierunku plastra. Wyjaśniła, że często się o coś obija. Skinąłem głową, akceptując ten fakt.
- Pojawiają się na tyle często, że przestałam liczyć - dodała po chwili namysłu. - Kiedy masz pierwszą jazdę?
Przysięgam, że poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie w splot słoneczny. 
- Właściwie, to jutro przed południem. - Nawet nie zauważyłem, kiedy zdążyłem wyciągnąć kluczyki i zacząć nimi kręcić wokół palców. - Mam szczerą nadzieję, że wrócę z całym zestawem kończyn. - Mimowolnie się uśmiechnąłem, chociaż stres rozsadzał mnie od środka.
Posiedzieliśmy jeszcze chwilę, nim rozeszliśmy się w swoje strony. Maddie wzięła jeszcze papierosa ode mnie "na drogę" i zniknęła. Tajemniczy pinczer. 

    Nie mogłem zasnąć, obracałem się z boku na bok i próbowałem każdego możliwego sposobu, by zasnąć. W lodówce nie było ani piwa, ani energetyka. Właściwie, to nie było nic, poza wczorajszym obiadem, sokiem i pierdołami, które kupiłem, kiedy natchnęło mnie na gotowanie sensownych posiłków. Szybko straciłem do tego jakikolwiek zapał, więc powoli dostawały nóżek. 
- Powinienem to wyrzucić. - Mruknąłem do samego siebie, zamykając lodówkę i zakładając na siebie bluzę, z której wypadła mi zapalniczka. Sprawdziłem, czy działa i wyszedłem na miniaturowy balkonik, celem zapalenia papierosa. 
Akademia nocą była aż niekomfortowo cicha. Gdybym miał chodzić po dziedzińcu sam, prawdopodobnie obracał bym się za siebie co krok i liczył na to, że nie skończę z workiem na głowie. Coś w tym miejscu sprawiało, że w człowieku budził się niepokój. Może to te wielkie, przerośnięte stworzenia, które wydawały dźwięki jak smoki?
Sam nie wiem, ale na pewno nie chce jutra. A z drugiej strony nie wybaczę sobie, jeśli zrezygnuje. Najgorsze, co może się stać, to skręcenie karku. Albo zmasakrowanie mnie i dopiero potem skręcenie karku. O, i do tego odgryzienie mi palców. Wielkie, straszne zgredki. 
 Zegarek wskazywał drugą z minutami, a jedyne powiadomienia jakie mi przychodziły, to te z pracy. Może przejadę się do baru? Bez sensu, nim tam dojadę, już będą szykować się do zamknięcia.
Pod wpływem chwili wybrałem numer do Maddie. Położyłem telefon na parapecie i wsłuchałem się w dźwięk sygnału, zaciągając się papierosem.
Ciekawe, czy ona też nie może spać.

Maddie?


 



 

Od Audrey cd. Ricka

 Audrey musiała unieść podbródek, aby złapać z nieznajomym spojrzenie - olbrzym. Mimowolnie ogarnęła spojrzeniem całą okolicę, zaciskając paznokcie prawej ręki na metalowej puszcze gazu pieprzowego. Przy tak wysokiej osobie poczuła się nad wyraz mizernie, uświadamiają sobie, że gdyby był to jakiś pijak albo wariat, to nie miałaby najmniejszych szans na ucieczkę. Nieznajomy miał rację, było kurewsko zimno. A ciemny trencz był najbardziej kretyńskim wyborem na pogodę, gdzie człowiek przedziera się w śniegu po kostki po ośnieżonych ulicach.

Propozycja baru nie zabrzmiała źle, choć Audrey nie spodziewała się kogoś poznać - przynajmniej nie w dniu przeprowadzki do Idaho. Ten dzień był na tyle intensywny, że godzinę temu wręcz wybiegła z mieszkania pełnego kartonów. Już nie zniosła kolejnego dokumentu, gdzie potrzeba tysięcy podpisów i aneksów  - nie miała pojęcia, ile załatwiania będzie, by się wprowadzić i podomykać pewne tematy. Na nogach była od piątej, bo oprócz mieszkania, musiała ogarnąć transport konia przez dwa stany - Whiskey Skittles miał dojechać do Idaho jutro po dwunastej. Znaczy dzisiaj, bo zegarek chłopaka wskazywał grubo po drugiej.
— To nie jest taki głupi pomysł — westchnęła, opuszczając spojrzenie — Ale wiesz, że nie mam pojęcia, gdzie tu jest bar? Prawdę powiedziawszy, ja nawet nie wiem, gdzie jestem.
Nieznajomy uniósł brwi. Audrey nie była w stanie ocenić, czy prędzej zmartwiła, czy rozbawiła chłopaka.
— Aż tak źle?
— Dramatycznie. Chyba na ten moment nie może być gorzej.

Bar, zlokalizowany w odległości dziesięciu minut szybkiego marszu, przyjemnie zaskoczył Audrey. Wchodziło się do niego od głównej ulicy, by po chwili znaleźć się w całkiem dużym pomieszczeniu obitym ciemnym drewnem - mimo późnej godziny siedziało i bawiło się tam całkiem sporo osób - ledwie przecisnęli się przez zastawione spitą młodzieżą wejście, zdjęli okrycia i zajęli wolne miejsca przy barze na niemiłosiernie wąskich hokerach. Gdy doskoczył do nich barman, Audrey zamówiła dwa wściekłe psy. Obróciła się w stronę nieznajomego i westchnęła. Dopiero teraz, w lepszym świetle, Audrey zdołała dokładniej przyjrzeć się wielkoludowi. Miał przyjemne rysy twarzy i ciemne, schludnie rozłożone na boki włosy.
— Uratowałeś mnie dzisiaj z tym barem — wymamrotała, kierując wzrok na barmana, który walczył z natłokiem zamówień — Chyba potrzebowałam wyjść dzisiaj z domu.
— Przynajmniej nie błąkasz się po ulicach.
— Nie, ale mówię poważnie. Od kilku dni żyję przeprowadzką.
— Jesteś tu nowa?
— Aż tak to widać? — Audrey zmrużyła oczy, wpatrując się w twarz chłopaka i jego ciemne oczy. Dopiero po kilku sekundach zarejestrowała fakt, że są niebieskie  — Mój pierwszy dzień w Idaho. I pokonały mnie papiery. I kartony.
— Czasami tak bywa, ale...
Telefon na blacie agresywnie zapiszczał, wyświetlając powiadomienie od kierowcy. Właśnie zatrzymali się na chwilowy postój, z jej gniadoszem było wszystko w porządku. Przynajmniej tak twierdził kierowca. Nagle Audrey jakby wyrwała się z letargu, niemal prostując na krześle.
— Słuchaj, a jak ty właściwie się nazywasz? — wyciągnęła w stronę ciemnowłosego dłoń — Ja jestem Audrey.

Rick? 
Pobaw się w przewodnika turystycznego xD


niedziela, 23 lutego 2025

Od Maddie cd. Ricka

Na moje usta cisnęły się najgorsze przekleństwa, jakie znałam. Wszystkie opisywały tego idiotę, któremu nagle coś odbiło. Żeby tak nagle się rzucać na kogoś… cóż. Znałam to. A teraz zastanawiałam się, czy już kiedyś to widziałam. 
Chęć walki zniknęła. W jakiś sposób poczułam się tak bardzo żałośnie i słabo. On przegrał? To ja wylądowałam na samym końcu na ziemi. To ja zaczęłam bójkę i to ja wtargnęłam na ulicę nie patrząc na jadące auta. Do diaska, co on pieprzył?
- Co ty odpierdalasz? – zapytałam cicho, czując głośne uderzenia mojego serca. Czułam je aż w mózgu, było mocne i szybkie. Oddychałam równie szybko i głęboko, aby opanować mieszające się we mnie sprzeczne uczucia. Złość, żal, smutek i jednocześnie obrzydzenie. Nie byłam tylko pewna, do kogo były skierowane. 
- Chciałbym to wiedzieć – coś się nagle w nim zmieniło. Ten wredny uśmiech, którym mnie dzisiaj obdarzał na każdym kroku i te rozbawione spojrzenie z góry, ustąpiły miejsca… panice? Czy to właśnie była panika? Czy może jej początki? Widziałam, jak zaciska palce na kluczach, aż do zbielenia opuszków. Patrzył w ziemie, a krew z nosa zaczynała brudzić chodnik. Sprzątające jutro rano będą się zastanawiały, kto się tutaj pobił, że prócz wgniecenia w trawie obok, znalazła się również krew na chodniku. 
Podeszłam do niego szybko, może nawet za, ponieważ drgnął i szybko podniósł głowę. Wyciągnęłam w jego stronę ręce, ale nie zamierzałam się już bić. Na dziś mi wystarczyło. 
- Dawaj ten łeb – powiedziałam i złapałam jego policzki, przyciągając jego twarz bliżej siebie. Stał nieruchomo i milczał. – Jaki film wczoraj oglądałeś? – zadałam randomowe pytanie i podczas kiedy on zastanawiał się nad odpowiedzią albo nad tym, co jest ze mną nie tak, chwyciłam szybko między palce jego złamany nos i jednym ruchem nastawiłam na odpowiednie miejsce. Krzyknął, ale nie zabrał głowy, jakby nie krzyknął z bólu, ale bardziej z szoku. Puściłam go i się odsunęłam. – Masz. Auta ci nie naprawię, ale nos masz nastawiony – powiedziałam jakby ze złością, jednak był to wynik ulatujących ze mnie emocji. Znowu zaczęłam gryźć usta, ale gdy ruszyłam zębami rozdartej rany, syknęłam i przestałam.
Chłopak wymruczał jakieś podziękowania, a ja go zignorowałam. Zaczęłam się rozglądać po miejscu bójki. Trawa wgnieciona, a w niektórych miejscach wyrwana i goła ziemia. Na chodniku brudne plamy po ziemi i zaschłe, już czerwone, małe plamki krwi. Przy aucie zauważyłam swój telefon. Kucnęłam, by po niego sięgnąć i z ulgą odkryłam, że obudowa i hartowane szkło zadziałało i nie zniszczyło przedmiotu. Sięgnęłam dłońmi do kieszeni, nie wyczuwając moich kluczy do pokoju. Zaczęłam się za nimi rozglądać, po chwili Rick również zaczął ich wypatrywać. 
Dopiero gdy kucnęłam i zajrzałam pod auto, zobaczyłam plik kluczy z zawieszką pandy pod autem. Sięgnęłam po nie ręką, ale nawet ich nie musnęłam. Przeklęłam pod nosem, po czym zobaczyłam, że chłopak się schyla, zagląda pod auto, a potem wyciąga rękę po przedmiot. Wstałam i czekałam, zdając sobie ponownie sprawę ze swojego niskiego wzrostu i krótkich rączek.
Kiedy wyciągnął klucze spod auta, przeczytał napis na zawieszce.
- Upadłeś? Doturlaj się do celu – na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, po czym oddał mi klucze.
- Jak panda. Wszędzie się turlają – dodałam, mając na myśli figurkę pandy, przyczepioną do zawieszki. – Już ochłonąłeś? Dasz radę jechać autem i nie przejechać nikogo?

Rick?

Od Ricka cd. Maddie

***
Zajęcia zaczęły robić sie nudne gdy nasza kochana Maddie zaczęła odwalać szopkę niewinnej dziewczynki. Irytowało mnie to, durna przykrywka. A mogło być tak ciekawie. 
Wtedy zobaczyłem jak wyszła z budynku, miętosząc leniwie coś w kieszeni, zapewne swoją morderczą broń czyli klucze. Nasze spojrzenia spotkały się a ona zaczęła iść w moją stronę. Uśmiechnąłem się do siebie na ten widok, nie potrafiła kompletnie nad sobą panować co było żałośnie intrygujące. Jak dawny ja.
- Hm? Zapomniałaś o czymś? – odezwałem się chłodno gdy się zbliżyła.
- Przerysować auto z drugiej strony – odparła i wyjęła klucze z kieszeni. Zmarszczyłem brwi, zachodząc jej szybko drogę. Chyba ją pogięło że znowu rozjebie mi furę.
- Rozzłościła się biedna dziewczynka na zajęciach? – zapytałem z rozbawieniem by odwrócić jej uwagę.
- Nieeee, dziewczynka się rozzłościła na widok kutafona, który nie umie jeździć. Za przeproszeniem, już kobiety lepiej prowadzą – schowała dłoń z kluczykami do kieszeni.
- Uderzyłem cię autem? Przejechałem? – zmarszczyłem brwi. – To twoja wina. Świata po za telefonem nie widzisz – Zauważyłem trafnie co musiało ją zaboleć, dostałem pięścią w brzuch praktycznie niespodziewanie. Chociaż po mojej chamówie mogłem się spodziewać. Z drugiej strony uderzenie było dość silnie, mimo jak na kobietę. 

Wygiąłem się pod niespodziewanym ciosem, utrzymując jednak stoicką minę, gorsze ciosy się dostawało.
- Ulżyła sobie? Na twoje szczęście, nie bije się z dziewczynami – powiedziałem, a na nią to chyba poszło jak płachta na byka. Znowu dostałem cios tym razem pięścią w twarz, straciłem równowagę jednak nie na długo. Trzymałem się za policzek obserwując jej posturę. Była gotowa się bić. Ale nie bić jak dzieciaki po podstawówce, tylko jak ktoś kto walczy na co dzień. Znałem tę posturę. Uliczniaki.
Podciąłem jej nogi szybkim ruchem, co dało mi krótką przewagę bo tego się nie spodziewała, pokładając się na ziemi. Dostałem kopniaka pod kolano co także niestety zwaliło mnie z nóg. Przetoczyliśmy się po ziemi, brudząc się jak gówniarze i okładając się po policzkach. Dostałem cios pod żebra, ona w brzuch. Mój rozbity nos i jej usta. Zrzuciła mnie w końcu z siebie, podniosłem się. Staliśmy i patrzyliśmy się na siebie, poobijani jak jakieś głupie nastolatki. 
- Bijesz się jak baba - mruknęła, odrzucając w moją stronę klucze która podniosła, które okazały się moje. Zmrużyłem oczy, czując, jak gniew zaciska mi gardło.
„Bijesz się jak baba.”
Słyszałem te słowa tysiące razy. Nie z jej ust. Nie tutaj. Nie teraz.
„Twardziej, Rick! Jeszcze raz!” Ojciec rzucał mną o ziemię, zanim zdążyłem złapać oddech. „Co ty odpierdalasz?! Jak baba?!”
„No dalej, rusz się, bo inaczej zgarną cię w worku, kretynie!” Krzyk sierżanta rozdzierał mi czaszkę, a piach wgryzał się w skórę.
Maddie nie miała pojęcia, co właśnie powiedziała. Nie miała pojęcia, co zrobiła. Nie pomyślałem. Rzuciłem się na nią.
Tym razem nie było zabawy, nie było miejsca na głupie przepychanki. Moja pięść trafiła w jej ramię, nie w twarz – bo, kurwa, nawet w tym stanie wiedziałem, że nie mogę jej po prostu rozwalić. Ale przewróciła się, a ja runąłem na nią, przyciskając jej nadgarstki do ziemi.
Oddychałem ciężko. Serce waliło mi w uszach. Maddie patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami – i pierwszy raz nie widziałem w nich kpiny.
- Puść mnie – warknęła, szarpiąc się.
- Zamknij się. – Moje własne słowa zabrzmiały mi w uszach obco. Czułem, jak całe moje ciało drży. Co ja odpierdalam?
Poluzowałem uścisk. Maddie wyrwała jedną rękę i zanim zdążyłem zareagować, dostałem otwartą dłonią w twarz.
To mnie otrzeźwiło.
Zerwałem się na nogi, wciąż czując, jak całe moje ciało woła o walkę. Ale to już nie była walka. To było coś innego. Coś, co mogło skończyć się o wiele gorzej.
- Spierdalaj. – Jej głos był cichy, ale wibrował złością.
Zaciskałem palce na kluczach, wpatrując się w Maddie, ale ona już na mnie nie patrzyła. Wytarła krew z ust wierzchem dłoni i odwróciła się, jakby miała to wszystko gdzieś. Ale nie miała. Wiedziałem to po tym, jak oddychała – płytko, urywanie. Jakby próbowała uspokoić nerwy. Ja też.
- Maddie – rzuciłem w końcu, choć nie wiedziałem, co chcę powiedzieć. Zatrzymała się, ale nie spojrzała na mnie.
- Co?
To jedno słowo brzmiało bardziej jak wyzwanie niż pytanie. Przez chwilę się wahałem. Miałem dwie opcje: olać to, rzucić jakimś durnym komentarzem, puścić w niepamięć i wrócić do normalności. Albo... spróbować coś naprawić.
- Przegrałem – powiedziałem cicho, podnosząc ręce w geście poddania się. Maddie milczała przez dłuższą chwilę, jakby ważyła moje słowa.
- No, nie spodziewałam się, że to przyznasz – mruknęła w końcu i odwróciła się do mnie bokiem. Jej dłoń uniosła się w stronę ust, jakby chciała sprawdzić, jak mocno się rozcięła.
-Nie o to chodzi – powiedziałem, spuszczając wzrok. – Nie o bójkę.
Nie odpowiedziała od razu, ale czułem, że zaczęła mi się uważniej przyglądać.
-To o co? – zapytała w końcu, a w jej głosie nie było już tej wściekłości sprzed kilku minut.
Przesunąłem dłonią po twarzy, zatrzymując się na rozbitym nosie. Czułem, jak powoli zbiera się tam krew.
- Pierdolone deja vu – mruknąłem, bardziej do siebie niż do niej. Maddie prychnęła, ale w jej oczach wciąż czaiła się ostrożność.
– Chcesz się w to bawić, Rick? Bo jeśli tak, to nie mam na to czasu.
– To nie zabawa – odparłem, nie patrząc na nią.
Przez chwilę panowała cisza. Słyszałem tylko własny oddech i dźwięk jej ciężkich kroków na żwirze. Stała blisko, ale jednocześnie czułem, jak bardzo chciała być jak najdalej ode mnie.
– Co ty odpierdalasz? – zapytała w końcu cicho.
Westchnąłem, odrzucając głowę do tyłu. Krew z nosa powoli spływała mi na wargę, czułem metaliczny posmak w ustach.
– Chciałbym to wiedzieć.
Nie odpowiedziała, ale nie odeszła. Oboje byliśmy roztrzęsieni, to było widać. Moje dłonie nadal drżały – nie z bólu, nie z adrenaliny. Z czegoś gorszego. Zacisnąłem palce na kluczach, wbijałem je w skórę, by wrócić do rzeczywistości.

Maddie?

Od Maddie cd. Ricka

Ten dzień był jednym, wielkim żartem. Pomijając fakt, że nienawidzę poniedziałków, to na dodatek dostałam wiadomość o odwołaniu mojej walki z wieczora. Samo odwołanie mnie nie wkurzyło, raczej powód. „Informuje Panią, że w związku z Pani przegraną po ostatniej walce, uczestnik z dzisiejszej umówionej walki odwołał ją”. Z wyrazami szacunku i innymi dziadami, organizator. Czyli krótko mówiąc, jeśli raz dasz sobie dać w mordę, od razu cię skreślają.
Przed tym i tak przywitała mnie seria niefortunnych zdarzeń. Spalone tosty, wpadnięcie szczoteczki do zębów za szafkę, zgubione klucze… i dzisiejsze zajęcia, na których koleś, który prawie mnie przejechał, chciał mi dopiec.
Obserwuje jego zadowoloną minę. Cieszy się z sytuacji, ewidentnie jest mu na rękę moja obecna sytuacja. Dopiekł mi, zwrócił na mnie uwagę i co gorsza, zwrócił uwagę na mój problem. Ja go normalnie…
Nie. Pamiętasz, co mówił terapeuta?
W tej chwili nie pamiętałam, wiedziałam tylko, że rozpoczynanie bójki w tym miejscu nie będzie korzystne dla mnie. 
- Maddie, a ty co czułaś? – zapytała kobieta, poczułam na sobie wzrok tych wszystkich ludzi i zaczęłam się zastanawiać, jaki jest powód, że tu przychodzę. Bo ktoś mi każę? Rany, żeby mi chociaż za to płacili, a ja co? Robię to z własnej woli! Dlaczego… dlaczego… 
„Żebyś nie miała spierdolonego życia jak ja” usłyszałam w głosie głos wuja. No tak. To dla niego tutaj byłam.
Wzięłam głęboki oddech, myśląc tylko o tym, że w tej chwili odwdzięczam się Kangee za uratowanie… wszystkiego. 
-  Złość… - miałam sucho w gardle, a mój własny głos wybrzmiewał w mojej głowie niczym dzwony kościoła. – I satysfakcję, że rozwaliłam auto kolesiowi, który nie widzi ludzi na ulicy – odparłam i spojrzałam na niego. Mierzyliśmy się ostrym spojrzeniem, on – z uśmiechem i satysfakcją, że to rozpoczął, ja – ze złością i myślami o jego zniszczeniu.
- Dobrze, a w tej chwili, z perspektywy czasu, co myślicie o swoim zachowaniu? – zapytała kobieta. 
- Że mogłem szybciej zahamować – odparł.
Że mogłam nigdzie nie wychodzić.
Mierząc go wzrokiem zaczęłam walczyć ze sobą w głowie; czy pokazać mu kto tu rządzi, czy odpowiadać wyuczonymi tekstami, aby pozbyć się bycia w centrum uwagi. Wybrałam drugą opcję wiedząc, że kobieta wszystkie nasze postępy przekazuje siłom wyższym, a zrewanżować się na chłopaku mogę potem. 
Tak więc zaczęłam tę grę. Grę w biedną dziewczynę, która nie potrafi kontrolować emocji i w przypływie złości nie panuje nad ruchami. Stwarza problemy i sytuacje niebezpieczne dla siebie i ludzi wokół. Grę w mądrą dziewczynę, która jest świadoma swoich problemów i stara się coś z nimi zrobić. Próbuje utrzymać równowagę i zapanować nad negatywnymi emocjami.
Pieprzenie. To jak uwierzenie, że gwałciciel po wyjściu z więzienia nie zgwałci ponownie.
Gdy zaczęłam grać, jak powinnam, uwaga przeniosła się na pozostałych uczestników, którzy mieli opowiedzieć, jakby się czuli w naszych sytuacjach, co według nich powinniśmy zrobić i tak dalej, i tak dalej.
A chłopak był zadowolony. Patrzył na mnie z uśmiechem, a w jego oczach widziałam, że czerpał z obecnej sytuacji satysfakcję. Udało mu się, wiedział to. A ja mogłam tylko czekać, aż zemszczę się na tej jego ładnej buźce. I obgryzać usta ze zdenerwowania.
Zajęcia minęły. Wszyscy opuściliśmy tą piekielną salę. 

~*~

Złość mi trochę przeszła. Będąc na kolejnych zajęciach oderwałam się myślami od sytuacji zaistniałych dzisiejszego ranka. Było dobrze i chciałam utrzymać ten stan, ale ten chłopak, który nie wiedzieć czemu uczestniczył ze mną na zajęciach, ponownie wytrącił mnie z równowagi. Może to był przypadek, a może specjalnie zmierzył mnie wzrokiem, kiedy wychodziłam z uczelni i akurat przechodziłam niedaleko jego pięknego, porysowanego auta. Nasze spojrzenia się ze sobą skrzyżowały, a wtedy – na jego twarzy pojawił się ten sam, upierdliwy uśmieszek, a we mnie pojawiły się poranne uczucia. Ruszyłam w jego stronę, nie wiedząc jeszcze, co chce zrobić.
- Hm? Zapomniałaś o czymś? – odezwał się chłodnym głosem, gdy byłam blisko.
- Przerysować auto z drugiej strony – odparłam i jakby na polecenie, wyciągnęłam z kieszeni kurtki klucze. Chłopak zmarszczył brwi i ruszył w moją stronę, będąc gotowym bronić swojego autka. No tak, przecież oni mają bzika na punkcie swoich pojazdów, jakby te mogły im oddać nerkę albo wątrobę.
- Rozzłościła się biedna dziewczynka na zajęciach? – zapytał z rozbawieniem. 
- Nieeee, dziewczynka się rozzłościła na widok kutafona, który nie umie jeździć. Za przeproszeniem, już kobiety lepiej prowadzą – schowałam dłoń z kluczykami do kieszeni. Puściłam je.
- Uderzyłem cię autem? Przejechałem? – zmarszczył brwi rozzłoszczony moim porównaniem. – To twoja wina. Świata po za telefonem nie widzisz – w tej chwili moje ciało zareagowało samo. Nim się zorientowałam, uderzyłam go pięścią w brzuch.
Gdy wspomniał o telefonie, przypomniałam sobie o wiadomości, w której dowiedziałam się, że jestem beznadziejnym zawodnikiem i koleś zrezygnował z walki ze mną. Przelałam tę złość na nieznajomego chłopaka.
Patrzyłam jak się wygina, łapie za brzuch i po chwili prostuje, starając się utrzymać twardą minę silnego mężczyzny. Co ciekawsze, nawet mu to wyszło.
- Ulżyła sobie? Na twoje szczęście, nie bije się z dziewczynami – powiedział, a we mnie znowu coś pękło. Nie będzie się ze mną bił, bo jestem babą. Jestem w ciele tej beznadziejnej płci, tej słabej płci, która nie powinna podnosić ręki, bo nie potrafi.
Znowu go uderzyłam, tym razem pięścią w twarz. Jego ciało dotknęło ziemi, ale szybko się podniósł. Trzymał się za policzek, ale widząc moją przygotowaną posturę do walki, która była tylko wyuczoną pozycją i w rzeczywistości nie zamierzałam go już więcej uderzać, zmienił swoje zdanie, co do „nie biję dziewczyn”. 
Podciął mi nogi i zwalił na ziemię, a ja nie sądząc, że będzie do tego zdolny, położyłam się jak jakiś amator. W rezultacie kopnęłam go pod kolanem, dzięki czemu sam znalazł się na ziemi.
Przetoczyliśmy się po ziemi, brudząc ubrania jak małe bachory i zdzierając sobie nawzajem policzki pięściami przynajmniej z dwa razy. Uderzyłam go pod żebrami, a on mnie w brzuch. Ja jemu rozbiłam nos, a on mi usta. W końcu zrzuciłam go z siebie, a on się podniósł. Wstając z ziemi podniosłam klucze leżące obok mnie. 
Staliśmy i patrzyliśmy się na siebie brudni, sini i z krwią na twarzy. Spojrzałam na klucze, które miały inną zawieszkę, niż moje. 
- Bijesz się jak baba – powiedziałam i odrzuciłam w jego stronę klucze. Wytarłam usta rękawem bluzki.

Rick? ^^

Od Mi’i cd. Anthony’ego

Kryminał. Jeśli wyśle bratu kryminał o morderstwie z nazwą książki miasta, w którym studiuje, nie będzie mógł spać po nocach i będzie się biedny zastanawiał, czy to nie było tajemnicze wezwanie o pomoc. Może jednak nie jest tak dobrze, jak opisuje? Może jednak to nie jest szkoła jeździecka? Nie, ta książka odpadała. Może na inną okazję.
Przewodnik turystyczny. „Coś o stanach” nie brzmiało tak, jakby to była książka, której szukałam. Po za tym przewodniki turystyczne nie są najciekawszą formą rozrywki, a tym bardziej w miejscu oddalonym od cywilizacji. 
- W Teksasie nie byłam – odpowiedziałam spoglądając na kolorowe grzbiety książek. Przewodnik, czy młodzieżówka?
- Nie trzeba być w tym miejscu, aby móc o nim poczytać – usłyszałam, na co z lekkim uśmiechem skinęłam głowa. Miał rację, ale nie o to mi chodziło.
- Chciałam wysłać bratu do Szwajcarii książkę o Idaho razem z pocztówką. To moja pierwsza podróż i nie chciałabym go straszyć kryminałem – wyjaśniłam, nie będąc przekonana co do wyboru którejkolwiek z książek. Choć co prawda, moje myśli zbliżały się ku młodzieżowej książce o koniach, jednak byłaby ona przeznaczona tylko dla mnie. 
- Rozumiem – chłopak zmienił ton na niższy, ewidentnie się nad czymś zastanawiając. – Książki dokładnie o Idaho nie ma, ale może nada się książka podróżnicza? – zaproponował, a ja złapałam z nim kontakt wzrokowy, prosząc tym samym, aby mówił dalej. – Sam jej osobiście nie czytałem, ale ma bardzo dobre opinie – w tym momencie przeszedł do innego regału, a ja ruszyłam za nim. Zapach książek unosił się w powietrzu i był na tyle intensywny, że przez moment miałam lekką nadzieję, że moje ubrania nimi przejdą. – Busem przez świat, małżeństwo podróżuje po całych Stanach, w tym do Idaho – opisał po krótce książkę, którą po chwili wskazał na półce. Skinęłam głową, na co on ją wyciągnął i mi ją podał. Miała żółtawą okładkę, przedstawiającą parę starszych osób, siedzących na krzesłach po środku drogi, a po prawej stronie zauważyłam kolorowego busa. Niemal natychmiast zdecydowałam.
- Wezmę ją – podzieliłam się z nim szerokim uśmiechem.
- Czy to będzie wszystko? Czy potrzebujesz coś jeszcze? – miał spokojny głos. Pokręciłam głową na znak, że to już wszystko, dzięki czemu mogliśmy się udać do kasy. Po drodze zapytałam go o książki na temat koni.
- Zaczynam naukę w szkole jeździeckiej i zastanawiam się, czy nie będę potrzebowała jakichś książek – wyjaśniłam. 
- Dressage Academy? – zapytał, a ja skinęłam głową. Stanęliśmy po przeciwnych stronach jego biurka, zaczął nabijać książkę na kasę. Nie pytałam, czy zgadywał, bo nie byłam pewna, czy w pobliżu znajdowała się inna stajnia, niż w Akademii. 
- Jeszcze pocztówka – przypomniałam sobie, gdy poczułam, że cały czas coś trzymałam w dłoni. Gdy mu ją podawałam, zauważyłam na krańcu biurka małą, brązowo-różową owieczkę, ręcznie szydełkowaną. Moje oczy natychmiast się zaświeciły. - Jejku, ale urocza - wskazałam na przedmiot, zdając sobie sprawę, że w całym sklepie nie zauważyłam ani jednej podobnej rzeczy. - To twoja? Chciałabym wysłać coś podobnego bratu, wygląda jak nasza Neira - dotknęłam przedmiotu palcem, nie wiedząc, czy mogę go wziąć w dłonie. Ostatnio, gdy w taki sposób sprawdzałam pluszaki na stoisku, dostałam upomnienie od sprzedawcy, że jeśli nie zamierzam nic kupować, to mam nie dotykać. Zarazki, proszę pani. Wszędzie zarazki! mówił.
- Neira? - zapytał, gdy nabił pocztówkę na kasę. Zobaczyłam na wyświetlaczu cenę, ale chwilowo byłam zaaferowana owieczką.
- Nasza owca, też ma brązową mordkę, a jak zachodzi słońce to jej wełna nabiera różowego kolorku - wyjaśniłam i dopiero wtedy zaczęłam grzebać w poszukiwaniu portfela. 

Anthony?

Audrey Bennet!

 Dołącza do nas Audrey Bennet! Powitajmy ją ciepło!


Audrey Bennet | 19 lat | Whiskey Skittles | -