wtorek, 29 lipca 2025

od Arthura cd. Juniper

Głowa dziewczyny znalazła się prawie że na mojej klatce piersiowej. Modliłem się, by nie poczuła, jak szybko bije mi serce.
Chyba to zignorowała.
- Cóż, - chrząknęła. -  Wywijałeś nagi na stole, musiałam cię siłą odciągać od tłumu fanów. 
Parsknęła głośnym śmiechem, co uznałem za niesamowicie urocze, że nie hamuje swoich emocji przy mnie.
- Śliczne brunetki czy blondynki?
- Chyba raczej bruneci i blondyni. - Zamrugałem oczami, unosząc brwi do góry. Naprawdę odjebałem coś takiego? Ruda zanosiła się śmiechem.
- Żartujesz, prawda??
- A wyglądam, jakbym żartowała?
Zmrużyłem oczy, robiąc oceniającą minę.
- Z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Stwierdziłem, na co dziewczyna znów się zaśmiała. Podniosła ręce w geście poddania się i przyznała, że leciała ze mną w chuja. Odetchnąłem z ulgą. Ale zaraz po tym, dowiedziałem się, że rzuciłem wyzwanie barmanowi. I do tego przegrałem, bo Juniper praktycznie wynosiła mnie z baru.
Jęknąłem, przyjmując porażkę i przewróciłem na bok. Bawiłem się kawałkiem koca, próbując nie zwariować od jej pięknego zapachu. Serce prawie wyskakiwało mi z piersi, kac wciąż dawał się we znaki i wcale nie pomagał w ogarnianiu moich emocji.
- Czemu tu jeszcze jesteś?
- Bo ty ledwo kontaktujesz. - Przewróciła na mnie oczami, jak zawiedziona mama. - A ktoś musi dopilnować, żebyś nie utopił się we własnym poczuciu upokorzenia. - Racja. - A, no i to moje mieszkanie.
Wspaniale. Westchnąłem, choć nie udało mi się powstrzymać lekkiego uśmiechu. 
Znów zapadła między nami cisza, która była aż nazbyt komfortowa. Chyba byłem lekko pijany, bo wcale nie zabierałem ręki, gdy dotykałem przez przypadek dziewczyny. 
Jej skóra była delikatna, miękka. Prawie jak ten kocyk. Nie chciałem przestać jej dotykać, ale nie chciałem też żeby poczuła się niekomfortowo.
To było dla mnie kompletnie nowe. Leżałem z kobietą w jednym łóżku, między nami do niczego nie doszło i wcale nie chcę, żeby dochodziło tak szybko. Chce ją poznać. Chce wiedzieć jaki jest jej ulubiony kolor, jaką pije kawę, czy woli psy, czy jednak koty? Czy moczy szczoteczkę przed nałożeniem na nią pasty i jak wygląda jej poranna rutyna. Co ona ze mną robi?
- Masz delikatną skórę. - Wyszeptałem, licząc, że tego nie usłyszy. 
- Dzięki, codziennie się szoruję.
Parsknąłem śmiechem, i natychmiast odezwał się ból głowy.
- No tak, higiena to podstawa.
Położyłem się ponownie na poduszkach, wlepiając wzrok w sufit. W pamięci przemykały mi jakieś urywki wczorajszego wieczoru, choć nie były wyraźne. Jakbym oglądał siebie z trzeciej osoby.
Kiedy ja ostatni raz spędziłem noc na trzeźwo? Albo faktycznie z dziewczyną, której nawet nie zrobiłem śniadania, tylko wyszedłem na fajkę?
Kurwa, nie pamiętam.
- Myślisz, że mam problem? - wciąż nie oderwałem spojrzenia od sufitu. Był ładny. I też wydawał się być delikatny, jak ona.
- Problem? 
- Z alkoholem. - Odparłem, zabrzmiałem jak czterdziestoletni alkoholik.
Na chwilę zapadła między nami cisza.
- A myślisz, że masz?
- Nie wiem. - Nie okłamałem jej. - Wczoraj chyba nie chciałem wracać do pustego mieszkania.
Lubiłem je, było moje. Ale było puste. Nie było tam nawet psa, który rozpracowywałby moje skarpetki po całym pokoju i przynosił je, żebym nimi rzucał. Wracałem po pracy, albo z baru i nikt na mnie nie czekał. Poza puszkami piwa, kupą prania i paczkami papierosów. Juniper nic nie powiedziała, spojrzała na mnie z politowaniem? współczuciem.
- No to dobrze, że wróciłeś tutaj.
- Mogę zostać jeszcze trochę? - zapytałem. Czułem się jak dziecko proszące mamę, by móc pobawić się jeszcze chwilę z kolegami. Albo jeszcze chwilę nie spać, zanim zgasi lampkę.
- Jeśli zaparzysz mi herbatę.
- Okrutna kobieta. - Mruknąłem, podnosząc się niechętnie.
Zlokalizowałem kuchnię, a w niej czajnik, kubki i saszetki z herbatą.
W oczekiwaniu na to, aż zaparzy się woda, oparłem się o blat i rozciągnąłem. Z salonu dobiegł mnie szelest. Ruda dziewczyna musiała gwałtownie obrócić głowę; jej włosy dopiero opadały na ramiona. Zaśmiałem się pod nosem, uznałem to za urocze, że się speszyła. Nie był to zbyt częsty widok w jej przypadku. Wciąż pamiętałem, jak oblała mnie kawą. 
- Okrutna kobieto, pamiętasz jak wylałaś na mnie swój gorący napój zwany kawą? - zapytałem, uśmiechając się i podając jej kubek z herbatą. Trochę niezdarnie, bo świat wciąż wirował, ale jednak podałem. 
Wzięła go do rąk i przyjrzała się dokładnie mojemu dziełu. Kiwnęła głową z uznaniem i odstawiła na stolik, informując, że musi poczekać aż się wystudzi.
Ominęła temat kawy i chwyciła pilota do rąk, przełączając na film na serial.
- Serio, oglądasz Love Island? - fuknąłem, widząc intro. Popatrzyła na mnie z politowaniem i przesunęła się na kanapie, robiąc mi miejsce. Usadziłem się wygodnie i odruchowo podniosłem rękę by mogła położyć się na mnie.
Przygryzła lekko wargę, jakby ją to speszyło. Natychmiast pożałowałem swojej decyzji, ale coś sprawiło, że wcale jej nie wziąłem. Choć wpierw powinienem się chyba umyć.
- Gdzie masz prysznic? 

Juniiii?

od Arthura cd. Maddie

W oczach dziewczyny mignęło zaciekawienie. Dodałem jeszcze, że chodzi mi o te, po których ma się fazę.
Przez chwilę na jej twarzy malowała się konsternacja, ponownie przecinana zaciekawienie.
- A jak to działa? - zapytała, stając na czerwonym świetle. Zdecydowanie była nowa w świecie używek innych niż alkohol.
- Trochę jak zioło. Zjadasz kilka, czekasz i lądujesz na innym serwerze. - Wyjaśniłem, na co ona zmarszczyła delikatnie brwi. - Przyznaj, nigdy niczego nie wzięłaś - było to raczej stwierdzenie faktu, niż wyśmianie jej. Przytaknęła bez zawahania.
- Ano, boję się, że mi się spodoba ten łagodny stan odurzenia. Z opowieści innych wynika, że jest to przyjemne. - Światło zmieniło się na zielone, więc ruszyliśmy na drugą stronę ulicy.
Przez całą drogę do baru rozmawialiśmy o żelkach, opowiedziałem jej anegdotkę o dziewczynie, która wylądowała w szpitalu - widziała ręce wychodzące ze zlewu w łazience i spanikowała, przez co potknęła się i rozwaliła sobie głowę.
Maddie chyba się to nie spodobało, bo od razu zapytała o fazę po naszych żelkach. Uspokoiłem ją, że nic takiego się nie stanie - musiałaby zjeść ich niebotyczną dawkę, żeby doprowadzić się do takiego stanu.
Szturchnęła mnie łokciem, "jestem ciekawa", padło z jej ust, gdy spojrzała na mnie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że nie należy do wysokich dziewczyn. Wzrost nadrabiała jednak charakterem i całą resztą swojej aparycji. Uśmiechnąłem się i poczęstowałem ją żelkiem.
- To się trzyma pod językiem? - zapytała, na co pokręciłem głową. Wzięła jeszcze trzy, nim weszliśmy do środka. 
Sam wziąłem ostatnie cztery, które zostały w środku paczki i zwinąłem ją, upychając do tej samej kieszeni, w której je znalazłem.
Z jej strony padło pytanie, po jakim czasie żelki zaczynają działać.
- Chyba po pół godzinie. - Nigdy nie patrzyłem na zegarek, po prostu robiłem swoje.
Zamówiliśmy po tanim piwie i zlokalizowaliśmy stolik. Dziewczyna wlepiła wzrok w moja bliznę i od razu o nią zapytała. Zaśmiałem się. 
- Wyrżnąłem w drzewo po pijaku - wytłumaczyłem, dotykając palcem lekko wypukłej blizny. Śmieszny był tamten wieczór, ledwo pamiętam, jak wróciłem do domu.
Siedzieliśmy przy stoliku, ja popijałem piwo a Maddie bujała się do lecącej w barze muzyki. W międzyczasie poczułem, że przyspiesza mi serce a ręce zaczynają delikatnie mrowić. Kolory stały się żywsze, a ja miałem wrażenie że unoszę się kilka centymetrów nad obskurną kanapą. Myśli były dużo cichsze, a każdy dźwięk w barze się wyróżniał.
Maddie, machając nogami pod stolikiem, przez przypadek kopnęła mnie w nogę. Wzruszyłem tylko ramionami i skupiłem się na nieudolnym tańcu.
Cała się uśmiechała i zachowywała jak spuszczony ze smyczy szczeniak, który pierwszy raz dotknął trawy. 
- I jak Ci się podoba? - zapytałem, biorąc duży łyk piwa. Kurwa, jakie dobre.
- Jest super! Mam ochotę robić wszystko! - zaakcentowała ostatnie słowo, jakby to było coś nielegalnego, ale ekscytującego. 
- A wiesz że możesz robić wszystko? - odpowiedziałem, obserwując jej przekrwione oczy. Uśmiechała się i pierwszy raz faktycznie robiła to całą twarzą. Aż nienaturalnie to wyglądało.
Nie byłem pewien, czy coś odpowiedziała, ale dopiła piwo duszkiem i zeskoczyła z kanapy i pobiegła na parkiet. Zrobiłem to samo, choć ludzie zlewali się ze sobą w kolorową masę. Ciężko było ją zlokalizować w tłumie.
Ale się udało - stała zaaferowana migającymi światełkami, zaraz obok parkietu.
- Co ty robisz? - powstrzymałem śmiech, choć sam zerkałem już na kolorowe światełka, niesamowicie fascynujące. I śliczne.
- No popatrz. Kolorowe i piękne! - Odparła, wskazując na nie palcem. Kiwnąłem głową i sam zacząłem się w nie wgapiać. 
Nie wiem ile tak staliśmy, ale wreszcie padła decyzja o zjedzeniu czegoś. 
Poszliśmy do najbliższego spożywczego i umierając ze śmiechu między alejkami, kupiliśmy całkiem sporo przypadkowych przekąsek. 
Zapakowaliśmy to w torby i wyszliśmy ze sklepu, chichocząc.
- Jak chuj wszyscy wiedzą - wydusiłem, między kolejnym napadem śmiechu.
- Mhmph. - Odwróciłem się, by zobaczyć jak Maddie pochłania batonika z błogim wyrazem twarzy. - Jakie to pyszne! - Ucieszyła się, szukając już w reklamówce kolejnego. Podszedłem do niej i również zacząłem grzebać, szukając przekąski dla siebie. Znalazłem paczkę żelek - wyciągnąłem ją i otworzyłem, pakując praktycznie wszystkie na raz do ust. Były tak dobre, że chyba w życiu lepszych nie jadłem. Siedzieliśmy tak dłuższą chwilę, zajadając się słodyczami i słonymi przekąskami i po prostu obserwowaliśmy co dzieje się naokoło nas. Ludzie się wszędzie spieszą, nie potrafią się zrelaksować. Niektórzy wybiegali z restauracji z pudełkami z pizzą, inni nerwowo wybierali numery telefonów, a my sobie siedzieliśmy.
I mieliśmy dobre jedzenie.
- To co robimy teraz? - przetarłem usta rękawem, po wypiciu okropnie słodkiego soczku. Maddie odłożyła na chwilę to, co miała w rękach i położyła palce na skroniach, przymykając oczy. Udawała, że się zastanawia. - Halooo, ziemia do Maddie? 


Maddie? jakie plany?

sobota, 19 lipca 2025

Od Ofelii do Mi'i

Czasem mam wrażenie, że mój anioł stróż czy jakiekolwiek mistyczne stworzenie, które miało sprawować nade mną opiekę, wzięło urlop akurat, kiedy działo się coś złego.

Rano, jeszcze przed siódmą, wicedyrektor zebrał właścicieli koni w skali konferencyjnej, tłumacząc spotkanie jakąś turbo ważną sprawą. To był już trzeci raz w przeciągu ostatnich dwóch tygodni kiedy tu byłam i jedyne, co we mnie rosło z każdą kolejną sytuacją, to potężna irytacja.

Dowlekłam się do stajennej salki konferencyjnej jako jedna z ostatnich osób, więc musiałam zająć miejsce pod ścianą, tuż przy drzwiach. Nie miałam pojęcia, kim byli ci ludzie, akademia była wielka, nie było szans zapamiętać każdego.

Wicedyrektor stał przy oknie na drugim końcu pomieszczenia wraz z naszym stajennym weterynarzem, Jerrym. Pamiętałam jak ma na imię, wyłącznie dlatego, że już korzystałam z jego usług.

– Dzień dobry, wiem, że nie jesteście zadowoleni z tak wczesnej pobudki, ale mamy do tego powody – zaczął Ted. – W naszej stajni pojawiły się zołzy, Jerry wytłumaczy wam co to za choroba i jak będziemy postępować w następnych kilku tygodniach.,

Zmarszczyłam nieznacznie brwi. Cholera, jestem tu dwa tygodnie. Dwa tygodnie, a już zdążyłam załapać się na zarazę. Teoretycznie moje konie nie były w grupie ryzyka, ale i tak delikatnie mnie przeraziła ta informacja.

Oparłam się mocniej plecami o ścianę, słuchając jednym uchem zaleceń, a drugim plotkującej obok mnie grupy. Tematem przewodnim było oczywiście pytanie, kto przywiózł zołzy, bo w końcu nie wzięły się one z powietrza.

Minęło dobre piętnaście minut, zanim nas puścili, większość uczniów od razu skierowała się do akademików, pewnie by przygotować się do zajęć. Teoretycznie ja też powinnam iść za nimi, ale z drugiej strony, kto by się tam tym przejmował.

Skierowałam się więc do stajni, po drodze dokładnie myjąc ręce pod pierwszym lepszym kranem.

Dirt stał praktycznie na samym końcu budynku, więc musiałam przejść kawał drogi, zanim łaskawie się do mnie odezwał. Uśmiechnęłam się. Rozpuszczony dziad stał już łbem do drzwi boksu, czekając, aż odsunę mu kratę.

– Cześć dziadu – mruknęłam do niego i wślizgnęłam się do środka boksu. Otworzyłam mu wyjście na mały wybieg z tyłu i zabrałam się za odpychanie siatek z sianem. Jeszcze przez następne dwa tygodnie musiał mieć ograniczony ruch, więc zasadniczo tylko stał i żarł. Kiedy wróciłam z ostatnią, trzecią siatką, ledwo ją ciągnąc za sobą, mój wałach akurat szczurzył się na konia obok. To się nazywa bycie sympatycznym kucykiem.,

Kiedy już skończyłam robić przy rudym wszystko, co trzeba, poszłam sprawdzić, jak ma się Catch. Kobyłka stała jeszcze w boksie i wyraźnie czekała na śniadanie. Kiedy mnie zobaczyła tylko rzuciła łbem i mnie olała. Jak milutko. Szybko ją obejrzałam i kiedy stwierdziłam, że nie widzę nic niepokojącego, w końcu zawróciłam do akademików.

W drodze powrotnej uzupełniłam swoją listę w głowie o pozycje „sucha dezynfekcja boksów”. Musiałam zwerbować do tego drugą osobę, bo wątpię, żebym sama dała sobie z tym radę.

Do swojego pokoju wpadłam na piętnaście minut przed zajęciami i miałam duże szczęście, że tymczasowo mieszkałam sama, bo ubierając się, wywaliłam na podłogę pół szafy. Moja matka by powiedziała, że jeszcze tylko nasrać trzeba na środku, ja nazywałam to artystycznym, mniej lub bardziej, nieładem. Każda wymówka była dobra, żeby nie włączać odkurzacza.

Nie byłam na tyle ambitna, by iść na studia. Historia mojego dostania się do akademii obejmuje skuszenie się na trzyletni kurs zoopsychologii, który na koniec dawał mi dyplom i prawo wykonywania zawodu. Brzmiało fajnie, ale im dłużej siedziałam na tych zajęciach, tym bardziej poddawałam krytyce swoje wybory życiowe. Potwierdzały to zabazgrane szlaczkami zeszyty, w których na próżno było szukać notatek.

Mia?

wtorek, 8 lipca 2025

Od Maddie cd. Ricka

Szponem wyrwiemy to
Co miecze i tarcze nie ześlą w mrok

Noc była chłodna, ale przyjemna. Słuchawki na uszach zagłuszyły mi dźwięki cywilizacji, dzięki czemu mogłam skupić się na swoim wymyślonym świecie w głowie i podążać w kierunku domu. Analizowałam dzisiejszy dzień jak każdego wieczoru. Przypominałam sobie poranne spotkanie i towarzyszącą przy nim złość. Dłonie mi na tą myśl ścierpły, jakby były gotowe uderzyć, ale wiedziały, że zetknięcie z twardym metalem nieznajomego auta na parkingu zgruchota ich kostki. Właśnie po to była terapia, aby przestać się złościć.
Wspomniałam nowopoznanego dwumetrowego dilera i ponownie zaczęłam się zastanawiać nad tak zwanym sensem życia. Czy w momencie naszego poczęcia ktoś na górze rozpisuje nasze życiowe cele, przypisując jednym śmierć na wojnie, drugim opatentowanie termomiksa i wzbogacenie się, a trzecim sprzedaż do burdelu? Dlaczego niektórzy całe życie uciekają, a inni żyją w luksusie? Dlaczego ci, co harują zarabiają mniej, niż ci, co nie robią nic? To wszystko niesprawiedliwe. Ponoć przyciągamy to, o czym myślimy, a rozmawianie o tym na głos to tylko wzmacnia. Jednak czy to ma zastosowanie, kiedy nie wiesz o tej zasadzie i pomimo dobrej nadziei i marzeń, spotykają cię same przykrości?
- Kurwa – przetarłam twarz ręką, powstrzymując się przed kolejną falą nadchodzących myśli. Zaczynałam się czuć źle. Bardzo źle, ale psychicznie. Znowu… - Jebany okres – zmieniłam muzykę w telefonie na heavy metal. Musiałam przestać się zamartwiać, bo będę to robić przez kolejny tydzień. – Jebane hormony. Mam ochotę komuś na… - jakby na zawołanie zadzwonił mój telefon. Nie sprawdzając numeru na wyświetlaczu, odebrałam za pomocą słuchawek. Czekałam, aż ten ktoś się odezwie.
- Mad? Masz wolną noc?
- Noc tak – powiedziałam, ale w myślach dodałam, że jutro mam pracę. 
- Masz okazję dorobić. Jedna babka właśnie zrezygnowała z walki – przez chwilę analizowałam za i przeciw. Chciałam dorobić. Byłam przed okresem. Jutro mam pracę. Za jakiś czas okres. Jebać to.
Zgodziłam się. Podała mi adres, a ja zmieniłam swój kierunek drogi. Klub nie był daleko.
Nie miałam ubrań na przebranie, w związku z czym pozostały mi cywilne spodnie i, kto by się spodziewał, bandaż zamiast stanika, ponieważ walka w zwykłym biustonoszu przed okresem jest bardziej bolesna niż dostanie pięścią w twarz.
- Masz okazję się pokazać. Nie spieprz tego – powiedziała Elina, która pracowała tutaj jako kelnerka i barmanka. Właśnie zaplatała mi włosy w dobierańca, aby krótkie kosmyki nie wlatywały mi do oczu podczas walki. 
- Aha. Tak właściwie to z kim walczę? – moją przeciwniczką była Stara Betty, co przyjęłam z obojętnością, jednak wiedziałam, że to może być ciężka walka. Często na arenie przeważało doświadczenie niż umiejętności. 

Palce wetkniemy w bok
Gdy obuch topora zgruchocze kość

Spojrzałam na dłonie i oplecione materiałem kostki. Czułam się źle i zaczynałam żałować, że się zgodziłam. Brakowało jeszcze, abym zaczęła na miejscu krwawić. 
Głos rozpoczynający walkę wyrwał mnie z myśli. Uniosłam dłonie i zrobiłam kilka spokojnych kroków do przodu. Stara Betty okazała się prawie trzydziestoletnią brunetką z krzywym uśmiechem. Szła w moją stronę, a ja się uśmiechnęłam do niej. Mi też kiedyś proponowali wymyślenie ksywki, ale wolałam zwykłe Maddie bądź Mad, niż Piegowata Zołza czy jakaś inna dziwna nazwa, której teraz nie mogłam sobie przypomnieć, ponieważ kobieta zaatakowała.
Nie była szybka, miała tylko nagłe ruchy, które ciężko było przewidzieć, dlatego po jakimś czasie dostałam w końcu w policzek. Okazało się, że jest silna, ale byle siła nie mogła mnie załatwić. Miała szybkie nogi, ale nie uderzała wysoko. Będę miała co najwyżej poobijane uda od jej kopnięć. 
Wiecie jak działają hormony? Chujowo. W jednej chwili jesteś panem, uderzasz pięścią, trafiasz w klatkę piersiową, odsuwasz przeciwnika, a kiedy nagle dostajesz kopniaka w udo, do głowy przebija się również ponura myśl, że to wszystko jest bez znaczenia oraz że i tak przegrasz, nie ważne jak bardzo się będziesz starać, a twoje morale opadają.
Przerwa. 
Podeszłam do rogu i podrapałam się po udzie. Swędział, ale nie bolał. Teraz miałam inny problem. Brzuch mnie zaczął boleć przed okresem i znowu pożałowałam, że się zgodziłam.
- Jak mam przez to przegrać, to chociaż się zabawię.

Krzyki zdławimy krwią
A oczy znów zajdą szaleństwa mgłą

Druga runda była bardziej zaciekła. Stara Betty wyglądała na wściekłą, a tłum był jeszcze bardziej głośniejszy. W pewnym momencie moje spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Eliny. Dziewczyna się uśmiechała, ale nie tak jak podjarany widz. Jej uśmiech był równie krzywy, co mojej zawodniczki. Elina ustawiła mi walkę ze starszą wojowniczką, bo chciała, abym przegrała, tak jak ostatnio. Myślała, że tak jak ostatnio, doświadczenie mnie pokona.
Rozmyślenia na moment wytrąciły mnie ze skupienia, a Betty to wykorzystała i uderzyła mnie w głowę. Upadłam, a przed oczami miałam wizję tego, jak Elina wygrywa pieniądze przez moją porażkę. To przywołało do mojego ciało ogromną złość i jednocześnie satysfakcję. Uniosłam się, nim wróg zdążył na mnie skoczyć. Odsunęłam się na dwa kroki, wytarłam oczy i się lekko skuliłam. 
Jeśli już miałam przegrać, to najpierw spróbuje nowego ruchu.
Uderzyła. Obroniłam. Uderzyła. Ominęłam. Uderzyłam, ona kopnęła. Skoczyłam, uderzyła. Trafiła w bark, ale to nie miało znaczenia. Zdążyłam już opleść jedną nogę wokół szyi, a drugą wokół prawej pachy. Poleciałam do przodu, pchając ją w tył i jednocześnie obracając się o sto osiemdziesiąt stopni tak, aby móc wylądować tyłem na ziemi. Gdy leżała chwyciłam ją za nadgarstek, aby nie mogła mnie uderzyć, po czym schyliłam się mocno do przodu, wciąż trzymając mocno splecione nogi. W tym efekcie zaczęłam ją jednocześnie dusić oraz łamać kark. Szybko uderzyła otwartą dłonią w podłoże, a ja uśmiechnęłam się do Eliny.

<Rick? Bogacimy się>

sobota, 5 lipca 2025

Od Ricka cd. Maddie

 Wynieśliśmy połamany stoliczek z mojego mieszkania. Ona podeszła najpierw do windy, zapominając, że dalej nie działa. Spojrzała na mnie naburmuszona. Stałem już przy schodach. Nic nie powiedziałem — mój wyraz twarzy pewnie wystarczył. Ruszyliśmy na dół, stopień po stopniu.
W trakcie schodzenia znowu zaczęła temat narkotyków.
– Uważaj na siebie – rzuciła nagle.
– Co? – nie dosłyszałem.
– Uważaj na siebie – powtórzyła. – Prochy prawie zniszczyły życie mojemu wujkowi. A nie brał. Nawet nie handlował – dodała. Zamilkłem na moment.
– Jasne – odpowiedziałem tylko. I tak zrobię po swojemu.
Wyszliśmy z klatki i poszliśmy w stronę śmietników. Położyliśmy drewno obok kontenerów, gdzie zwykle lądują większe graty.
– Odwieźć cię? – zapytałem, ale tylko pokręciła głową.
– Nie trzeba. Może wuj mnie zgarnie po drodze. Jak nie, to się przejdę.
– Masz blisko?
– Tak. Uważam, że gdzie dojdę w ciągu godziny, to blisko – odpowiedziała.
– Widzimy się na kolejnej terapii?
Pokiwała głową i rozeszliśmy się w swoje strony.
***
Po tym, jak się rozeszliśmy, nie wróciłem od razu do mieszkania. Zamiast tego, skręciłem w stronę przystanku i pojechałem na przedmieścia — tam, gdzie miasto zaczyna się robić mniej oficjalne, ale za to bardziej żywe po zmroku. Bar „Raven’s Nest” wyglądał z zewnątrz niepozornie — zasłonięte szyby, stare neony, zero szyldu. Ale każdy, kto trzeba, wiedział, co się dzieje w środku.
Wszedłem bez słowa. Ochroniarz przy drzwiach rzucił mi krótkie spojrzenie, ale znał mnie. Skinął głową i odsunął się na bok. Przeszedłem przez półmrok baru, mijając loże z typami w zbyt drogich kurtkach, z za bardzo wypolerowanymi paznokciami. Szemrane towarzystwo — ale portfele grube. Tacy są najlepsi klienci.
Przy barze stał Leon — barman z kontaktem do wszystkiego, co się liczyło. Wysoki, łysy, z tatuażem pajęczyny na szyi. Kiwnąłem mu głową.
– Masz chwilę? – rzuciłem, nachylając się lekko przez blat.
– Zawsze dla ciebie – uśmiechnął się z krzywym błyskiem w oku. – Nowy towar?
– I chętni się znajdą – odpowiedziałem krótko. – Ale chcę mieć kawałek z tego, co idzie przez ten lokal.
Leon nie pytał o szczegóły. Wiedział, że mówię poważnie. Pokiwał głową i odszedł na chwilę, niby tylko po butelkę. Wrócił z drinkiem i cichym szeptem:
– Dobra, spróbujemy. Ale nie dziś przy ladzie. Dziś walki, ludzi więcej niż zwykle.
Spojrzałem przez salę. Z boku klubu, za grubą kotarą, ruszało się już coś większego. Podziemna arena — niska scena otoczona przez metalowe barierki, światła migające w rytm muzyki. Krążyły zakłady, dolary, euro, wszystko mieszało się w dłoniach chłopaków przy kasie. Dziś walczyły kobiety.
– Dziś dobre show – mruknął Leon. – Może później coś obstawisz?
– Może. Ale najpierw interesy.
Oparłem się o bar, obserwując arenę. Wiedziałem, że to bagno, ale czułem, jak mnie wciąga. Znowu. Musiałem spłacić ten cholerny dług bo moja siostra ukatrupiłaby mnie. A łysy od dragów jeszcze bardziej.
***
Po wymienionym towarze i kasie, zasiadłem przy barze. Czułem jak moja noga z nerwów albo bardziej już z przyzwyczajenie w szybkim rytmie buja się, dostosowując się mimowolnie do tempa muzyki klubowej. Wziąłem szybko łyk czystej z kieliszka który przyniósł mi Leon.
- Co dzisiaj? Stara Betty? - mruknąłem bawiąc się szkłem.
- Wiesz że dostałbyś w pysk że tak ją nazywasz? - usłyszałem za sobą kobiecy głos, odwróciłem lekko głowę dostrzegając kątem oka Rumi. Była tu "lokalną" tancerką a ja niegdyś jej klientem. Była w miarę wysoka, fioletowe włosy związane w warkocz i mocny, nocny makijaż z zawsze czarną szminką. Była młoda ale i cwana jak na to w jakim miejscu się znajdowała. 
- Czyż to nie moja najulubieńsza prostytutka? - zażartowałem kąśliwie. 
- Chcesz dziś bardzo dostać w pysk, co? - uśmiechnęła się siadając obok mnie na stołku barowym, kiwając do barmana po kolejkę. 
- Od ciebie? To nawet jak nagroda - uśmiechnąłem się do niej. Lubiłem te nasze kąśliwe komentarze, oboje wiedzieliśmy że to żarty i dodawało to pikanterii naszej relacji.
- Stara Betty i jakaś nowa, Amerykanka, podobno zadufana w sobie. - mruknęła łapiąc za szklankę i podając mi bliżej kieliszek z kolejną czystą. - Kłóciła się z szefem żeby na nią postawił, podobno to pewniak ale wiesz jaka jest Betty. Pierwsza runda i do piachu... - 
- Betty jest stara, młoda krew może ją wykończyć. Spoko, ma technikę ale nadal starzeje się. Młoda na pewno ją załatwi, ale tu mało kto na nią postawi. - powiedziałem, łapiąc za kieliszek.
- Może postawisz na nią? 
- A żebyś wiedziała, tysiak że wytrwa pierwszą rundę. 
- Rick. - spoważniała. - Daj spokój, i tak wisisz wielu osobom forsę w tym i mi. Wpadniesz w tarapaty.
- Dobra. - mruknąłem. - Kolejne cztery tysiące że wygra walkę. 
- Zgłupiałeś?! - warknęła łapiąc mnie za koszulę, rzuciłem plik banknotów który świeżo dostałem od Leona w jego stronę. Rumi chciała zabrać forsę ale barman był szybszy.
- Przejebiesz te kasę a ja cię z tego nie wyratuje. - warknęła, wyrywając mi kieliszek i pijąc szybkiego szota. Burknęła coś pod nosem i złapała mnie za rękę ciągnąc mnie pod klatkę. Właśnie zapowiadali nasze bijące się niunie tego wieczora. Wkroczyła Stara Betty, zajmując jeden narożnik. 
Zamarłem gdy zobaczyłem jak na ring wchodzi nie kto inny jak Maddie. 
- Gotów na przejebanie swoich pięciu tysięcy? - burknęła z uśmiechem Rumi, otrząsnąłem się szybko nie dając po sobie poznać swoich wątpliwości.
- Gotów jak nigdy przedtem - uśmiechnąłem się, odwracając głowę w stronę klatki.
Oj Maddie, jak to przejebiesz to cię zabiję.


Maddi? :3

sobota, 19 kwietnia 2025

Od Maddie cd. Ricka

- Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę – usłyszałam wyraźnie, ponieważ stałam przy drzwiach i podsłuchiwałam jak stara, wścibska sąsiadka, której hobby było śledzenie życia innych ludzi. Jednak sami są sobie winni: Rick zachowywał się ewidentnie, jakby chciał coś ukryć, a koleś, którego chyba chciał ukryć, zachowywał się zdecydowanie za głośno niżby powinien. Tylko kotka nie była zainteresowana tym wszystkim: wróciła na łóżko i zaczęła je obwąchiwać.
- Spierdalaj, Zdechły.
- Już mnie nie ma, księżniczko.
Odsunęłam się od drzwi, przypominając sobie o szklance, trzymanej w dłoniach. Spojrzałam na ciecz w środku, po której tafli rozciągały się delikatne owale. Na początku sądziłam, że to kawa się trzęsie, ale to moje dłonie, czego nie mogłam zrozumieć, ponieważ nie odczuwałam żadnego strachu. Jakby tak pomyśleć… to nic nie czułam.
Rick wrócił, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Lepiej nie wiedzieć. Im człowiek mniej wie, tym więcej śpi.
- Jednak nie kurier. Zły adres – mruknął.
- Mhm. A ta mąka w kieszeni? – burknęłam widząc, że to, co chciał tak sprytnie ukryć, wystawało ponad połowę z jego kieszeni. Ile tego mogło być? Jak to się warzyło? Na gramy?
- Nie interere bo kici kici – uśmiechnął się blado, chowając przedmiot głębiej do kieszeni. Zanurzyłam usta w chłodnej już kawie, dopijając ją.
- No tak. Im się mniej wie, tym się lepiej śpi, nie? – przyznał mi rację. – Chyba dlatego głupi ludzie mają prościej – dodałam podchodząc do stołu i odkładając szklankę na stół. 
- Znasz takiego? – zapytał, zmieniając temat. 
- Mój sąsiad? – zasugerowałam. – Chyba ma jakieś porażenie na mózgu, na połowie głowy ma taką czerwona plamę. Jest bardzo sympatyczny, ale jedyne, co potrafi, to podlać kwiaty – wyjaśniłam i zerknęłam na niego. Delikatnie się uśmiechał. 
Podeszłam do kotki, która ułożyła się wygodnie na łóżku i gdy zaczęłam ją głaskać, mój wzrok spotkał się ze wcześniejszym problemem.
- Pomóc ci z tym stolikiem? – zapytał. Rick wrócił do pokoju, prawdopodobnie uprzednio chowając gdzieś biały proszek w mieszkaniu. Spojrzał na połamany mebel i machnął ręką.
- Nie musisz. Jest do wyrzucenia – stwierdził podchodząc do niego i dokładniej przyglądając się kawałkom drewna. Gdy kucnął, dotknęłam go palcem w kręgosłup. Wygiął się i spojrzał na mnie zdziwiony.
- Sprawdzam, czy boli – wyjaśniłam z lekkim rozbawieniem, na co ten przekręcił oczami, ale ewidentnie już rozluźniony.
Nie będę go pytać o narkotyki. Nie powinnam.
- Jeśli chcesz się do czegoś przydać, to możesz mi pomóc to znieść na dół.
- Nie chcesz tego skleić taśmą? Będzie pasowało do wystroju – kotka schowała nos pod łapę, więc przestałam ją głaskać. Podeszłam do niego i wzięłam do ręki połamaną deseczkę. Zwarzyłam ją w dłoni, po czym lekko machnęłam nią w stronę głowy Ricka, jakbym miała w dłoniach pałkę do baseballa. Nie uderzyłam go, tylko wzięłam kolejną do ręki. Chłopak się zaśmiał.
- Mam inne problemy na głowie, by sklejać połamany mebel – przyznał, zbierając do ręki resztki drewna.
- Masz rację. Musisz pozbyć się tego szczura – przyznałam, po czym zgarnęłam telefon do kieszeni, mając zamiar już wrócić do siebie.
- Jednego się zaraz pozbędę – spojrzał na mnie, na co zmarszczyłam brwi, nie ukrywając jednak rozbawienia.
- Na jego miejsce przybędzie drugi. Zobaczysz.
Wynieśliśmy połamany stoliczek z mieszkania chłopaka. Podeszłam wpierw do windy, zapominając o tym, że jest zepsuta. Spojrzałam naburmuszona na Ricka, czekającego przy schodach. Jego wyraz twarzy mówił wszystko, ale się nie odezwał. Ruszyliśmy schodami na dół.
W drodze po schodach wróciłam do tematu narkotyków. Tylko ten jeden raz i nigdy więcej.
- Uważaj na siebie – zaczęłam. 
- Co? – nie zrozumiał.
- Uważaj na siebie – powtórzyłam. – Prochy prawie zniszczyły życie mojemu wujkowi. A nie brał. Nawet nie handlował – wyjaśniłam. Przez moment milczał.
- Jasne – tylko tyle. Zrobi co zechce.
Skierowaliśmy się do wyjścia z budynku, a potem do śmietników. Położyliśmy kawałki drewna obok kontenerów.
- Odwieźć cię? – zaproponował, ale ja pokręciłam głową.
- Nie trzeba. Może wuj mnie po drodze zgarnie. Jeśli nie, to się przejdę.
- Masz blisko?
- Tak. Uważam, że gdzie dojdę w ciągu godziny, to blisko.
- Widzimy się na kolejnej terapii? - pokiwałam głową.

<Rick?>

Od Maddie cd. Arthura

- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? – zapytał, a ja spojrzałam na niego zaciekawiona. Oczywiście, że nie. Miałam styczność z narkotykami w taki sposób, że wiedziała co to, a nawet kto nimi handlował, ale nigdy niczego nie próbowałam. Po pierwsze, Kangee dał mi jasno do zrozumienia, z czym to się wiąże, jakie to ma konsekwencję, no i oczywiście przytoczył dobrze znaną mi historię z dzieciństwa, jak związek z narkotykami, nawet pośredni, prawie mu zniszczył życie. Po drugie, nigdy nie dostałam propozycji od osoby, którą był znała dłużej niż dzień i nie byłaby to osoba z tego dziwnego otoczenia, w którym toczy się walki i w którym, według wujka, nie powinnam się nigdy znaleźć.
- Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. – uśmiechnęłam się sama do siebie. No cóż, ja dalej byłam trzeźwa i raczej żaden alkohol kupiony w barze tego nie zmieni. Może, gdyby niczego nie rozcieńczali, a ja miałabym otwarty dostęp do baru, to by się zmieniło, ale w chwili obecnej, do rana powinno mi się tylko chwiać w głowie.
- A jak to działa? – zapytałam. Stanęliśmy na czerwonym świetle.
- Trochę jak zioło – wyjaśnił. – Przyznaj, nigdy niczego nie wzięłaś – stwierdził spokojnie, bez żadnego ataku. Przytaknęłam mu.
- Ano, boje się, że mi się spodoba ten łagodny stan odurzenia. Z opowieści innych wynika, że jest to przyjemne – światło na pasach zmieniło się na zielone, więc ruszyliśmy przed siebie. 
- Do czasu. Chociaż też nie zawsze. Słyszałem kiedyś, że jakaś dziewczyna wylądowała w szpitalu, bo miała halucynacje o wychodzących rękach ze zlewu.
- Złapały ją i udusiły?
- Nie, przestraszyła się i poślizgnęła, uderzając głową o podłogę. Rozbiła ją sobie.
- Ah. A po tych żelkach…?
- Są łagodne, nie ma szans na wychodzące ręce z zaułków ani nic podobnego. Jeśli nie chcesz, to zrozumiem – szturchnęłam go lekko łokciem.
- Jestem ciekawa – spojrzałam na niego, a on się delikatnie uśmiechnął.
Poczęstował mnie żelkiem, który był słodki w smaku. Gdy go zapytałam o to, czy trzyma się go pod językiem do rozpuszczenia (jak inne pastylki, których nazwy nie znałam), roześmiał się i pokręcił głową. Zjadłam jeszcze kolejne trzy żelki, nim weszliśmy do baru. Znalezienie wolnego stolika o tej porze graniczyło z cudem, ale akurat trafiliśmy na zwalniany stolik przez jakąś parę. Szybko zajęłam stolik czując, że moja „prędkość” się zwiększyła. Usiadłam uśmiechnięta. 
- Po ilu to działa? – zapytałam, gdy chłopak do mnie dołączył. On również się uśmiechał.
- Chyba po pół godzinie – odparł.
Zamówiliśmy po najtańszym piwie, a ja go wypytałam o bliznę na brwi. Dotknął jej palcem i wyjaśnił, że powstała po bliskim spotkaniu z drzewem. 
Muzyka, która leciała w barze stała się wyraźniejsza. Rozumiałam każde słowo śpiewane kobiecym głosem i do razu podłapałam nastrój muzyki.
- Znam to – oświadczyła szepcząc. - I will survive. Long as I know how to love, I know I'll stay alive – zaśpiewałam, na co chłopak się cicho zaśmiał. – Znasz to? – pokiwał głową, zaczynając ruszać ramionami. Przypadkowo kopnęłam go nogą pod stołem, gdy zaczęłam nimi machać w rytm muzyki.
Cholera. Już dawno nie czułam takiego rozluźnienia i radości. Nie pamiętam, co się wtedy robi!

Arthur? c;

niedziela, 6 kwietnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

Nie patrzyła na mnie jak na kogoś wartego podziwu, chociaż czasem łapałem jej wzrok zawieszony na moich tatuażach. Widziałem w jej oczach coś więcej niż ciekawość – współczucie. I nie to udawane, nachalne, tylko to ciche, podskórne, które człowiek zna, jeśli sam kiedyś nim obdarzał. Wiedziałem, że niektórzy mają mnie za typa o twardym spojrzeniu i jeszcze twardszej psychice, ale ona jakimś cudem widziała przez to wszystko. Nie pytała o tatuaże. Nie pytała o wojsko – i za to byłem wdzięczny. Chociaż nie przyznałbym się do tego na głos. Zwykle ludzie byli albo zafascynowani, albo podnieceni, albo pytali „a zabiłeś kogoś?”, jakby to była kurwa gra komputerowa. A ona po prostu siedziała i piła ze mną kawę. I było to jednocześnie dziwne i... cholernie normalne.
I wtedy weszła Savannah.
Moja mała, cwana, pierdolona łowczyni.
Z początku nie zauważyłem, co niesie – była za szybka, za lekka. Ale kiedy położyła swoje „trofeum” przy nodze stołu, przeszedł mnie dreszcz. To nie była mysz. Nawet nie szczur. To był jebany mutant. Wielki, obrzydliwy skurwysyn, który wyglądał, jakby żywił się innymi szczurami.
– Savannah – mruknąłem głosem ojca, który właśnie został zawstydzony przez swoje własne dziecko. A ona? Polizała łapkę, jakby przyniosła mi pizze i czekała na napiwek.
Oczywiście, usłyszałem komentarz o „syfie” i nie mogłem nie parsknąć. No cóż – uczciwie. Wziąłem szczura za ogon, jakbym był w jakimś cholernym filmie o przetrwaniu, i uniosłem go, żeby ocenić skalę tej całej katastrofy. I wtedy szczur, ten jebany szczur, otworzył oczy.
Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ten potwór z piekła rodem szarpnął się i rzucił mi na szyję. Poczucie godności odeszło w siną dal. Nie mam pojęcia, jak wyglądałem – pewnie jak postać z kreskówki, co dostaje tortem w twarz – ale odruch wygrał z paniką. Odrzuciłem go jednym ruchem, aż zmienił tor lotu, ale sam poleciałem do tyłu jak porąbany.
Czułem, jak stoliczek pod moim tyłkiem się ugina, a potem pęka z trzaskiem, który mógłby obudzić umarłych. Upadek nie był dramatyczny, ale godność przepadła razem z moim ostatnim kubkiem do kawy. Szczur, niewzruszony, dał drapaka, jakby właśnie przeżył starcie z bossem i wygrał. A Savannah? Jak tylko zrobiło się głośno, zniknęła jak duch. Nawet nie wiem gdzie – chyba zeszła do piekła, skąd wzięła swojego nowego przyjaciela.
Spojrzałem na nią – stała, gotowa do akcji, ale nie zrobiła nic. Ani kroku. Tylko się patrzyła. I to był ten moment, kiedy wiedziałem, że będzie się z tego śmiała jeszcze przez tydzień.
Nie mogłem się nawet wkurzyć. Gdybym zobaczył siebie z boku, pewnie też bym się śmiał.
Ale serio... mogła chociaż udawać, że próbuje mnie ratować. Albo chociaż rzucić tym cholernym kapciem. 

Zebrałem się z podłogi, jeszcze przez chwilę czując w żebrach echo uderzenia o ten biedny, drewniany stolik z Ikei, który nie miał prawa przeżyć spotkania z moim kręgosłupem. Zasyczałem, bo coś mi chrupnęło w plecach, a potem spojrzałem na nią — nadal stała w tym samym miejscu, z ręką na ustach, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
— Ty się serio śmiejesz? — warknąłem, otrzepując spodnie z drzazg i resztek kurzu, jakbym właśnie wygrał starcie z żywiołem. Albo przynajmniej z jebanym szczurem ninja.
— Próbuję nie — wydusiła przez zaciśnięte zęby. — Ale... Rick... on ci się rzucił na twarz jak... jak kochanka po pięciu latach rozłąki!
Parsknęła. A potem się roześmiała na dobre. Głośno, szczerze, z dłońmi opartymi o stół, który — przypomnę — chwilę temu był moim trumnopodobnym boiskiem walki. Westchnąłem ciężko, ale uśmiechnąłem się pod nosem. No dobra, też mnie to trochę bawiło. Trochę.
— Chciałem tylko pomóc mu się przenieść na drugą stronę — mruknąłem teatralnie, rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć jako szczurołap. — Ale chyba nie był jeszcze gotowy.
– Dzięki, że… nie rzuciłaś się ratować – rzuciłem z przekąsem, od niechcenia, ale głos miałem trochę zbyt szorstki, jakbym się mimo wszystko przejął.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że sobie poradzisz. Po twoich tatuażach sądziłam, że to nie pierwszy wróg, który rzuca ci się do gardła.
Uśmiechnąłem się. Krzywo.
– Pierwszy, który miał wąsy i ogon.
— Następnym razem — mruknąłem, zerkając na nią i na dziewczynę — wprowadzamy jakieś zasady. Jakieś protokoły. Przynajmniej jeden kapeć rzucony w kierunku przeciwnika.
— Albo wiadro z wodą.
— Albo miotacz ognia.
— Przesadzasz.
— Może.
Zamilkliśmy. A potem oboje, prawie jednocześnie, znów się roześmialiśmy. Ten dzień zaczął się jak zwykle — za ciemny, za cichy, za bardzo mój. Ale teraz, z rozpieprzonym stołem, uciekającym szczurem, rozbawioną dziewczyną i kotem z kompleksem geparda, świat wydawał się... nieco mniej beznadziejny.I wtedy rozległo się pukanie. Głośne, niecierpliwe, wkurwione. Spojrzała na mnie pytająco.
— O tej porze? — zapytała.
Wzruszyłem ramionami, już wstając.
— Pewnie kurier, coś zamawiałem — palnąłem, mijając ją w drodze do drzwi.
Otworzyłem tylko na tyle, żeby przesmyknąć się przez próg i nie dać jej zajrzeć na klatkę. Za drzwiami stał Zdechły — kwadratowy łeb, żonobijka, blizna na szyi, i ten jego klasyczny grymas, jakby całe życie go bolało.  Ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, pchnął mnie w klatkę piersiową i przygwoździł do ściany tuż obok drzwi.
— Ty sobie, kurwa, ze mnie jaja robisz? — warknął tak blisko, że poczułem na twarzy jego oddech. Śmierdział tanim fajkiem i czymś kwaśnym. — Kiedy była mowa o „jutro”, to nie miałem na myśli „kiedyś”.
Zacisnąłem zęby. W głowie odliczałem, ile sekund potrzebuję, żeby go złamać w pół. Ale za drzwiami była ona. Więc nie zrobiłem nic.
— Spuść z tonu — mruknąłem cicho. — Nie jestem twoim chłopcem na posyłki.
Zdechły prychnął, ale jeszcze przez chwilę trzymał mnie za kołnierz.
— Wiesz, ile czekam? Za dużo jak na typa, który bierze, a potem znika. Masz hajs?
Sięgnąłem do kieszeni bluzy, wyjąłem zwinięte banknoty.
— Masz. Tyle, ile trzeba.
— Tyle, ile trzeba? — parsknął. — To, kurwa, matematyka czy przedszkole?
Podał mi pakunek — biały, ciasno zawinięty, wyglądał jak zwykły woreczek z niczym. Ale nie był z niczym. Schowałem to od razu do kieszeni, nie odrywając od niego wzroku.
— I nie zgrywaj bohatera — rzucił, cofając się i poprawiając ortalion. — Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę.
Ale nie dałem mu satysfakcji. Tylko skinąłem głową, jakbym nie słyszał tej groźby, nie on pierwszy i nie ostatni.
— Spierdalaj, Zdechły.
— Już mnie nie ma, księżniczko
Zsunął się po schodach, mrucząc coś o „późnych śniadaniach i jebanych dilerach z TikToka”.
Zamknąłem drzwi. Przez chwilę tylko stałem, nasłuchując, czy zniknął. Potem odwróciłem się — i zobaczyłem ją, stojącą kilka kroków dalej, z kubkiem w ręku i miną, która mówiła „nie wiem, co się właśnie wydarzyło".
Uśmiechnąłem się. Znowu. Bo co innego mam zrobić?
— Jednak nie kurier — mruknąłem. — Zły adres.
Odpowiedziała tylko cichym:
— Mhm. A ta mąka w kieszeni? - burknęła.
Spojrzałem odruchowo na kieszeń, dragi wystawały jak jeleń na autostradzie. 
- Nie interere bo kici kici. - uśmiechnąłem się trochę blado. Ostatnie czego potrzebowałem to kogoś wmieszanego w moje sposoby zarobku.

Maddie?

środa, 2 kwietnia 2025

Ofelia Reitez!

Dołącza do nas Ofelia Reitez! Przywitajmy ją ciepło!


Ofelia Reitez | 20 lat

sobota, 29 marca 2025

od Arthura cd. Maddie

- Czego? - Znajomy głos dziewczyny w jakiś głupi sposób mnie uspokoił, mimo, że wcale nie brzmiał miło.
- Em... To ja - cisza. - Arthur. - Dodałem.
- Ah... co tam? - jej ton złagodniał, wygasiłem kolejnego papierosa.
- Nie śpisz? - Strzeliłem sobie mentalnego liścia, idioto, skoro odbiera, to znaczy że nie śpi.
- Tak samo jak ty.
- Nie przeszkadzam?
- Chyba nie, chociaż się zastanawiam, czy telefon nie pobudził mi współlokatorów. -  po jej stronie słuchawki było słychać szuranie, chodzi gdzieś? - Jesteś nocnym człowiekiem?
- Dzisiaj chyba tak, zasnąć nie mogę. A ty?
Nasza konwersacja toczyła się jeszcze chwilę typowym smalltalkiem, dopóki nie zapytała o moje nastawienie na jutrzejszą jazdę. Przyznałem jej się, że już ostatnim razem zrezygnowałem z zajęć, a ona opowiedziała mi anegdotkę o tym, jak nie chciała iść na szkolną wigilię. Uśmiechałem się, gdy mi to opowiadała. Chciało mi się śmiać, gdy wyobrażałem sobie miniaturową wersje Maddie zbierającą ochrzan od wujka za zawinięcie mu zapewne drogiego alkoholu. Z jej strony padła propozycja, żebym zabrał ze sobą kogoś na jazdę. 
- Jak nie masz nic lepszego do roboty, to o 12 będę w tej mniejszej stajni. - Wypaliłem, nim zdążyłem pomyśleć, co robię. Dziewczyna odparła krótkim "okej", po czym w słuchawce rozległ się dźwięk kończenia połączenia.
Nie zadzwoniła drugi raz.

Odwinąłem z siebie koc i niechętnie wyłączyłem budzik. Spojrzałem na puste puszki po piwach i energetykach, otoczone butelkami po soku pomarańczowym, w których prawdopodobnie wybierano już prezydenta. Westchnąłem, siadając na łóżku. Zanim wyjdę, muszę tu ogarnąć. Pozbierałem pranie na jedną kupę i wepchałem je nogą do łazienki, by za chwile wcisnąć je do pralki. Wszelkie butelki, puszki i opakowania po gotowym jedzeniu wrzuciłem do worka na śmieci, tak samo jak chusteczki i inne bliżej nieokreślone znajdźki. Położyłem worek pod drzwiami i zabrałem się za wciskanie czystych ubrań do szafy, z której wypadały na mnie bluzy i koszulki. Zakląłem pod nosem i zabrałem kilka z nich; posłużą mi jako ubranie na jazdę.
Poubierałem się, zjadłem przypalone już tosty z dżemem i poszedłem doprowadzić się do stanu używalności w łazience - to znaczy umyć zęby i zgolić kilkudniowy zarost. Rozwiesiłem też ręczniki na grzejniku, żeby w razie czego były ciepłe na później. Przez to, że wpadłem w rytm ogarniania wszystkiego, z rozpędu pościeliłem łóżko. 
Zabrałem najpotrzebniejsze mi rzeczy i wyszedłem, zabierając ze sobą ten durny worek ze śmieciami. Wyrzuciłem je po drodze do stajni i zapaliłem papierosa, zanim wszedłem do budynku z końmi.
Maddie jeszcze tam nie było. Może zaspała?
Zamiast niej, stała tam instruktorka z koniem. Przywitała się ze mną i zaczęła mi tłumaczyć, co powinienem robić. Przysłuchiwałem się jej w trakcie czyszczenia zwierzęcia, które łypało na mnie swoimi wielkimi ślepiami. Fuknął na mnie, co spowodowało spięcie w całym moim ciele. Kobieta uspokoiła mnie, mówiąc, że to oznaka zrelaksowania u konia.
Super, ale mi daleko do relaksu. 
Przyniosła mi czaprak, podkładkę, siodło i ogłowie. Tak to nazwała. Pokazała mi jak to założyć, po wcześniejszym upewnieniu się, że koń jest czysty. Powiedziała też, że następnym razem ja będę to robił.
- Myślałam że już sobie poszedłeś. - usłyszałem za sobą głos dziewczyny, z którą w nocy rozmawiałem przez telefon. Wyglądała na całkiem zadowoloną z siebie. Przewróciłem tylko oczami i wykonałem gest podcinania sobie gardła, wskazując na konia. Zaśmiała się ze mnie.
Instruktorka zabrała ode mnie konia i powiedziała, że mamy iść za nią w stronę hali.

- Nawet nie próbuj komentować. - Burknąłem, otrzepując z siebie sierść zwierzęcia. - Nie wiedziałem nawet, że mam takie mięśnie. - jęknąłem, rozmasowując sobie plecy. Maddie patrzyła na mnie częściowo z politowaniem, a częściowo z rozbawieniem. - Bawi cie moje cierpienie?
- Tak, a co? - nie skomentowałem. 
- Muszę wziąć prysznic. - zmieniłem temat. - Chcesz to możesz się u mnie rozgościć, mam sok pomarańczowy i piwa. A potem możemy iść się napić do baru. - Zasugerowałem. - Serio, bez podtekstu. - Dodałem, widząc jej zawahanie. Wiedziałem, że nie jest to najbardziej przekonująca informacja dla niej, ale nie widziałem innego bardziej logicznego wyjścia. 
Zaczekała przed wejściem. Przynajmniej tak myślę, chociaż nawet jeśli zwiedziła moje mieszkanie, to nie robiło mi to większej różnicy.
Wybraliśmy bar, w którym chcieliśmy zacząć pić. W międzyczasie skoczyliśmy jeszcze do sklepu, bo skończyły mi się fajki.
Krążyliśmy tak od baru do baru, konwersując o całkiem przyziemnych rzeczach, chyba trochę przełamując bariery między sobą.
Włożyłem ręce do kieszeni kurtki, w poszukiwaniu zapalniczki. Dziewczyna również trzymała papierosa w ustach. Po znalezieniu zguby, odpaliłem jej go z grzeczności, a następnie dopiero sobie.
- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? - Zapytałem, gdy po włożeniu przedmiotu do wewnętrznej kieszeni, wyczułem plastikową paczkę ze specyficznym zamknięciem. - Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. - Trochę skłamałem, wypity z dziewczyną alkohol szumił mi już w głowie, a racjonalne myślenie powoli znikało. Jeśli zrezygnuje, po prostu pójdę dalej z nią pić, żadna różnica.

Maddie?

Od Maddie cd. Ricka

- Kawę – odparłam, a chłopak zniknął w kuchni, pozostawiając mnie samą z jego kotem. Przynajmniej w pierwszej chwili, ponieważ zwierzątko się w końcu wyciągnęło, pokazało swoje pazury, ziewnęło szeroko i ruszyło w tylko sobie znanym kierunku. Pomachałam mu na drogę, podciągając kolano pod brodę i zatapiając swój wzrok w nędzne mieszkanie Ricka.
Było mi go po prostu żal. Jego mniemanie o własnej osobie było gorsze, niż moje (chyba, że podczas okresu, wtedy moc myśli staje się intensywniejsza i są gorsze niż kosiarze i kruki wiszący nad twoją głową). Chociaż tatuaże miał cudowne, a akcent wspaniały, współczułam mu. I to nie tylko przez jego porównywanie się do robaka (nawet, jeśli było to zabawne!) czy stwierdzenie, że śmierć jest mu bliska. Współczułam mu, że miał jakiekolwiek wspomnienia z wojskiem.
Nienawidziłam wojskowych i innych mundurowych, ale nie tylko przez ich rozszerzoną pulę możliwości łamania przepisów, ale także psychikę. Kiedyś powiedziałam wujowi, że ich nie cierpię, jak to określiłam, „są straszni”. Ale on tylko odpowiedział, że powinnam im współczuć, niżeli się ich bać. Ten krzyk, ten stres, te rozkazy i nawet niemożność pójścia do kibla bez pozwolenia odciska na człowieku większe bądź mniejsze piętno. I chociaż potrafili walczyć, byli umięśnieni i dobrze wyglądali, nigdy nie umiałam z nimi poprowadzić dłuższej rozmowy, gdy musiałam. Oni po prostu mieli coś wypaczonego w mózgu. I mieli twarde zasady, których jeśli nie spełniałeś to… no cóż. Byłeś jak ten robak.
Dobrze, że Rick nie wyglądał jak wojskowy. Chciałam również wierzyć, że ten okres miał już za sobą, ale to ze względu na siebie. Jak już mówiłam, nie cierpię wojskowych.
Ale wiecie co? Pieprzyć to.
Przyniósł mi i sobie czarną kawę. Nie pytałam go o rzeczy związane z tatuażami, bo one się już wyczerpały. Pominęłam temat wojska, bo nie chciałam wiedzieć. Rozmawialiśmy o przyziemnych rzeczach, aż w końcu wróciła kotka Ricka. Czemu o niej wspominam? Bo wszystko, co się potem wydarzyło, było tak naprawdę jej winą.
- Rany, twój kot nie tylko przypomina geparda, ale chyba nim jest – powiedziałam wychylając głowę i opierając się o stół, aby móc dokładniej przyjrzeć się młodej kotce, która niosła coś dużego w pysku. Myślałam, że to tylko mysz. Martwa mysz. 
Rick się odwrócił i spojrzał na swojego pupila, który podszedł do nogi stołu i położył na ziemi… szczura. Szczura dwa razy większego od kota, który polizał łapkę i wskoczył na łóżko pana, jakby tym wynagradzając sobie ciężką prace.
- Savannah – powiedział załamującym się głosem mężczyzna. Zaśmiałam się cicho, było to bardzo kochane. 
- Mówiłam, że masz tu syf – powiedziałam rozbawiona. 
Rick wstał, poszedł do ciała szczura, schylił się i podniósł go, trzymając za ogon. Uniósł go na wysokość twarzy, aby mu się przyjrzeć, gdy szczur drgnął. Poruszył się gwałtownie, a Rick odsunął go od siebie sądząc, że to pewnie tylko ostatnie konwulsje martwego zwierzęcia, walczącego o przetrwanie. Ale tak nie było. Kotka przyniosła szczura tylko w połowie martwego, bądź nawet tylko ogłuszonego, ponieważ szare zwierzę otworzyło swoje ciemne oczka, szarpnęło się i skoczyło na Ricka. 
Mimowolnie odsunęłam się od stołu, od razu wstając i widząc, jak szczur rzuca się swoimi małymi, ale groźnymi łapkami i małymi, ale ostrymi zębami na szyję czarnowłosego, który mocno odchyla się do tyłu i jednocześnie strąca zwierzę drugą ręką, zmieniając jego tor lotu. 
Wszystko widziałam niczym w zwolnionym tempie i chcąc nie chcąc, dobrze się przy tym bawiłam. 
Rick wychylił się do tyłu na tyle mocno, że stracił równowagę i padł plecami na cienki stoliczek, stojący na cienkich nóżkach i łamiąc go pod swoim dwumetrowym ciężarem. Szczur zaś wylądował na jego brzuchu, ale zamiast wgryźć mu się w skórę, zbiegł i zaczął uciekać. Kotka zaś wystraszona nagłym hałasem, zniknęła z łóżka nie wiadomo gdzie.
Mogłam stanąć na szczura. Rozgnieść butem jego mały móżdżek. Bądź tylko rzucić na niego bluzę i złapać.

<Rick? Wybór należy do ciebie>

Od Mi'i cd. Audrey

– Widział ktoś, jak to się zaczęło?
No pewnie. Chociaż byłam wciągnięta w nieprzyjemną historię Barta Dawes’a, czułam smród papierosa, przedzierającego się przez mój nos do płuc. Papierosy mi nie przeszkadzały, a nie znając dokładnie zasad panujących w tym kraju, sądziłam, że nie ma problemu, aby palić w księgarni. Kto by pomyślał, że od nich mogą się zająć książki? Cóż. Na pewno Ktoś Mądry. 
– Nie jesteśmy pewne. Byłyśmy skupione na książkach, kiedy nagle... ogień się pojawił.
Kłamstwo. Jak można tak kłamać? Normalnie, czasami trzeba. Na przykład wtedy, gdy ukradłam świeże pieczywo dla starej babki mieszkającej w niższej partii gór, ponieważ jej sztuczna szczęka nie pozwalała gryźć twardych rzeczy i musiałam powiedzieć, że kupiłam dla niej ten chleb. Albo wtedy, gdy przez moją nieuwagę uciekła nam koza i musiałam jej szukać po lesie i nakłamać, że rany na moich rękach to nie ciernie, tylko gałązki z polany. Albo wtedy…
– Niczego nie widziałaś? – policjant zwrócił się do mnie. Spojrzałam w jego ciemne oczy, czując, że będzie próbował wykryć moje kłamstwo. 
Gdy otworzyłam usta, nieznajoma chwyciła mą dłoń i uścisnęła. Na pewno tego nie widział. A jeśli zobaczył to kątem oka? Jeśli teraz wie, że skłamię, nawet, jeśli zamierzam powiedzieć prawdę?
- Widziałam wtedy jak Dawes rzuca koktajlami mołotowa w dźwig – powiedziałam w końcu i spotkałam się ze zmieszanym wyrazem twarzy mężczyzny. – W książce. Czytałam książkę, nie patrzyłam co się dzieje wokół – nie skłamałam, a on przez chwilę patrzył się na mnie, świdrował wzrokiem, jakby sądził, że w końcu się przełamię i powiem coś, co pozwoli im uniknąć szukania winnego. Ale ja nie kłamałam.
- Trudno – westchnął w końcu. Nabazgrał coś w zeszycie, a ja oczami wyobraźni widziałam jak zapisuje sobie nas jako kłamczynie, śledzenie obowiązkowe, przycisnąć do ściany i wycisnąć z nich prawdę. 
Nienawidzę kłamać. 
Dopiero gdy policjant odszedł i zostałyśmy same, spojrzałam na nieznajomą, a ta tylko się uśmiechnęła niewinnie.
- Ale wiesz, że się dowiedzą – powiedziałam, chociaż w rzeczywistości nie byłam tego pewna. Chociaż ja byłam wiele razy łapana na kłamstwie, były sprawy, które do dziś dla niektórych są pewną zagwozdką i tylko ja znam o nich prawdę. Jednak podpalenie biblioteki, przypadkowe bądź nie, to grubsza sprawa, niż zgubiony kajet bądź nielegalna wycieczka do lasu.
- Skąd masz taką pewność? – zapytała, a ja na chwilę zamilkłam. Właśnie, skąd mogłam wiedzieć? Czy Barta Dawesa też złapali? Nie doczytałam tej historii i nie wiem, czy uda mi się usiąść do tej książki ponownie. 
- Nie mam… ale co z kamerami? 
- W księgarni były kamery? – wzruszyłam ramionami, nie mając o tym pojęcia.
- A jeśli Anthony przypomni sobie smród papierosa?
- Kto?
- Chłopak pracujący w księgarni.
- Jeśli wtedy go nie czuł, to myślisz, że sobie go nagle zmyśli? – znowu wzruszyłam ramionami.
W tym momencie podszedł do nas Anthony. Straż pożarna tak samo jak policja zaczynała się zbierać i odjeżdżać. Chłopak spojrzał na nas i lekko się uśmiechnął.
- Nie mam pojęcia co się wydarzyło, ale dobrze, że wam się nic nie stało. Naprawdę nie wiecie, skąd się wziął ogień? – spojrzał wpierw na mnie, ale potem jego wzrok zatrzymał się na koleżance obok. – W księgarni nie ma niczego, co mogło by zacząć się palić. Żadnych świec, nawet sprzętów elektrycznych – mówiąc to, wbijał wzrok w dziewczynę. Ta jednak utrzymywała przy swoim, drżąca i biedna. Skłamała, a ja tylko pokręciłam głową.
- Nie mam pojęcia. Czytałam książkę… właśnie. Macie na zapleczu jeszcze Ostatni bastion Barta Dawesa? – zapytałam, zmieniając troszeczkę temat. Jeśli ktoś po raz trzeci nas zapyta, czy czegoś nie widziałyśmy, chyba się przełamię. 
Chłopak na moje pytanie uśmiechnął się rozbawiony i pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia – po tych słowach opuścił nas i skierował się z powrotem w zgliszcza swojej pracy. Spojrzałam na nieznajomą.
- Widzisz, on rozumie. To się wyda.

<Audrey?>

czwartek, 27 marca 2025

Od Ricka cd. Maddie

- Jakbyś nie miał tu kota, powiedziałabym, że twoje mieszkanie wygląda jak nora zboczeńca - oznajmiła, schylając się po kotkę. 
- Jest aż tak źle? - zapytałem udając rozbawienie. Wiedziałem że było tu tragicznie ale na nic lepszego nie było mnie stać.
- Mógłbyś chociaż ściany pomalować. Przytulnie tu jak w piwnicy u...
- Zboczeńca - dokończyłem rozbawiony. - mogłem pomalować te jebane ściany ale nie chciało mi się. Po prostu.
Otworzyłem apteczkę i wyjąłem potrzebne rzeczy. Gdy przyłożyłem do jej ust wacik nasączony płynem dezynfekującym, spojrzała na mnie uważniej, jakby dopiero teraz zaczęła się przyglądać. Nie odpowiedziałem, zajęty swoją robotą, ale dostrzegłem, jak przesuwa wzrokiem po mojej twarzy. Widziałem to już wcześniej – spojrzenie, które rejestrowało linię żuchwy, krótkie, czarne włosy, kolczyki na twarzy. Jak zwykle ciekawość zatrzymała się na tatuażach wystających spod rękawa koszulki. Pewnie zastanawiała się, co oznaczają. Większość ludzi pytała. Gdyby nie złamany, teraz już nastawiony nos, wyglądałbym pewnie jak facet z gangsterskiego filmu – to też często słyszałem.— Kiedyś myślałem, żeby tu trochę odświeżyć — powiedziałem, przykładając kolejny wacik.
Dotykałem jej ust spokojnie, ostrożnie. Nie miałem zamiaru zrobić jej większej krzywdy, ale wiedziałem, że moje oczy mogły mówić coś zupełnie innego.
— I? Skończyło się na myśleniu? — zapytała powoli, starając się za bardzo nie poruszać wargami.
Odłożyłem wacik, teraz zabarwiony na czerwono.
— Widzisz rezultaty. Poza tym ani mi, ani Savannah to nie przeszkadza.
Kotka przeciągnęła się na jej kolanach, zupełnie obojętna na całą sytuację.
— Skąd jesteś? Co to za akcent? — zapytała nagle, unosząc brwi.
— Zgadnij — odpowiedziałem z rozbawieniem.
Zmarszczyła czoło.
— Nie wiem. To w ogóle ten kontynent?
Pokręciłem głową. Nie wyglądała na zainteresowaną zgadywaniem, więc po chwili westchnąłem i odpowiedziałem wprost:
— Z Rosji.
Przytaknęła, jakby wszystko nagle miało sens.
— Pasuje — mruknęła. — Przypominasz mi takiego wrednego, zadufanego Rosjanina, który robi, co chce, bo jego prawo nie dotyczy. Pewnie stamtąd nauczyłeś się tak słabo bić.
Zatrzymałem się na moment, mrużąc oczy. Poczułem, jak coś we mnie się zaciska.
— Wiesz, kogo ty mi przypominasz? — odparłem, nachylając się lekko. — Wyszczekaną i zbuntowaną Amerykankę, która po dorośnięciu nie będzie miała w życiu nic innego niż dzieci i kuchnię. Zazwyczaj takie żyją z zasiłku.
W jednej chwili jej stopa wylądowała w moim brzuchu, wytrącając mnie do tyłu razem z krzesłem. Upadłem, ale nie wydałem z siebie żadnego dźwięku
— To ty zaczęłaś — przyznałem, podnosząc się i ustawiając krzesło z powrotem na miejsce.
— Powiedziałam tylko, co myślę.
— Ja też.
Przez chwilę panowała cisza, zanim oznajmiłem, że skończyłem.
Oblizała usta z przyzwyczajenia, krzywiąc się lekko na smak płynu dezynfekującego.
— Twoje tatuaże coś oznaczają? — zapytała.
Uśmiechnąłem się kąśliwie.
— Tak, że gryzę.
Zmierzyła mnie wzrokiem, jakby próbowała ocenić, czy żartuję, czy mówię serio.
— Nie zdziwiłoby mnie to — mruknęła, przesuwając palcami po futrze Savannah.
Kotka zamruczała, a ja oparłem się o oparcie krzesła, przyglądając się jej. Wciąż miała lekko spuchnięte usta, ale wyglądała, jakby kompletnie o tym zapomniała.
— A tak serio? — zapytała w końcu, przechylając głowę.
— Niektóre coś oznaczają, inne po prostu są — wzruszyłem ramionami. — Nie jestem typem, który lubi się zwierzać.
— A gdybym ci powiedziała, że wyglądasz jak ktoś, kto ma wytatuowane całe życie na skórze?
— Pewnie bym się zaśmiał — odpowiedziałem, opierając łokieć o stół.
— No to się śmiej — odparła, unosząc brew.Zamknąłem na moment oczy, jakbym zastanawiał się, co powiedzieć. Potem podciągnąłem rękaw koszulki, odsłaniając fragment tatuażu na dłoni – czarny kruk z rozpostartymi skrzydłami, wpleciony w gęstą sieć cienkich, splątanych linii przypominających stare blizny.

— Ten ma znaczenie — powiedziałem cicho, przesuwając kciukiem po tuszu.
Oparła brodę na dłoni i zmrużyła oczy.

— Kruk?

— Mhm.

— Co symbolizuje?

— W Rosji mówi się, że kruki to złe znaki. Przynoszą śmierć albo nieszczęście. Ale wiesz co? Dla mnie to zawsze były ptaki, które przetrwają wszystko.

Milczała przez chwilę, wpatrując się w moją dłoń.

— I co, ty też jesteś jak kruk?

Zaśmiałem się cicho.

— Powiedzmy, że nauczyłem się spadać na nogi.

— Ale kruki nie spadają na nogi.

— Właśnie dlatego są mądrzejsze ode mnie.

Przewróciła oczami, ale uśmiechnęła się lekko.

— No dobra, przyznaję. Nie spodziewałam się, że za tymi tatuażami faktycznie coś się kryje.

— Nie wszystkie mają znaczenie — wzruszyłem ramionami. — Ale ten akurat coś dla mnie znaczy.

Nie odpowiedziała, ale patrzyła na mnie inaczej. Jakby przez moment zobaczyła coś więcej niż tylko faceta z tatuażami i paskudnym charakterem.

Podwinąłem rękaw pokazując skolopendrę. 

- Jestem czasem jak taki robak: obrzydliwy, wijący się, zgrabny. - mrugnąłem do niej. Lekko się uśmiechnęła ale próbowała to ukryć.

- Kosiarz - podniosłem koszulkę pokazując z przodu klatki piersiowej tatuaż, nad nim napis demon. - Śmierć jest dla mnie motywem tragicznym, mrocznym ale i ciekawym. Czuje że te tematy są mi po prostu bliskie. - odwróciłem się, poprawiając koszulkę i odłożyłem obok apteczkę.

- A ten coś na plecach? - zapytała, zapewne zauważając tatuaż zza kołnierza koszulki. 

- Oni - poprawiłem ją, unosząc tył ubrania. - Symbolizują siłę i męskość, ochraniają przed złem ale też każą złych ludzi. - zatrzymałem się na chwilę. - Demony które niegdyś były ludźmi. Są też ciemną stroną ludzkiej natury. - mruknąłem odwracając się do niej przodem. 

- Kawy, herbaty? - uciąłem temat 

- A to? - spytała wskazując na moje przedramię. Tatuaż psa, owiniętego drutem kolczastym który pokrywał stare blizny z wojska. Szarpane blizny  gdy uciekałem z poligonu i zahaczyłem o drut kolczasty. Próbowałem zakryć je tuszem.

- Pamiątka z wojska. - mruknąłem ucinając ponownie temat tym razem z nadzieją że skutecznie, odwracając się do kuchenki. - To co chcesz do picia? 




Od Ricka cd. Audrey

Odprowadziłem nieznajomą wzrokiem, gdy szła przed siebie szybkim krokiem. Było coś w jej ruchach – może zmęczenie, może napięcie – co sprawiło, że postanowił nie zostawiać jej samej na tej ulicy. Poza tym sam miałem ochotę na coś mocniejszego, a pobliski bar był dobrym wyborem. Przedarliśmy się przez tłum w wejściu, zająłem miejsce przy barze, nieprzyjemne siedzenia wbijające się w uda. Spojrzałem na nieznajomą kątem oka, zamówiła wściekłe psy. Ciekawy wybór jak na spotkanie z nieznajomym. Dla siebie wziąłem szklankę whisky. 
Miałem krótką okazję przyjrzeć się jej lepiej, zmęczone ale uważne spojrzenie. Znałem to już gdzieś. Odwróciła się lekko w moją stronę i westchnęła.
- Uratowałeś mnie dzisiaj z tym barem. - powiedziała rzucając spojrzenie w stronę barmana.
- Chyba potrzebowałam wyjść dzisiaj z domu.
Uniosłem lekko brwi.
- Przynajmniej nie błąkasz się po ulicach.
— Nie, ale mówię poważnie. Od kilku dni żyję przeprowadzką.
— Jesteś tu nowa?
Zauważyłem, jak zmrużyła oczy, wpatrując się we mnie badawczo.
— Aż tak to widać? — Zawahała się na moment, jakby coś ją nagle zaskoczyło. — Mój pierwszy dzień w Idaho. I pokonały mnie papiery. I kartony.
Uśmiechnąłem się.
— Czasami tak bywa, ale...
Nie dokończyłem, bo nagle telefon dziewczyny zapiszczał na blacie, rozpraszając ich rozmowę. Przez chwilę wpatrywała się w ekran, a potem wyraźnie się rozluźniła.
— Słuchaj, a jak ty właściwie się nazywasz? — zapytała nagle i wyciągnęła do mnie rękę. — Ja jestem Audrey.
Uścisnąłem dłoń pewnie ale delikatnie.
— Rick Morgan.
Audrey uśmiechnęła się lekko, a barman w tym momencie postawił przed nimi dwa małe kieliszki z warstwowym, kolorowym alkoholem. Spojrzałem na nie z rozbawieniem.
— Dawno nie piłem wściekłych psów.
— Zawsze jest czas na przypomnienie sobie starych rzeczy.
— Ciekawe, czy dotyczy to też ludzi — rzuciłem,  łapiąc za szklankę whisky którą właśnie podał mi barman.
Audrey spojrzała na mnie z zastanowieniem, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, stuknęliśmy się szkłem i wypiliśmy po łyku. Alkohol zapiekł w gardle, a ja poczułem znajome ciepło rozlewające się po ciele.
- Co cię sprowadza droga Audrey na takie zadupie? - uśmiechnąłem się do niej na moment, wystawiając swój rozdwojony język.

Audrey?
 

wtorek, 11 marca 2025

Od Audrey cd. Mi'i

Dopiero nieprzyjemne szarpnięcie wyrwało Audrey z letargu. Dziewczyna zachłysnęła się powietrzem, czując, że nie jest już w pomieszczeniu. Dalej trzymała drobną dłoń białowłosej, nerwowo zaciskając na niej palce. Pomału wracała jej świadomość, ale widok ognia niemal odciął ją od rzeczywistości. Mia zaciągnęła ją na najbliższą ławkę, która była kilkadziesiąt metrów od wejścia do sklepu. Audrey usiadła, wzięła kilka głębszych wdechów i ukryła twarz w dłoniach. 

Minęło zaledwie kilka minut jak drzwi księgarni otworzyły się gwałtownie i stanął w nich właściciel. Na jego koszuli widać było kłęby sadzy i dziwnej, gęstej piany. Podbiegł do dziewczyn i objął je zmartwionym spojrzeniem.
— Ugasiłem – oznajmił, oddychając ciężko — Ale cały regał poszedł z dymem. Ale jak? Spięcie? Zepsuty kabel? W tej kamienicy pożaru nie było od lat...
Audrey przełknęła ślinę, czując, że to nie koniec kłopotów. Spalony regał. Spalone książki. Nikt, poza białowłosą, nie wiedział, że to ona. Spojrzenie Audrey skierowało się na dziewczynę. Zanim zdążyła się odezwać, na ulicę wjechał rozpędzony wóz strażacki. 

To, co zaczęło się potem dziać, było absurdalne. Kilku mężczyzn wbiegło do księgarni, mimo zapewnienia, że żadnego ognia już nie ma. Ich smutne miny po wyjściu niemal wywołały w Audrey wyrzuty sumienia. Kilku z nich oglądało spalony regał, a jeden zaczął przesłuchiwać właściciela. W tym czasie dziewczyny siedziały w grobowej ciszy na ławce. Chcąc czy nie chcąc, słyszały całe przesłuchanie właściciela.

— Ale jak to, jest pan pewien?
— Nie wiem, po prostu zobaczyłem ogień i próbowałem się go pozbyć — odpowiedział właściciel księgarni, który wydawał się dość poddenerwowany całą tą sytuacją, tłumaczeniem się i pedantyzmem ze strony strażaka — Udało mi się ugasić pożar samodzielnie, ale cały regał z książkami został zniszczony. Na szczęście, na zapleczu, zgodnie z zaleceniami sanepidu, miałem gaśnicę... Mam papiery z ostatniej inspekcji. Mam też ubezpieczenie. Cały lokal i książki są ubezpieczone.
Strażak spojrzał na niego sceptycznie, ale nie skomentował tego. Najwyraźniej dał sobie już spokój. W końcu twierdził, że jeśli nie było co gasić, to równie dobrze mogli tu nie przyjeżdżać.
— Czy ktokolwiek został ranny? — zapytał finalnie, niemalże minucie ciszy.
— Nie, nikomu nic się nie stało — odpowiedział chłopak, kierując szybko wzrok na dwie dziewczyny, które jako jedyne poza nim były w tej księgarni — Dziękuję, że przyjechaliście tak szybko.


Podszedł do nich jeden z ratowników. Nie ten, który przesłuchiwał właściciela, ale inny. Był wysoki, postawny, a na jego ciemnożółtym mundurze widniała naszywka z nazwiskiem Gibson. Dla Audrey ten kolor bardziej przypominał musztardę niżeli klasyczny odcień żółci.
– Wszystko w porządku? – zapytał, mierząc je spojrzeniem.
Białowłosa kiwnęła głową, ale Audrey nadal wyglądała na oszołomioną.
– Możemy zadać wam kilka pytań? – Gibson spojrzał na notatnik, który trzymał w dłoni – Właściciel mówi, że ogień pojawił się nagle, a wy byłyście w środku.
Audrey ścisnęła rąbek swojej koszulki i spojrzała na dziewczynę.
– Tak – powiedziała szybko – Byłyśmy tam.
Strażak zapisał coś w notatniku. Audrey niemalże wzdrygnęła się, widząc, jak obgryziony do bólu długopis sunie po papierze z niewiarygodną szybkością.
– Widział ktoś, jak to się zaczęło?
Audrey zbiła obcasem buta niewidzialny pyłek z chodnika. Białowłosa widziała. Ja widziałam. Ale jeśli powiemy prawdę... Nie, jeśli ona powie prawdę...
– Nie jesteśmy pewne – powiedziała ostrożnie Audrey – Byłyśmy skupione na książkach, kiedy nagle... ogień się pojawił.
Dziewczyna drgnęła. Gibson spojrzał na nią i uniósł brew.
– Niczego nie widziałaś? – zwrócił się teraz bezpośrednio do niej.
Białowłosa otworzyła usta, ale zanim zdążyła odpowiedzieć, Audrey chwyciła ją delikatnie za rękę i ścisnęła.


Mia?
im just a girl


czwartek, 6 marca 2025

od Arthura cd. Zei

 Zerkałem to na szopa, to na Zeye. Obłęd w ich oczach był dość podobny, chociaż szop wyglądał na nieco bardziej agresywnego i niezadowolonego ze swojej sytuacji, niż Zeya. Duże dziecko.
Odpaliłem papierosa, czekając na odpowiedź chłopaka.
- Siedział tam. - Wskazał na pobliskie krzaki szopem. Użył szopa jako wskaźnika. Zwierzak zaczął się wiercić, walcząc o wolność. 
- Tam? - powtórzyłem. - I tak po prostu go wziąłeś?
- Taak?
Szuszczenie szopa w rękach Zei przerwało moje westchnięcie. Zaciągnąłem się dymem, patrząc, jak Zeya przytula do siebie zwierzę i coś do niego mówi.
Poprosiłem chłopaka, by wypuścił zwierzę, drepcząc w miejscu. Zeya spojrzał na mnie wzrokiem zbitego szczeniaka, wręcz błagalnie, byleby nie musieć rozstawać się z Dorianem. Kąciki jego ust zadrżały, jakby chciał powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem.
- Nie ma opcji. Jest lepszym przyjacielem niż ty - Byłem bliski odegrania dramatycznej sceny, jak łamie mi się serce, że szop jest ważniejszy ode mnie. - Wraca ze mną.
- Najwyżej na piechotę. 
- Nie zrobiłbyś mi tego, prawda? 
- Chyba cię do reszty popierdoliło, jeśli myślisz, że wpuszczę to coś do dziecinki. - Zacisnąłem mocniej dłoń na łomie, powoli tracąc cierpliwość do tej dwójki. Za chwilę ten szop będzie mi pomagał zakopać tego barana, albo zostaną sami ze sobą i nie będę się niczym przejmował.
Moje marzenia, o pozostawieniu ich w lesie przerwał histeryczny krzyk mojego towarzysza.
- Dorian! Nie! 
Światło z mojej czołówki odprowadziło domniemanego Doriana do krzaków, gdzie zniknął, szeleszcząc liśćmi. 
Na miejscu tego szopa, uciekałbym do innego stanu, w nadziei, że ten chory pojeb mnie nie znajdzie.
- Wracamy. - mruknąłem, gasząc papierosa pod butem. Zacząłem iść w kierunku z którego przyszedłem; tak przynajmniej myślę. Nie dochodziły mnie dźwięki kroków azjaty, więc odwróciłem się za siebie. Chłopak stał, patrząc raz w krzaki, raz na mnie. - Wracamy. - Ponowiłem informacje. - Chodź stary, Dorian pewnie ma rodzinę. - Dodałem, już nieco mniej agresywnym tonem, i opuściłem przedmiot, który trzymałem w ręce. - Nie pobije cię.
Z Zei jakby zeszło napięcie, ostatni raz spojrzał z rozczarowaniem na miejsce, gdzie zniknął jego przyjaciel i podszedł do mnie, burcząc coś pod nosem.

Droga powrotna wydawała się być dużo dłuższa, niż ta, którą tu trafiłem. Miałem wrażenie, że co chwila mijamy to samo drzewo, a mojej niepewności wcale nie zmniejszało poczucie czyjegoś wzroku na sobie. I nie był to wzrok mojego towarzysza.
Oczywiście, że zwierzęta chodziły po lesie, te dźwięki były normalne. Ale jednak nie czułem się pewnie; tym samym chyba przeniosłem to na chłopaka, który chociaż na chwilę przestał opowiadać o Dorianie.
- A jeśli znajdziemy go i nazwę go Maurycy? 
- Zeya, przysięgam, że jeszcze raz coś powiesz o tym zasranym szopie, to cie tu zostawie i będziesz mógł się pieprzyć z tym szczurem ile tylko zapragniesz.
- Będzie więc Maurycy. - stwierdził tryumfalnie.
Przewróciłem oczami i poprawiłem czołówkę, szukając wzrokiem ścieżki do samochodu. Krążyliśmy tak kolejne kilka, albo kilkanaście minut, nim wreszcie las zaczął się przerzedzać. Dziecinka stała tam, gdzie stała. Odetchnąłem z domniemaną ulgą. Wciąż nie mogłem pozbyć się dziwnego przeczucia.
Zapaliłem papierosa.
- Masz wrażenie, że ktoś nas obserwuje? - dmuchnąłem w stronę nieba, modląc się, by to po prostu była moja paranoja, a nie fakt.
- Yhm. - coś zaszeleściło w krzakach, więc oczywiście, że musieliśmy to sprawdzić. Zeya rozchylił badyle, a ja stanąłem za nim, będąc gotowym by w razie czego udawać że nas obronię. Czarna kula wystrzeliła jak z procy, przebiegając po nogach Zei i odbijając się ode mnie. Krzyknęliśmy, odskakując w popłochu od krzaków.
- Co to do kurwy nędzy było?! - odwróciłem się, próbując znaleźć demona, który nas zaatakował. 
- Lis? - zgadywał - MAURYCY. - podekscytował się.
- Wracamy. - chwyciłem za klamkę. - JAPIERDOLE MAURYCY W IMPALI - odwróciłem się na pięcie i odszedłem o krok od auta, by wrócić do niego po chwili i upewnić się, że na pewno wszystko dobrze widzę. W moim aucie siedział jebany kurwa szop pracz.
- Mówiłem że wróci! - Spaliłem wzrokiem chłopaka, który zanosił się śmiechem, widząc moją wkurwioną  minę. Jakby nie patrzeć, musiałem wyglądać, jakbym uciekł z wariatkowa - łom, czołówka, pełno liści na sobie i do tego krzyczę, o jakimś Maurycym w środku nocy. W końcu i ja parsknąłem śmiechem, nie mogąc już tego dłużej powstrzymywać. 

Zeyaa? adoptowaliśmy syna


poniedziałek, 3 marca 2025

Od Maddie cd. Ricka

Kamienica, w której mieszkał chłopak, była niemal tak stara, jak nasza, z tą różnicą, że jego posiadała windę - ale nie działała, więc punktacja się wyrównała. Mieszkanie zaś wyglądało gorzej, niż stara kamienica. W pierwszej chwili nie chciałam wchodzić, ale gdy zobaczyłam zwierzątko pałętające się po jego pokoju, zaryzykowałam. W najlepszym wypadku nie będę musiała myśleć o przyszłości. 
Gdy zajęłam się Savannah, chłopak zniknął w innym pomieszczeniu. Podniosłam głowę do góry, kiedy rzucił apteczkę na stół.
- Trzeba by się zająć tą twoją mordką, co? - zapytał spokojnie, uśmiechając się przy tym. Zastanawiałam się, czy był to szczery uśmiech, czy powoli wracał do tego, co było w sali. Jeśli tak, przyrzekam, że jeszcze raz mu złamie nos.
Podniosłam się i podeszłam do stolika, a kotka ruszyła za mną. Gdy usiadłam na krześle, rozejrzałam się po jego pokoju.
- Jakbyś nie miał tu kota, powiedziałabym, że twoje mieszkanie wygląda jak nora zboczeńca - oznajmiłam, schylając się i podnosząc kotkę, która zaczęła ocierać się o moją nogę. 
- Jest aż tak źle? - zapytał, chociaż na jego twarzy widziałam rozbawienie. On dobrze wiedział, że najlepiej nie było. Wystające rury, kable na podłodze i cienka kratka w oknie. 
- Mógłbyś chociaż ściany pomalować. Przytulnie tu jak w piwnicy u...
- Zboczeńca - chłopak dokończył, lekko ubawiony swoją sytuacją. Nie przejmował się swoim mieszkaniem, a mi nie przeszkadzało to, jak i gdzie żył. Przedstawiałam mu jedynie suche fakty.
Otworzył apteczkę i wyjął potrzebne rzeczy. Gdy przyłożył do moich ust wacik nasączony płynem dezynfekującym, przyjrzałam mu się i dopiero teraz stwierdziłam, że Bóg zamiast podarować mu rozum, podarował wygląd. Miał wyraźnie zaznaczoną linię żuchwy, a krótkie, czarne włosy dodawały mu tajemniczego uroku. Szafirowe oczy i kolczyki na twarzy były jego znakami szczególnymi. Ponad to spod koszulki wystawały tatuaże, a ja zaczęłam się zastanawiać, co w jego przypadku mogłyby oznaczać. Gdyby nie czerwony i nieco spuchnięty po złamaniu i nastawieniu nos jak u Rudolfa, przypominałby mi aktora, grającego w gangsterskim filmie.
- Kiedyś myślałem, by tu trochę odświeżyć - powiedział. Dotykał moich ust spokojnie i delikatnie, jakby się bał, że zrobi mi większa krzywdę. Szkoda, że jego oczy mówiły coś kompletnie odwrotnego. A może mi się wydawało?
- I? Skończyło się na myśleniu? - mówiłam powoli, starając się za bardzo nie ruszać wargami. Rick odłożył wacik nasączony czerwonym kolorem i przygotował drugi. 
- Widzisz rezultaty. Po za tym ani mi ani Savannah to nie przeszkadza - przyłożył czysty wacik do moich ust. Kotka wygodnie się ułożyła na moich kolanach.
- Skąd jesteś? Co to za akcent? - zapytałam, dopiero teraz wyłapując jego sposób mówienia.
- Zgadnij - zmarszczyłam brwi.
- Nie wiem. To w ogólne ten kontynent? - pokręcił głową, a ja tylko wzruszyłam ramionami, nie mając zamiaru zgadywać, bo równie dobrze mogłabym mu wymienić wszystkie kraje jakie znałam. W końcu po dłuższej chwili milczenia przyznał, że jest z Rosji.
- Pasuje. Przypominasz mi takiego wrednego, zadufanego Rosjanina, który robi co chce, bo jego prawo nie dotyczy. Pewnie stamtąd nauczyłeś się tak słabo bić - powiedziałam spokojnie, nie sądząc, że go to aż tak mocno wkurzy.
- Wiesz kogo ty mi przypominasz? Wyszczekaną i zbuntowaną Amerykankę, która po dorośnięciu nie będzie miała w życiu nic innego, niż dzieci i kuchnie. Zazwyczaj takie żyją z zasiłku - przytrzymałam kotka, aby nie spadł, po czym uderzyłam go stopą w brzuch, wywalając do tyłu z krzesła. Upadł, ale nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. 
- To ty zaczęłaś - przyznał wstając z ziemi, podnosząc krzesło i z powrotem siadając przede mną. 
- Powiedziałam tylko co myślę.
- Ja też.
Potem milczeliśmy, aż nie oznajmił, że skończył. Polizałam z przyzwyczajenia usta, czując smak płynu dezynfekującego.
- Twoje tatuaże coś oznaczają? - zapytałam. 

Rick?

Od Ricka cd. Maddie


- Dawaj ten łeb – powiedziała i złapała mnie za policzki, przyciągając moją twarz do siebie. Nie wiedziałem co chciała zrobić więc nie ruszałem się praktycznie ani na milimetr.

- Jaki film wczoraj oglądałeś? - zadała pytanie od czapy, nie wiedziałem co odpowiedzieć, mój mózg próbował przeanalizować co się dzieje ale zanim doszedłem do jakichkolwiek wniosków poczułem jak łapie między palce mój nos i nastawia go. Krzyknąłem tym niespodziewanym ruchem ale szczerze nie czułem bólu, może adrenalina nie wyszła jeszcze z mojego ciała.

- Masz. Auta ci nie naprawie, ale nos masz nastawiony. - wycedziła, przygryzając usta by po chwili syknąć z bólu. Westchnąłem, wolałbym naprawione auto ale no cóż. Wymruczałem cicho podziękowanie, nie raczyła nawet usłyszeć, zaczęła się za to rozglądać. Zrobiliśmy trochę bałaganu ale z drugiej strony to tylko trawa, a krew z chodnika zmyje się przy deszczu. Maddie kucnęła przy aucie, podnosząc telefon a po chwili zaczęła się nerwowo rozglądać. Zgadywałem że chodzi o klucze więc także zacząłem ich wypatrywać. Przykucnęła pod autem, sięgając po zapewne klucze pod maszynerię ale przeklnęła pod nosem. Uśmiechnąłem się do siebie widząc jej marną próbę, krótkie rączki. Schyliłem się mimo wszystko, zajrzałem pod auto i wyciągnąłem jej ukochane klucze. Zerknąłem na nie szybko, nie dając jej ani trochę prywatności i czytając ją głos napis na zawieszce.

- Upadłeś? Doturlaj się do celu? - uśmiechnąłem się lekko. Nie spodziewałem się po nerwusce uroczej pandki z ckliwym napisem.

- Jak panda. Wszędzie się turlają. - dodała. - Już ochłonąłeś? Dasz radę jechać autem i nie przejechać nikogo?

- Kolejna próba przejechania ciebie się liczy? - uśmiechnąłem się. Wywróciła oczami.

- Tylko jeśli zgodzisz się wpaść do mnie. - uśmiechnąłem się lekko. - Trzeba ci opatrzeć te usta bo zaraz się tu wykrwawisz. - zarzuciłem głową, zwracając uwagę jak ciągle przygryzała usta nie dając ranie się uspokoić. Widać że chwilę się wahała. 
- Niech będzie, tylko nie jeździj jak debil. - westchnęła, chowając do kieszeni klucze. Otworzyłem drzwi swojego Buicka regala gnx, stare autko, mające swoje lata ale wciąż w klasie sportowej. Nachyliłem się od strony pasażera, otwierając jej drzwi i rzucając jej tanie chusteczki ze schowka. 
- Nie pokrwaw mi tapicerki, wchłania wszystko jak cholera. - mruknąłem pokazując starą, wyblakłą plamę z krwi na kierownicy. Wywróciła oczami. Znowu. Gałki jej kiedyś wypadną jak tak będzie ciągle robić. Wzięła mimo wszystko chusteczki i przyłożyła je delikatnie do ust. 


Znaleźliśmy się u mnie w kamienicy, otworzyłem drzwi wejściowe, kierując się od razu do windy. Wcisnąłem przycisk przywołania windy, nawet się nie zaświecił. Westchnąłem głośno kierując się w stronę schodów. Maddie podeszła do windy, wciskając guzik topornie, jakbym ja zrobił to źle.

- Nie działa. Nie działała i pewnie nigdy nie będzie działać. - westchnąłem do niej, po czym zacząłem wspinaczkę po schodach. Po paru minutach znaleźliśmy się na najwyższym piętrze, wsadziłem klucze do drzwi swojego mieszkania, jedynego na tym piętrze. Pchnąłem mocno drzwi, zacinały się czasem przy otwieraniu. Zaprosiłem dziewczynę do środka. Nie zdążyliśmy zamienić słowa a z korytarza rozległo się donośne miałczenie. 

- Mam nadzieję że nie masz alergii na koty. - uśmiechnąłem się lekko, gdy z mojej sypialni przybiegła do nas mała kotka, przybłęda, głośno miałkając jak to miała w zwyczaju na moje powitanie. Savi szybko obtarła się wokoło moich nóg i poleciała obwąchiwać dziewczynę. Widziałem że miała iskierki w oczach na jej widok ale starała się je powstrzymać.

- Gryzie ale dla zabawy. I drze ryja. - powiedziałem do niej, zdejmując buty. 

- Mogę? - zapytała kucając do kotki, dając jej obwąchać jej dłoń. 

- Jasne, i tak jakbym powiedział nie to ciężko tą bestie utrzymać w miejscu. - westchnąłem. - Nazywa się Savannah. - 

Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie do Savi, gdy ta zaczęła ocierać się o jej dłoń pyszczkiem. Zaczęła się głaskanina, uśmiechałem się lekko do siebie i poszedłem do kuchni gdzie trzymałem apteczkę. Rzuciłem trochę zdarte, stare czerwone pudło na stół.

- Trzeba by się zająć tą twoją mordką co? - uśmiechnąłem się do Maddie.

Maddie?

niedziela, 2 marca 2025

Od Mi'i cd. Audrey

Bart Dawes. Człowiek o świetlanej przyszłości, który na własne życzenie traci wszystko. Chcą zburzyć jego dom, a na jego miejscu postawić autostradę - i wedle głównego bohatera, jest to nie tylko wtargnięcie brudnymi buciorami w czyjeś prywatne życie, ale okrutne barbarzyństwo, które zabiera ci wszystko, co posiadasz i kochasz. Słyszałam o autorze tej książki wiele razy, jego opowiadania pojawiały się w magazynie New York Times i kiedy dzisiejszego dnia potrzebowałam małej zmiany w swoim codziennym życiu, sięgnęłam po cienką książkę, którą znalazłam w mojej ulubionej księgarni. Historia mnie wciągnęła i mocno poruszyła. Byłam już w jej połowie. Główny bohater, biedny Bart, utraciwszy wszystko, w tym zdrowy rozsądek, rzucił koktajle mołotowa w pojazdy, które siały spustoszenie na niewinnym mieście w imię obwodnicy miasta. Mężczyzna podpalił dwa walce, dwa buldożery, furgonetkę, polowe biuro Lane Construction oraz dźwig. Najważniejszy w tym momencie był dźwig, na którego mocnym i grubym łańcuchy zwisała ogromna kula, burząca wszystko na swej drodze. Dźwig płonął najmocniej ze wszystkich sprzętów. Ogień chłonął kabinę, a kiedy dotarł do baku z paliwem...
- O cholera - usłyszałam. Ten dźwięk przebił się do mojej przestrzeni cichej wyobraźni i zmusił, abym spojrzała na właścicielkę tych słów.
Żółto-pomarańczowe światło objęło książkę w ciasnym uścisku, niczym matka broniąca swoje dziecko. Dziewczyna, która niedawno pojawiła się w księgarni, próbowała zdeptać ów matkę, ale ona się tylko powiększyła i objęła swoimi ramionami kolejne dzieci. Ogień pożerał kolejne księgi, niczym dźwig z książki, którzy burzył pralnie aż do jej ostatnich fundamentów. 
- Nie nie nie... - za długo stałam, a to wszystko przez moje błądzące jeszcze w wyobraźni myśli, przewracające się między płonącym dźwigiem, a płonącymi książkami. Przez chwilę nie wiedziałam, które z nich jest rzeczywistością, aż do mojego nosa dotarł ostry smród palonego papieru. - Nie nie nie - mówiłam już głośniej i kiedy chciałam rzucić się na ogień, aby go ugasić, ujrzałam oczami wyobraźni, jak Bart Dawes nieświadomie uchyla się przed lecącymi kawałkami maszyn, które wybuchły od namiętnego spotkania ognia z benzyną. 
Spojrzałam na dziewczynę. Stała nieruchomo, a w jednej dłoni trzymała książkę, a w drugiej papierosa. W tej chwili nie powiązałam faktów, dla mnie jedyne, co było jasne to to, że ogień zdecydowanie za szybko się rozprzestrzeniał. Moje myśli były jeszcze daleko, ale nogi same zadziałały. Pobiegłam do Anthony'ego pracującego w księgarni.
Chłopak jednak myślał i działał szybciej niż my. Nim dobiegłam do lady, on był już w połowie drogi, kierującej go do pożaru. Musiał coś wyczuć, ale jak na złość, nie wziął ze sobą niczego, czym mógłby ugasić ogień. 
- Co jest?! - krzyknął zszokowany, widząc, jak pożar zajął już cały regał z książkami. Stałam za nim i patrzyłam, dopiero teraz rozróżniając co było rzeczywistością, a co fikcją. Bart Dawes za pomocą koktajli mołotowa podpalił maszyny budowlane. Dziewczyna z księgarni przypadkowo podpaliła książki papierosem. 
- Uciekajcie stąd - chłopak zwrócił się do mnie, po czym pobiegł z powrotem do lady. Szybko stanęłam obok znieruchomiałej nieznajomej, łapiąc ją za rękę i ciągnąc do siebie.
- Obudź się! - krzyknęłam do niej, a jej nogi zaczęły ją nieść tam, gdzie prowadziłam. A biegłam do wyjścia, zastanawiając się, co czuł Bart Dawes, gdy niszczył maszyny. Na pewno, tak samo jak ja, czuł przypływ adrenaliny.

Audrey?

Od Audrey do Mi'i

Audrey z niesmakiem spojrzała w stronę pustej biblioteczki, dopijając ostatni łyk kakałka. Siedziała w piżamie na kanapie, owinięta grubym, bawełnianym kocem i cierpiała na dramatyczną przypadłość, polegającą mniej więcej na tym, że nie miała co czytać. Z domu wzięła ze sobą jedynie kilka potrzebnych na studia książek, nie zastanawiając się, co będzie przeglądać, gdy pojawi się chwila wytchnienia. I sobota z rana właśnie takim momentem pomału się stawała - zmianę w kawiarni miała dopiero jutro, więc dzisiaj musiała się czymś zająć - na pewno wieczorem skoczy do stajni, ale co teraz?  Leniwie wzięła do ręki telefon, odpaliła mapy google i wyszukała najbliższą księgarnię. Uśmiechnęła się, widząc, że trasa to zaledwie dwanaście minut piechotą.Zanim się obejrzała, stała już przed witryną niewielkiej, ale klimatycznej księgarni. Drzwi ustąpiły pod lekkim pchnięciem, a w nozdrza Audrey uderzył zapach starego papieru, świeżego druku i czegoś jeszcze – czegoś ciepłego, może cynamonu? Chociaż nie, prędzej kawy... Przymknęła na chwilę oczy, rozkoszując się atmosferą miejsca, zanim ruszyła między półki. Dokładnie to miała na myśli, kiedy rozmarzała o miejscu wypełnionym książkami. Już zadecydowała, że nie wyjdzie z pustymi rękoma. Wtedy ją zauważyła. Białowłosa dziewczyna, oparta o regał, zdawała się być całkowicie pochłonięta lekturą. Młodziutka, o uroczej twarzyczce i zatopiona w książkach i własnych myślach, wyjątkowo pasowała do tego miejsca. Nieznajoma, słysząc skrzypienie drewnianej podłogi, uniosła wzrok. Ich spojrzenia się spotkały.
— Co czytasz? — spytała nieśmiało Audrey, podchodząc kilka kroków bliżej i próbując dostrzec tytuł ze zmęczonej życiem okładki.
— Ostatni bastion Barta Dawesa. Nie wiem do końca, co mam o niej myśleć. A ty czego szukasz? — zapytała cicho, jakby nie chciała zakłócić spokoju tego miejsca. Nie wydawała się zachwycona, mówiąc o trzymanej w rękach książce. Ba, jej spojrzenie było nad wyraz smutne. Wręcz nie pasowało do jej aparycji, która Audrey wydawała się zbyt czuła i barwna, by móc przybierać negatywne emocje.
— Sama jeszcze nie wiem — odparła Audrey, sięgając po pierwszą książkę, jaka wpadła jej w ręce.
Obie wróciły do przeglądania tomów, a Audrey w końcu wczytała się w jeden z nich – zbiór haiku. Zazwyczaj nie gustowała w literaturze japońskiej, a styl tychże pisarzy wydawał jej się nad wyraz flegmatyczny, to ten autor wyjątkowo chwycił ją za serce. A prędzej myśli i niemrawe uczucie niepokoju, gdy przeczytała losowo jeden jego wierszyk. Litery zdawały się niemal tańczyć na pożółkłych stronach, a te kilka linijek na jedną stronę wciągnęły ją do tego stopnia, że bezwiednie sięgnęła po papierosa.

Księgarnia była pusta, sprzedawca zniknął gdzieś na zapleczu, a białowłosa wydawała się jej nie zauważać, więc pozwoliła sobie na chwilę zapomnienia. Oparła się o drewniany regał, trzymając książkę w jednej ręce, a w drugiej żarzącego się papierosa. Nie zauważyła, kiedy mały żar oderwał się i spadł na ułożone na ziemi książki. Przez sekundę nic się nie działo, ale potem z jednej okładki zaczęły się unosić delikatne wstęgi dymu. Audrey zamarła. — O cholera — szepnęła, a białowłosa dziewczyna spojrzała na nią z nagłym zainteresowaniem. Płomień, jeszcze niepewny, zaczął lizać grzbiet jednej z książek. Audrey rzuciła się, by go przydeptać, ale ogień zdążył już przenieść się na kolejną. Serce podeszło jej do gardła, gdy zobaczyła że nie jedna, a już dwie pozycje trawi jasny płomień. Zapach palonego papieru wypełnił głowę Audrey, stres wziął w górę i dziewczyna nie była w stanie się ruszyć. Dusząca fala gorąca zalała jej ciało, a w gardle pojawiła się jakaś gula, przez którą nie była w stanie wziąć oddechu.
Jebany nałóg, durne papierosy i nieszczęsna japońska literatura.


Mia?
świat płonie

Od Maddie cd. Arthura

Poczułam gorzki smak papierosa. Nie powstrzymałam się i stwierdziłam, że pierdole moje dzisiejsze "dam radę". Zapaliłam papierosa od Arthura w drodze do domu, a nikotyna wypełniła moje gardło i płuca. Za pierwszym razem się skrzywiłam, ale za drugim weszła. Z szóstym pociągnięciem wszedł mi również alkohol, który przyjemnie buzował w mojej krwi. Nawet jazda autobusem wydała się miłym doświadczeniem. Gdy dotarłam do domu, zastałam w nim wszystkich moim współlokatorów. Skorzystałam z okazji i wciągnęłam się z nimi z interesująca rozmowę o ludzkich fetyszach i o tym, że pandy są polityczną propagandą. Po intensywnych dwóch godzinach rozmowy i socjalizowania się z innymi poczułam ogromne zmęczenie. Kiedy tylko wróciłam do pokoju, a moja głowa poczuła miękkość poduszki, automatycznie zasnęłam, przemęczona dzisiejszym dniem pełnym emocji i socjalizacji.
A sny znowu miałam niespokojne. Siedziałam w barze, piłam i rozmawiałam z jakimiś ludźmi, których twarzy po przebudzeniu nie pamiętałam. Rozmawialiśmy o pandach i papierosach, a kiedy poszłam do łazienki, świat zamienił się w ciemne miasto spowite mgłą. Poczułam to znajome uczucia, że coś kryje się w mroku. Że to coś czeka i mnie obserwuje. Ruszyłam w jego stronę, zaczynając się denerwować, że to coś miało czelność przerwać moje picie w barze. Jednak gdy dotarłam do zaułku, moja odwaga uleciała. Zobaczyłam mężczyznę i chociaż po przebudzenia jego twarz zniknęła z mojej głowy, zapamiętałam ten strach, który mi mówił, że mężczyzna chciał mnie skrzywdzić. Zaczęłam uciekać, ale gdy tylko wyszłam na ulicę, uderzyło we mnie czerwone auto. 
Podniosłam się z łóżka i zapaliłam światło, upewniając się, że mój pokój to żaden ciemny zaułek w mieście. Moje serce powoli się uspokajało, a ja podeszłam do łóżka i wyciągnęłam spod poduszki telefon. Wyświetlasz wskazywał mi kilka minut przed północą. Usiadłam i przetarłam twarz dłońmi. Wiedziałam, że dzisiejszej nocy już nie zasnę.
- Dlatego się nie śpi w dzień. Nawet o siedemnastej - powiedziałam sama do siebie, wychodząc do kuchni i starając się w miarę cicho przygotować coś do jedzenia.
Dwie godziny później zadzwonił telefon. Szybkim ruchem sięgnęłam po niego i nerwowo odebrałam, chcąc jak najszybciej wyłączyć dźwięk, aby nie pobudzić współlokatorów. Podczas tej akcji rozsypałam popcorn, który leżał mi na kolanach.
- Czego? - odebrałam mówiąc szeptem. Po drugiej stronie rozległ się męski głos.
- Em... To ja - czekałam na imię, ponieważ po głosie nie mogłam skojarzyć osoby. - Arthur - przedstawił się, a ja sobie przypomniałam o jednostronnej wymianie numerami telefonu. 
- Ah... co tam? - mówiłam już łagodniejszym tonem, prostując się i zatrzymując film lecący w laptopie. Zaczęłam też zbierać jedną ręką popcorn z łóżka.
- Nie śpisz? - zapytał, a ja lekko się uśmiechnęłam.
- Tak samo jak ty. 
- Nie przeszkadzam? - wzruszyłam ramionami.
- Chyba nie, chociaż się zastanawiam, czy telefon nie pobudził mi współlokatorów - zeszłam z łóżka i zaczęłam zbierać popcorn z podłogi. Tutaj na szczęście nie było go dużo. - Jesteś nocnym człowiekiem?
- Dzisiaj chyba tak, zasnąć nie mogę. A ty?
- Ja spałam jak wróciłam, więc mam za dużo energii - przyznałam, prostując się i odkładając miskę na biurko. - Oglądałam Dogmana, znasz? - chłopak zaprzeczył. - Polecam. Tylko mam na myśli film z 23 roku, a nie bajkę z tegorocznego - podkreśliłam, na co ten się krótko zaśmiał.
- Zapamiętam - usiadłam z powrotem na łóżku, zastanawiając się, dlaczego zadzwonił do mnie o 2 w nocy. 
- Jak nastawienie na jutrzejszą jazdę? - zapytałam, a on przez chwilę milczał.
- Słabe - przytaknęłam. 
- Zawsze możesz udać, że coś cię przejechało - przyznałam, wspominając czerwone auto z mojego snu i jego ostre światła przed moimi oczami. Chłopak znowu się cicho i krótko zaśmiał.
- Powiedziałam tak kiedyś, żeby czegoś uniknąć? - zapytał, a ja się na chwilę zastanowiłam.
- Jak nie chciałam iść na szkolną wigilię i nie chciałam się przyznać, że dzień wcześniej podkradłam wujkowi alkohol i miałam potem kaca - przyznałam, wspominając tamten dzień. Kangee oczywiście dowiedział się o moim kacu, ale zdecydowanie szybciej, niż bym tego chciała. Prócz bólu głowy i brzucha, dostałam jeszcze porządną przemowę, która potem siedziała mi na sumieniu do końca dnia.
- Ostatnio zrezygnowałem z jazdy. Nie mogę za każdym razem - uśmiechnęłam się, że nie dał się namówić.
- Weź ze sobą kogoś - zaproponowałam. 

Arthur?