środa, 8 października 2025

Od Maddie cd. Arthura

- Halooo, ziemia do Maddie – otworzyłam jedno oko i spojrzałam na uśmiechniętego chłopaka. Rany, jeśli człowiek tak dobrze się czuje po zjedzeniu kilku żelków, dlaczego mówi się, że są złe i nielegalne? 
- Możemy wszystko! – powiedziałam donośniejszym głosem, wyrzucając ręce do góry. Było mi tak przyjemnie… psychicznie. Jak nigdy.
- Hura! – chłopak tez wyrzucił ręce do góry, ale w bardziej naśladowczy mnie sposób, niżby również przeszczęśliwy co ja. – Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną – to powiedział już szeptem. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na swoje uśmiechnięte i otępiałe buzie, czekając, aż na coś wpadnę.
- Idziemy do lasu – powiedziałam w końcu. – Miasto jest nuuuudneeee – przeciągająć ostatnie słowo, sięgnęłam po odsunięty na bok karton soczku jabłkowego i przytknęłam słomkę do ust. Gdy Arthur zapytał po co idziemy i jednocześnie wstał, gotowy już ruszyć, ja z przykrością stwierdziłam, że mój soczek gdzieś wyparował. 
- Co mówiłeś? – wstawałam z ławki wyrzucając kartonik do najbliższego kubła na śmieci.
- Czekoladowe batoniki – wyjaśnił, kierując palcem wskazującym na niebo.
- I żelki! – również wychyliłam palec wskazujący w stronę nieba. – Masz jeszcze? – chłopak wzruszył ramionami, jednak zamiast sprawdzić, czy je rzeczywiście miał, ruszył w stronę sklepu. – Ej! Przecież mamy batoniki – doskoczyłam do niego, zrównując tempa. – Wolniej olbrzymie – złapałam go za przedramię, zwalniając go jednocześnie.
- Zapomniałem, jakim karłem jesteś – zaśmiał je i chociaż mu zawtórowałam, jednocześnie uderzyłam go w biodro zwykłym machnięciem ręki. 
- Karły są do metra czterdziestu – skomentowałam. 
– Na pewno masz więcej? – dodał i tym razem zepchnęłam go na bok w kępę trawy. Zabrałam mu torbę ze słodyczami i pobiegłam z uśmiechem do sklepu.
Gdy wrzucałam do koszyka soczki i batoniki, w sklepie pojawił się Arthur z paroma jesiennymi liśćmi na głowie. 
- Nie daruje ci tego… - mruknął mi do ucha, zabierając mi z rąk koszyk i wrzucając jeszcze kilka batonów. – Daj jeszcze, bo ostatnie to pochłonęłaś bez gryzienia – tym razem się zaśmiałam, bo w sumie to miał racje. Zawtórował mi i po sekundzie znaleźliśmy się przy kasjerce, próbując powstrzymać chichoty.
- Dla małego soczek… - powiedział podając mi karton soku.
- A dla dużego batonik… - zawtórowałam, oddając mu batonika.
Zjedliśmy w akompaniamencie chichotów i śmiechów na temat kasjerki – dziewczyny o fioletowych włosach, która mogłaby grać w kapeli na perkusji. Szczerze powiedziawszy, nasze żarty nie miały sensu, więc w końcu zaczynałam odczuwać „spadek szczęścia”. Wyrzuciłam pusty kartonik do kosza (chodź w rzeczywistości nie trafiłam do niego) i odwróciłam się przodem do chłopaka. Chciałam sprawdzić, czy był jeszcze w posiadaniu specjalnych żelków, ale jego usta były wypełnione batonem, a nie miałam zamiaru czekać na odpowiedź. Wsadziłam mu rękę do kieszeni bluzy. Zerknął na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Znalazłam tylko telefon i jakiś papierek. Obeszłam go na około i wsadziłam rękę do drugiej kieszeni – portfel.
- Czego chcesz? – zapytał. 
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to – nie wiedziałam, ale chciałam w to wierzyć.
- Może mam, może nie – odparł z uśmiechem. – Nie znajdziesz, mówię ci – stwierdził i wrócił do dokańczania batona, a ja stwierdziłam, że musiał je mieć dobrze ukryte… w kieszeniach spodni! Natychmiast wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni spodni. – Ej! – jęknął z buzią pełną czekolady. – To delikatny towar – powiedział niewyraźnie, a ja tylko kontynuowałam poszukiwania. 
- Tu nie ma żadnego towaru – mruknęłam. – Gdzie go masz? – zapytałam wyciągając dłonie.
- Zgadnij – spojrzał na mnie odwracając głowę i dobrze się przy tym bawiąc. Zmarszczyłam brwi i ponownie wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni, aby go mocno uszczypnąć w pośladki. Ten jęknął, odskoczył na bok i zaczął masować obolałe miejsca. 
- Musiałam się upewnić, że nie masz drugich kieszeni tam – odparłam niewinnie. 
- Jasne, po prostu chciałaś pomacać – przewróciłam oczami, na co rozpiął bluzę i wyciągnął z kieszeni wewnętrznej żelki. Rzucił mi opakowanie. – Masz, bo jeszcze będziesz mnie chciała rozbierać – zmarszczyłam brwi. Chciałam go kopnąć w kostkę, ale zrobił unik. 
- Chciałbyś, niestety nie jesteś w moim typie – zajęłam się otwieraniem paczki żelków. Chłopak po chwili zjawił się obok mnie. Gdy zapytał o mój „typ” wzruszyłam tylko ramionami i razem pożerając kolejną dawkę „szczęścia” ruszyliśmy do lasu.
- Po co my idziemy do lasu? – zapytałam, nie pamiętając mojego wcześniejszego pomysłu.
- Na grzyby! – krzyknął i oboje wybuchliśmy śmiechem.
- Może znajdziemy Smerfy.
- I Gumisie.
- Pewnie sobie herbatkę piją.
- Jak myślisz, Smerfy są mniejsze od Gumisiów? 
- Hm… tak. Myślisz, że podbierają im sok z gumijagód?
- Może być, ale pewnie nie skaczą. Może zmieniają kolor?
- Na fioletowy. Na pewno.
- I ubierają się w kolorowe ubranka…
- …i udają Gumisie! – powiedziawszy to razem, wybuchliśmy śmiechem, wchodząc właśnie do lasu. No cóż, o tej porze łatwo się zgubić, ale przecież była ścieżka. To nie możliwe, abyśmy się zgubili. Jest ścieżka. Idziemy ścieżką. Obok ścieżki…
- Patrz! – Arthur złapał i potrząsnął moje ramie. 
- Co? Gumisie? Czy Smerfy? 
- Bardziej Gargamel – powiedział szeptem, wskazując na jakiegoś człowieka.
- Pewnie idzie do wioski.
- Śledźmy go!

Arthur? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.