Dziewczyna wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na mnie uradowana.
- Możemy wszystko! - wyrzuciła ręce do góry i zaśmiała się. Pierwszy raz od momentu jak ją poznałem, widziałem ją tak szczęśliwą. Świat był teraz fajny.
- Hura! - również podniosłem ręce, naśladując ją. - Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną - ściszyłem głos, to nasza tajemnica.
Patrzyłem na nią, choć moje spojrzenie było raczej nieobecne. Jej tak samo. Cisza była śmieszna, chichotałem. Chyba.
- Idziemy do lasu. Miasto jest nuuuuudneeeee - stwierdziła, sącząc soczek. Podniosłem się i na chwilę zastanowiłem, jak używa się swojego ciała. Dobra, jedna noga, druga, ręka i ręka. Okej. Znam kontrolki.
Rozmawialiśmy o niebie i patrzyliśmy na batoniki. Wróć, patrzyliśmy na niebo i rozmawialiśmy o batonikach.
Spacer był śmieszny. Miałem wrażenie że dryfuję, a nie idę. Dziewczyna złapała mnie za przedramię i zwolniła, fukając, że jestem olbrzymem. Odparłem jej, że jest karłem, za co wylądowałem w trawie obok chodnika. Kątem oka widziałem tylko, jak Maddie znika za winklem i prawdopodobnie wchodzi do sklepu. Położyłem się wygodniej i utopiłem w miękkiej, choć trochę wilgotnej, trawie i liściach. Było mi błogo.
Wreszcie postawiłem się do pionu i zlokalizowałem Maddie w sklepie. Była na dziale ze słodyczami, wpatrując się w paczki żelków jakby były najpiękniejszą rzeczą na świecie. Ma racje, chociaż ja wolę batoniki.
Właśnie, batoniki.
Pozbierałem kilka różnych smaków do rąk i wsypałem je do naszego koszyka, chichocząc pod nosem. Usiedliśmy na ławce i zabraliśmy się za ucztę, żartując z kasjerki o fioletowych włosach. W sklepowym świetle wyglądały jak galaktyka. I szczerze, była piękna. Aż żałowałem, że nie poprosiłem jej o numer. Chociaż patrząc na jej wzrok, pełen politowania, mogłem spodziewać się negatywnej odpowiedzi.
Maddie wyrwała mnie z układania sobie przyszłości z kasjerką i wsadziła mi rękę do kieszeni bluzy. Popatrzyłem na nią jak na świrniętą, ale nie odezwałem się. Szuka żelków, a tam ich nie znajdzie. Wsadziła ją więc do drugiej kieszeni, analizując jej zawartość.
- Czego chcesz?
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to
- Może mam, może nie - uśmiechnąłem się do niej, odsuwając batona na bok. - Nie znajdziesz, mówię ci.
Zignorowałem jej dalsze poczynania i wróciłem do zajadania się ambrozją w postaci batona. Dałbym się pokroić za ich dożywotni zapas. Piękne, idealnie czekoladowe, z idealnym środkiem. - Ej! - prawie poplułem się przysmakiem, gdy ręce Maddie wylądowały w moich kieszeniach spodni. I do tego mnie uszczypała! Wytłumaczyła się, że po chciała sprawdzić, czy nie mam ich ukrytych. Przewróciłem oczami i rozmasowałem bolące miejsce.
Rozpiąłem bluzę i wyciągnąłem paczkę żelków dziewczynie, rzucając żartem o rozbieraniu. Dziewczyna zjadła swoją porcję, ja zjadłem podobną ilość co ona. Powoli wracałem do rzeczywistości, a wcale tego nie chciałem.
Droga do lasu kojarzy mi się z gumisiami, smerfami i moimi cudownymi batonami. Chyba tak to było. I trochę mi zimno. Nie widzę ścieżki. Przed chwilą tu była. Aua, gałąź w twarzy. Gdzie jest ścieżka?
Odsunąłem liście z twarzy i rozejrzałem się po okolicy; nic nie zwróciło mojej uwagi. Drzewa, krzaki, więcej drzew, człowiek, więcej krzaków.
Człowiek?
- Patrz! - chwyciłem dziewczynę za ramię i potrząsnąłem nim, chcąc zwrócić jej uwagę na mnie.
- Co? Gumisie?? Czy Smerfy?
- Bardziej Gargamel - wyszeptałem, wskazując palcem na ciemną postać torującą sobie drogę.
- Pewnie idzie do wioski.. - stwierdziła, a ton jej głosu wskazywał, że uknuła już jakiś plan. Albo się zjarała.
- Śledźmy go!
Tym razem to ja byłem prowodyrem głupiego pomysłu, ale raz się żyje. Dziewczyna szła praktycznie ramię w ramię ze mną. Próbowaliśmy poruszać się jak najciszej, by nie zwrócić na siebie uwagi.
Maddie chyba nie musiała unikać gałęzi aż tak jak ja, ani razu nie usłyszałem jeszcze przekleństwa z jej strony.
Przyspieszyliśmy kroku, gdy, jak mniemam mężczyzna, zaczął znikać nam z pola widzenia. Cholernie daleko ma tę wioskę.
Nie jestem pewien, czy minęła godzina, czy kilka minut, ale dotarliśmy do mniej zalesionego terenu. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów dalej, stał wielki pustostan. Wyglądał jak stara fabryka albo może szpital? Nie wiem, w każdym razie, był pusty. Po polance rozległ się dźwięk pękającego szkła, po czym echem poniosło się szczekanie psa.
- Myślisz że to psi Klakier? - zapytałem dziewczyny, która intensywnie wpatrywała się w osobnika wchodzącego oknem do budynku. - Wchodzimy tam, prawda?
Pokiwała głową.
Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem go, chwytając nabuzowanego skrzata za ramię.
- Jak mają nas zastrzelić brokatem, to razem. - Jeszcze raz zerknąłem na budynek, wydawał się być większy, niż pierwszy raz na niego patrzyłem. - Ty, a może oni przerabiają tu Gumisie na ten cały sok z gumisiów? - poczułem się, jakbym odkrył Amerykę, albo jakiś nowy pierwiastek. Przecież to by miało tyle sensu! Wiedziałem, że ta bajka nigdy nie była skierowana do dzieci...
- O popatrz, sarenka. - wskazała palcem na coś chodzącego po krzakach. - Albo przerośnięta wiewiórka? - zaśmialiśmy się, a ja do tego zakrztusiłem się dymem.
- A może sarwiórka? - omal nie parsknąłem śmiechem na cały głos, ale powstrzymała mnie ręka Maddie na moim ramieniu. Szarpnęła mną do tyłu i kucnęła, wskazując palcem, żebym się przymknął.
Maddie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.