Chrupiąc słone orzeszki, przekręciłam kolejną kartkę. Starałam się wkręcić w fabułę, jednak nawet tak świetny autor, jak Brandon Mull, nie mógł odciągnąć od wszechobecnego hałasu. Głośnie rozmowy, wydzierające się zwierzęta, koła samochodów i autobusów szurające o asfalt, startujące i wracające samoloty. W takiej chwili każdy zastanawia się:
,,Jak pracownicy lotnisk wytrzymują ten harmider?"
Kiedy już wstawałam, aby przejść się i jakoś uciec od tego miejsca, kobiecy głos z głośników, ledwo wyraźnymi słowami, oznajmił, że nasz samolot został właśnie całkowicie przygotowany do lotu i możemy już wchodzić na pokład.
Byłam szczęśliwa, że w końcu zwieję z tego upiornego pomieszczenia, aczkolwiek mój brzuch ściskał również strach - nigdy nie leciałam tak daleko samolotem. Polecieć z Anglii do Warszawy to żaden wyczyn, ale teraz, tak długo, nad oceanem. Na myśl o głębokiej toni, w której żyły różne stwory, czekające jedynie na naszą katastrofę, mój żołądek zwinął się w supeł. Szłam jednak za swoją matką oraz jej mężem, starając się nie myśleć pesymistycznie.
Weszłam po schodach na pokład i usiadłam na swoim miejscu, starając się w miarę wygodnie umościć. Po chwili wystartowaliśmy, a kiedy turbulencje z tym związane się skończyły, nie czułam w ogóle, że jestem nad ziemią - jedyne co o tym świadczyło, to widok na budynki pod nami.
Wsadziłam słuchawki do uszu, włączyłam pierwszą lepszą piosenkę i myślami popłynęłam do swoich zwierzaków. Jak tam czuł się mój szczeniak? Jak znam Silver, to zapewne śpi, nieświadoma tego, że znajduje się nad ziemią. A Jelly? Pewne stała jeszcze w stajni, czekając na swój statek. Oby nie złapał jej żaden sztorm. Moja biedna klacz.
Po kilku minutach spędzonych na gapieniu się w krajobraz za szybą i wsłuchiwaniu się w melodię oraz słowa piosenek granych z mojego smartfonu, odpłynęłam do krainy snów, całkowicie zapominając o bożym świecie.
~*~
- Taksówka powinna być tu już dawno - jęknęłam, spoglądając na jezdnię, na której uporczywie, od kilkudziesięciu ładnych minut, szukałam żółtego samochodu.
- Nie bądź taka niecierpliwa. Na stówę zaraz tu przyjedzie i zabierze nas w końcu do tej akademii - skarciła mnie matka, której nie uraczyłam nawet małym spojrzeniem.
- Jest! Jest! - wydarłam się, kiedy, znudzona już do potęgi entej, zauważyłam auto wychylające się zza zakrętu.
W końcu załadowaliśmy się do żółtka, usiadłam na środkowym fotelu pomiędzy ojczymem a matką i starałam się uspokoić - właśnie uświadomiłam sobie, że tylko około cztery godziny drogi dzielą mnie od znalezienia się w zupełnie nowym miejscu, z zupełnie nowymi ludźmi, nowymi zasadami. Mimo, iż trochę przerażało to, co mnie czeka, wiedziałam, że zmarnowanie tylu godzin spędzonych na trasie z Londynu do portu lotniczego Birmingham-Shuttlesworth i jeszcze do Fairhope, było by czystym debilstwem. Odganiałam więc wszystkie myśli na temat przyszłości, zastępując je podziwianiem amerykańskiego krajobrazu, który różnił się od tego w Wielkiej Brytanii.
Kiedy łaskawie zostaliśmy dowiezieniu na miejsce, wbiło mnie w ziemię. Oto stałam, z rączkami od walizek w rękach, przed piękną, czarną, wykonaną ze stali bramą, powyginaną w wymyślne wzorki. Za tym, jakże urzekającym, ogrodzeniem, rosły wysokie drzewa pokryte liśćmi w różnych odcieniach zieleni. To naprawdę robiło na mnie wrażenie, a ze zdjęć oglądanych na Internecie mogłam wywnioskować, że nie jest to jeszcze koniec. Nie myliłam się ani trochę - po kilkunastu minutach stałam otoczona wielkimi, majestatycznymi budynkami.
- Ana, idziemy do dyrektora, potem, od razu, pójdziesz się rozpakować w swoim pokoju. Ja zajmę się papierkową robotą. Mat, pomożesz jej z walizkami? - mama jak zwykle wzięła się za dowodzenie wszystkimi, a nam zostawało tylko merdać głowami jak pieski w samochodach.
Kiedy dostałam w końcu wytyczne, gdzie jest mój pokój, oraz w ręce znalazł się klucz, zgodnie z rozkazem rodzicielki, skierowałam się do akademika, a po wspinaczce po schodach, wreszcie znalazłam się w swoim nowym pokoju.
Otworzyłam drzwi i weszłam do pokoju, lekko obawiając się tego, co tam zastanę. Było to jednak całkiem niepotrzebne, gdyż w środku znalazłam pokój, który był bardzo zbliżony wyglądem do tego, który zamieszkiwałam w Anglii. Całość była utrzymana w moich ulubionych kolorach - odcieniach niebieskiego i szarości, z czarnymi i białymi elementami. Jeden koniec łóżka wychodził na okno, drugi stykał się ze ścianami. W pomieszczeniu znajdowało się kilka haseł, a najbardziej przypadł mi do gustu ten na za łóżkiem - ,,Dom jest tam, gdzie twoje serce", oraz, w formie obrazka na szafie - ,,Dzień bez śmiechu jest dniem straconym".
- Mat, czy to miejsce nie jest piękne?! - wykrzyknęłam. Zaiste byłam zafascynowana urokliwym budynkiem i moją kwaterą.
- To świetnie, że ci się podoba, ale się tak nie wydzieraj - syknął mój ojczym. Może miał rację, nie powinnam przeszkadzać innym. Ale jak nie krzyczeć, kiedy tu jest tak bajecznie?
- Tak, tak. Dzięki za przyniesienie walizek i psa. Możesz już iść do mamy? - postarałam się ująć ,,Spadaj gościu, to moje królestwo" w jakieś grzeczniejsze słowa.
Mężczyzna po prostu poszedł bez słowa. Bardzo spodobało mi się to, że nie zadawał miliona pytań o to, czy nic nie zgubiłam i czy sobie poradzę, jak mama. To była jedna z niewielu jego zalet.
Zaczęłam przepakowywać ubrania do szafy. Silver siedziała skulona w swoim transporterze. Zapewne była dość zdezorientowana pojawieniem się w nowym miejscu, jednak musiałam najpierw naszykować pokój, aby mogła wyjść i się rozejrzeć. Naprawdę lubiłam swoje ubrania.
Kiedy w końcu wszystkie ciuchy zostały wepchnięte do szafy, a inne rzeczy poukładane na biurku i szafkach, poszłam ze swoją ulubioną kiecką w ręce do łazienki, aby się szybko przebrać. Kiedy biała sukienka bez rękawów, sięgająca mi do kolan, od pasa w dół pokryta dużym kwiecistym wzorem, znalazła się na mnie, a włosy związane zostały w luźny warkocz, potruchtałam do swojego szczeniaka, który jednak spał sobie w najlepsze. Postanowiłam zostawić mu w klatce trochę jedzenia i wyjść na rekonesans, aby dowiedzieć się, co, gdzie i jak.
Otworzyłam drzwi, które uderzyły o coś, albo raczej, sądzą po odgłosie, o kogoś. Rozejrzałam się. Ofiarą moich morderczych drzwi okazała się jakaś brunetka, której błękitne oczy wpatrywał się we mnie zszokowanym i podirytowanym wzrokiem.
- Przepraszam, nie chciałam, na prawdę mi przykro - rzuciłam się z przeprosinami na nastolatkę.
,,Nie ma to jak zacząć budowanie relacji międzyludzkich od walnięcia kogoś drzwiami" - pomyślałam sarkastycznie, modląc się o wybaczenie.
Demi? Nie bij za to coś :/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.