Zerkałem to na szopa, to na Zeye. Obłęd w ich oczach był dość podobny, chociaż szop wyglądał na nieco bardziej agresywnego i niezadowolonego ze swojej sytuacji, niż Zeya. Duże dziecko.
Odpaliłem papierosa, czekając na odpowiedź chłopaka.
- Siedział tam. - Wskazał na pobliskie krzaki szopem. Użył szopa jako wskaźnika. Zwierzak zaczął się wiercić, walcząc o wolność.
- Tam? - powtórzyłem. - I tak po prostu go wziąłeś?
- Taak?
Szuszczenie szopa w rękach Zei przerwało moje westchnięcie. Zaciągnąłem się dymem, patrząc, jak Zeya przytula do siebie zwierzę i coś do niego mówi.
Poprosiłem chłopaka, by wypuścił zwierzę, drepcząc w miejscu. Zeya spojrzał na mnie wzrokiem zbitego szczeniaka, wręcz błagalnie, byleby nie musieć rozstawać się z Dorianem. Kąciki jego ust zadrżały, jakby chciał powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem.
- Nie ma opcji. Jest lepszym przyjacielem niż ty - Byłem bliski odegrania dramatycznej sceny, jak łamie mi się serce, że szop jest ważniejszy ode mnie. - Wraca ze mną.
- Najwyżej na piechotę.
- Nie zrobiłbyś mi tego, prawda?
- Chyba cię do reszty popierdoliło, jeśli myślisz, że wpuszczę to coś do dziecinki. - Zacisnąłem mocniej dłoń na łomie, powoli tracąc cierpliwość do tej dwójki. Za chwilę ten szop będzie mi pomagał zakopać tego barana, albo zostaną sami ze sobą i nie będę się niczym przejmował.
Moje marzenia, o pozostawieniu ich w lesie przerwał histeryczny krzyk mojego towarzysza.
- Dorian! Nie!
Światło z mojej czołówki odprowadziło domniemanego Doriana do krzaków, gdzie zniknął, szeleszcząc liśćmi.
Na miejscu tego szopa, uciekałbym do innego stanu, w nadziei, że ten chory pojeb mnie nie znajdzie.
- Wracamy. - mruknąłem, gasząc papierosa pod butem. Zacząłem iść w kierunku z którego przyszedłem; tak przynajmniej myślę. Nie dochodziły mnie dźwięki kroków azjaty, więc odwróciłem się za siebie. Chłopak stał, patrząc raz w krzaki, raz na mnie. - Wracamy. - Ponowiłem informacje. - Chodź stary, Dorian pewnie ma rodzinę. - Dodałem, już nieco mniej agresywnym tonem, i opuściłem przedmiot, który trzymałem w ręce. - Nie pobije cię.
Z Zei jakby zeszło napięcie, ostatni raz spojrzał z rozczarowaniem na miejsce, gdzie zniknął jego przyjaciel i podszedł do mnie, burcząc coś pod nosem.
Droga powrotna wydawała się być dużo dłuższa, niż ta, którą tu trafiłem. Miałem wrażenie, że co chwila mijamy to samo drzewo, a mojej niepewności wcale nie zmniejszało poczucie czyjegoś wzroku na sobie. I nie był to wzrok mojego towarzysza.
Oczywiście, że zwierzęta chodziły po lesie, te dźwięki były normalne. Ale jednak nie czułem się pewnie; tym samym chyba przeniosłem to na chłopaka, który chociaż na chwilę przestał opowiadać o Dorianie.
- A jeśli znajdziemy go i nazwę go Maurycy?
- Zeya, przysięgam, że jeszcze raz coś powiesz o tym zasranym szopie, to cie tu zostawie i będziesz mógł się pieprzyć z tym szczurem ile tylko zapragniesz.
- Będzie więc Maurycy. - stwierdził tryumfalnie.
Przewróciłem oczami i poprawiłem czołówkę, szukając wzrokiem ścieżki do samochodu. Krążyliśmy tak kolejne kilka, albo kilkanaście minut, nim wreszcie las zaczął się przerzedzać. Dziecinka stała tam, gdzie stała. Odetchnąłem z domniemaną ulgą. Wciąż nie mogłem pozbyć się dziwnego przeczucia.
Zapaliłem papierosa.
- Masz wrażenie, że ktoś nas obserwuje? - dmuchnąłem w stronę nieba, modląc się, by to po prostu była moja paranoja, a nie fakt.
- Yhm. - coś zaszeleściło w krzakach, więc oczywiście, że musieliśmy to sprawdzić. Zeya rozchylił badyle, a ja stanąłem za nim, będąc gotowym by w razie czego udawać że nas obronię. Czarna kula wystrzeliła jak z procy, przebiegając po nogach Zei i odbijając się ode mnie. Krzyknęliśmy, odskakując w popłochu od krzaków.
- Co to do kurwy nędzy było?! - odwróciłem się, próbując znaleźć demona, który nas zaatakował.
- Lis? - zgadywał - MAURYCY. - podekscytował się.
- Wracamy. - chwyciłem za klamkę. - JAPIERDOLE MAURYCY W IMPALI - odwróciłem się na pięcie i odszedłem o krok od auta, by wrócić do niego po chwili i upewnić się, że na pewno wszystko dobrze widzę. W moim aucie siedział jebany kurwa szop pracz.
- Mówiłem że wróci! - Spaliłem wzrokiem chłopaka, który zanosił się śmiechem, widząc moją wkurwioną minę. Jakby nie patrzeć, musiałem wyglądać, jakbym uciekł z wariatkowa - łom, czołówka, pełno liści na sobie i do tego krzyczę, o jakimś Maurycym w środku nocy. W końcu i ja parsknąłem śmiechem, nie mogąc już tego dłużej powstrzymywać.
Zeyaa? adoptowaliśmy syna
czwartek, 6 marca 2025
od Arthura cd. Zei
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.