poniedziałek, 30 września 2024

Od Zei cd. Anthony'ego

 Kilka razy obrócił książkę w rękach, po czym odłożył ją na najbliższą półkę. Anthony nie był tym zachwycony, ale nic nie powiedział, nadal czekając na odpowiedź na swoje pytanie.

Właściwie nie miał w ogóle w planach rozmawiać z nikim z księgarni, nie mówiąc już o Anthony’m. Prawdopodobnie gdyby wiedział, że go tu spotka, odpuściłby sobie tą wycieczkę w teren. No ale wtedy życie byłoby najwyraźniej zbyt piękne. Zaczął powoli wyjmować recorder, potem słuchawki, kabel, mikrofon i bardzo powoli składać sprzęt do kupy. Trzeba jeszcze przetestować czy aby na pewno wszystko działa jak należy. Działało, ale nie miał ambitnego zamiaru ułatwiać Anthony’emu życia.

- Zorganizowanie spotkania autorskiego to spore przedsięwzięcie. Jak idą przygotowania?

- Zespół księgarni włożył w to wydarzenie całe serce. - Dobrze kłamał. Jego mina, kiedy nosił krzesła mówiła co innego. - W zasadzie wszystko jest już dopięte na ostatni guzik i spodziewamy się, że zaraz powinni pojawić się pierwsi… - Drzwi lokalu skrzypnęły głośno.

- Sory, mógłbyś powtórzyć ostatnie zdanie? - Poprosił Zeya, kiedy już się zamknęły.

Anthony posłał mu zirytowane spojrzenie.

 - W zasadzie wszystko jest już dopięte na ostatni guzik i spodziewamy się, że zaraz powinni pojawić się pierwsi goście - powtórzył. - Mamy nadzieję, że frekwencja dopisze, bo jest to świetna okazja nie tylko do bliższego poznania twórczości Pani Terrance Yung, ale i wielu innych świetnych pisarzy. Obsługa sklepu bardzo chętnie doradzi odpowiednią książkę dla każdego czytelnika. - Wlazł szefowej głęboko w dupę.


Za każdym razem, kiedy drzwi sklepu otwierały się, podnosił wzrok znad oglądanej akurat książki. Terrance powinna tu być najpóźniej za pięć minut. Zerknął na telefon. Joy odpisała, więc wrócił się po książkę, której zdjęcie wysłał kilka minut temu. Coś o seryjnych mordercach. Nigdy do końca nie zrozumiał tej konkretnej obsesji dziewczyny. Drzwi otworzyły się po raz kolejny. Tym razem faktycznie była to pani Yung. Wyszedł spomiędzy regałów, żeby się przywitać.

Wywiad poszedł gładko, spokojnie mógł wręcz powiedzieć, że bawił się świetnie. Dostał też zgodę, na nagranie fragmentów książki, które Terrance planowała przeczytać na spotkaniu autorskim. Materiał zapowiadał się coraz lepiej. Żałował wręcz, że nie miał więcej czasu na rozmowę. Poprosił jeszcze o autograf w swoim, podniszczonym już przez bezmyślne wrzucanie go do plecaka, egzemplarzu i udał się na przypisane mu krzesło.

Po wydarzeniu zebrał swój sprzęt i z książkami wybranymi wcześniej - jedną dla Joy, a drugą, poleconą przez Anthony’ego, dla siebie - do kasy.


Anthony? sprzedasz mu książkę o konikach?

sobota, 28 września 2024

od Arthura cd. Anthony'ego

- Co się stało? - chłopak podrapał się po szyi, teraz już opierając się plecy wielkiego psa.
- Coś chce mnie wpierdolić w całości! - Poskarżyłem się, mając na myśli bliżej nieokreślone fuknięcie w moje włosy. 
- A co jeśli pimpama też zabije?? - wydusiłem, orientując się, że nieokreślony stwór może zaatakować tez zwierzę, do którego wtuliłem się jeszcze mocniej.Tony spróbował mnie uspokoić, mówiąc, że wielki pies nie jest zestresowany. Jakoś ci kurwa nie ufam... - Przecież coś na mnie fukało. - Uparłem się i poluźniłem nieco uchwyt na szyi zwierzęcia.
Wielki Pies potrząsnął głową i zaczął się cofać. 
- Umieram! - Pisnąłem, spodziewając się, że to jednak w ten sposób umrę. Wielki pies pożre mnie, pokopie, zakopie, zesra na mnie albo zagryzie swoimi wielkimi, strasznymi zębami. Wiedziałem, że źle jej z oczu patrzy.. 
- Nie umierasz! - Chłopak pociągnął mnie za rękę, by odciągnąć od wielkiego, strasznego psa. Byliśmy na tyle pijani, że straciliśmy równowagę. Wylądowałem na chłopaku, który wydał z siebie niezadowolne stęknięcie.
- Jesteś ciężki. - Wydusił, patrząc na mnie z dołu. - Co prawda, to nie stóg siana, ale nie wiedziałem, że w Idaho też to praktykujecie. - Zażartował, łapiąc powietrze. 
Niezdarnie spróbowałem się podnieść, modląc się, by nade mną nie znajdowała się wielka kupa mięśni. Na moje szczęście, odsunęła się od nas jeszcze bardziej, i przysięgam, patrzyła na nas z politowaniem. Siano ugięło się pod moim ciężarem i sprawiło, że ponownie upadłem całym sobą na chłopaka, który zaklął pod nosem. Wydukałem z siebie niewyraźne "sory" i tym razem udało mi się podnieść tak, by znaleźć się przy jego nogach. Tony także podniósł się z pozycji leżącej i parsknął śmiechem. Zmarszczyłem brwi, początkowo nie mogąc zrozumieć, co w ogóle przed chwilą się stało. Leżałem. na. chłopaku. Japierdole.
Również wybuchnąłem śmiechem, łapiąc komizm całej tej sytuacji. Wciąż czułem na sobie oceniający wzrok wielkiego psa, więc odwróciłem się niezdarnie i usiadłem, krzyżując nogi. Będziemy walczyć na spojrzenia pies.
Siedziałem tak i wgapiałem się w ciapate zwierze, ignorując Tony'ego, który nagle stał się bardzo, bardzo cichy.
- Co ci, stary? - odwróciłem się, by zobaczyć jak opiera się o ściankę boksu, a jego głowa zwisa w dół. - E, halo, wstajemy. Wielki pies mnie obserwuje. - Zauważyłem, potrząsając pijanym chłopakiem. Poczułem, jak cały się spinam na widok zwierzęcia, które powoli, z zaciekawieniem zaczyna kombinować przy niedomkniętych drzwiach. Potrząsnąłem nim jeszcze trochę mocniej, mając nadzieję, że jego obiad nie wyląduje na mnie.
Krowa wystawiła łeb przez drzwi, znajdując się tyłkiem niebezpiecznie blisko mnie. Boże to mnie pokopie, zabije, umrę, odejdę z tego świata. Japierdole zaraz się porzygam.
- No wstawaj kurwa! - Szarpnąłem nim, oglądając już tylko machający ogon przy mojej twarzy. - KOŃ CI SPIERDOLIŁ. - Podniosłem głos na niego, otworzył zaspane oczy i rozejrzał się po boksie. 
- Japierdole Milky! - Miałem wrażenie, że natychmiast otrzeźwiał.  Podniósł się na nogi i chyba szybko tego pożałował, bo wychodząc z boksu oparł się o niego i zaklął, wzdychając ciężko. - Cholero ty jedna... - podszedł do wielkiego psa, który położył po sobie uszy. Stałem za chłopakiem, jak dziecko, które zaraz ma zapytać mamy, czy może czekoladę.
- Dlaczego ona nie ma uszu? - zapytałem, nie rozumiejąc ekspresji, którą wyrażał pimpam. Alkohol szumił mi w głowie zdecydowanie za bardzo, więc nie informując mojego znajomego, wyszedłem (w mojej wyobraźni), po cichu i upadłem na kolana na trawę, stękając z niezadowolenia, gdy trunki podeszły mi do gardła.
- Jaapierdole. - wyjęczałem, widząc pod sobą papkę alkoholu i frytek. Zaraz zrzygam się na sam widok tego. Mam nadzieję, że nikt tego nie zobaczy do rana. Wróciłem jak gdyby nigdy nic do chłopaka, który zdążył złapać krowę i zacząć coś do niej mówić. Wielki kurwa zaklinacz wielkich kurwa psów. - Co ty robisz? - Wyjęczałem, wciąż czując nieprzyjemny smak w gardle. Coś odpowiedział, ale przestałem go słuchać. Rzuciłem się na stertę, jak mniemam, siana, i zignorowałem nieprzyjemne uczucie wbijających się kawałków trawy we mnie.
Chłopak odprowadził wielkiego psa do swojego mieszkania i spojrzał na mnie z politowaniem, równocześnie badając czy siano jest na tyle wygodne, by się na nim położyć. Równowaga zdecydowała za niego i wylądował praktycznie obok mnie, wypuszczając powietrze z ust.
- Nigdy więcej z tobą nie pije. - Uznał, patrząc na to jak zwijam się w kulkę i błagam, by nie rzygać po raz kolejny. Prosze kurwa, jak ktoś mnie tu znajdzie, to już po mnie.
- To naucz mnie obsługiwać wielkie pimpamy. - Odparłem, staczając się z siana i boleśnie uderzając całym sobą o bliżej nieokreślony przedmiot. Jęknąłem, poddając się i zostając już w tej pozycji, licząc, że odejdę z tego świata bez kaca.
- Ale ty sie ich boisz? - zanegował.
- Iiiiiii chuuuuuuuj z tym. - Wyburczałem, praktycznie zasypiając.

Tony?

Od Anthony'ego cd. Arthura

Tony nie mógł powstrzymać się od śmiechu. Chociaż nie raz oswajał dzieciaki z końmi, nigdy nie robił tego z dorosłym, w dodatku pijanym, facetem. Nie wiedział również, czy zachowanie Arthura wynika z jego upojenia alkoholowego, czystej niewiedzy, a może dwóch tych wartości połączonych w nierozerwalną całość. Dając blondynowi nacieszyć się zmutowaną krową, oparł się o ścianę boksu, ignorując przy tym zwierzę, mieszkające w sąsiednim lokum. Bezruch spowodował jednak, że Henderson zaczął stopniowo przysypiać. Początkowo otwierał zamykające się oczy, ale obraz zaciemnionego pomieszczenia znacząco się rozmazywał. Kiedy miał już się poddać, poczuł na szyi czyiś dotyk. Przestraszony Anthony od razu odzyskał funkcje życiowe. Nie wiedząc, skąd pojawiło się zagrożenie, odskoczył od ściany, by znaleźć się przy boku swojego wierzchowca.

- Wielki psie, ratuj mnie przed tym potworem… - Arthur przytulił się do Way, sądząc, że ta obroni go przed całym złem tego świata.

- Co się stało? - Tony potarł swój kark, trzymając stale jedną dłoń na grzbiecie srokatej.

- Coś chce mnie wpierdolić w całości! - Poskarżył się, próbując zlokalizować wyimaginowanego wroga. - A co jeśli pimpama też zabije? - Wydusił, przywierając mocniej do szyi klaczy.

- Nie wygląda na zestresowaną. - Zmrużył oczy, by ocenić stan podopiecznej. - Nic nam chyba nie grozi.

- Przecież coś na mnie fukało! - Upierał się, poluźniając nieco chwyt.

Szatyn chciał już wysnuć co do tego pewną teorię, gdy Milky Way postanowiła się poruszyć. Potrząsając głową, zaczęła się cofać, by pozbyć się ciężaru nowego kumpla. Nie robiła tego agresywnie. Dawała po prostu jasne sygnały, mówiące o tym, że znudziły się jej drobne czułości.

- Umieram! - Pisnął niczym trzynastolatka, która po raz pierwszy dotknęła swojego crusha.

- Nie umierasz! - Pociągnął młodszego za rękę, by odkleić go od kobył.

Niestety ich wspólna równowaga pozostawiała wiele do życzenia. Uginając się pod ciężarem Arthura, Tony wylądował tyłkiem, a następnie plecami na podłodze boksu. Nie byłoby to takie złe, gdyby blondyn również na nim nie wylądował.

- Jesteś ciężki. - Stęknął Henderson, patrząc na niego z dołu. - Co prawda, to nie stóg siana, ale nie wiedziałem, że w Idaho też to praktykujecie. - Zażartował, biorąc płytkie oddechy.

Arthur? 

piątek, 27 września 2024

od Arthura cd. Zei

Zeya zamilkł na chwilę, a jego wzrok ugrzązł w jednym punkcie. Czyżbym trafił w jego czuły punkt?
- Nie wiem. - Przerwał wreszcie cisze między nami. Przez moment chciałem być dla niego delikatniejszy, widząc zagubienie w jego oczach. - Najbliżej do twojej definicji miałby mój koń. - Dodał, trochę niepewnie akcentując słowo "mój". - Bardziej mi się trafił, niż go chciałem.
Zmarszczyłem brwi, kończąc nakładać ostatnią warstwę farby i niezręcznie wymieniając ją na połyskujący lakier. 
- Jak ci się, do cholery, trafia koń? - Nie byłem pewien, czy się nie przesłyszałem. Cały czas jednak skupiałem się na Impali, prowadząc dość niepewną konwersację z towarzyszem teoretycznej niedoli. Obydwoje stąpaliśmy po dość cienkiej granicy zwierzenia się obcej osobie, a ponownego skoczenia sobie do gardeł. Z każdą chwilą jednak, moja sympatia do jego persony rosła. Nie wydawał się być taki zły, choć na sierpowego zasłużył.
- Dostajesz go, powiedzmy, w prezencie. - Wciąż czułem się jakbym błądził po omacku w tej konwersacji. - Od eks. A właściwie od jego rodziców - Jego. Zanotowane. Jest gejem? - Nie wiem, czy byłbym w stanie znieść myśl, że wylądował u kogoś obcego. Albo jako kabanosy. Więc musiałem go wziąć. Trochę jak ty Impalę, a trochę jako pamiątkę. - Nie wiem, czy przyrównałbym dziecinkę do pamiątki po eks, ale złapałem niewielką nić zrozumienia w tym, co powiedział. Pozwoliłem mu kontynuować. - No i w przypadku Dimy nie potrzebuję nikogo obcego, żeby coś popsuć. - Zaśmiał się, co i u mnie wywołało cień uśmiechu. Umilkłem, kontynuując nakładanie ostatniej warstwy na samochód. Za chwilę po wypadku nie będzie śladu. Nasze drogi z Zeyą rozejdą się, i tylko my dwoje będziemy wiedzieć, że na drzwiach Impali była świeża rysa, która doprowadziła nas do tego momentu. "Nasze" rozbrzmiało w mojej głowie; ironiczna sytuacja. Zawsze upierałem się, że Impala jest moja. Tylko i wyłącznie moja, to ja przykręciłem w niej praktycznie każdą śrubkę, zatarłem każdą rysę, odrestaurowałem ją od zera. Naprawiłem. Była moją ostoją, moim domem i ucieczką od całego zła tego świata. Była częścią mojego życia, która trafiła do mnie przez przypadek, a stała się wszystkim.
Zastanawiałem się nad tym, jak życie bywa dziwnie poukładane. Często trafiają do nas rzeczy, których nie planujemy – relacje, przyjaźnie, obowiązki. Nawet moje zainteresowanie mechaniką nie było czymś, co sam wybrałem. Dorastałem w cieniu ojca, który zawsze coś naprawiał. Zacząłem pomagać, a potem to stało się moim światem. Ale czy to było moje? A może po prostu wpadłem w to, co zawsze było dla mnie dostępne? Marlboro paliłem ze względu na mamę; miała tylko te. Tak zostało.
Śpiewałem na trasach, bo mój przyjaciel dał mi taki patent, by nie stresować się jazdą samochodem. Teraz nie potrafię jeździć bez muzyki. Bandany i kolekcja zippo były zgapione od taty, kiedy jeszcze mieszkał z nami.
Westchnąłem, opierając się o nadkole Impali i wyciągnąłem papierosa, odpalając go w milczeniu. Cisza między nami nie była niezręczna, chyba po prostu obydwoje trawiliśmy nasze słowa. 
- Wciąż dziwi mnie to, że "dostałeś" konia. - Spróbowałem zainicjować konwersacje. - Strasznie pojebana sprawa. - Dodałem, odpychając się od ziemi i z papierosem w ustach, zacząłem zbierać rzeczy pozostałe po lakierowaniu. Zeya bez słowa zrobił to samo i odniósł resztę rzeczy w to samo miejsce co ja. Krótkie "dzięki" padło z moich ust, kiedy warsztat wyglądał jak wcześniej.
Chłopak wyglądał tak, jakby modlił się o ucieczkę z warsztatu. Normalnie pewnie kazałbym mu wypierdalać w podskokach, grożąc mu kluczem czy inną wiertarką, albo odkręcił koła od Yarisa, ale chciałem kurczowo zatrzymać ten moment przy sobie.
Chyba w ten głupi sposób, w jaki zacząłem z nim jakąkolwiek "znajomość", o ile można to tak nazwać, złapaliśmy zrozumienie między sobą. Obydwoje jacyś pierdolnięci i niestabilni psychicznie, tylko na dwóch różnych płaszczyznach. 
- Dobra, nie przepadam za tobą, to fakt. - Stwierdziłem, patrząc na chłopaka, który automatycznie cofnął się krok do tyłu. - Jeszcze nie wyrwiesz w twarz, nie mam powodów. - Fuknąłem, udając, że uraził moje uczucia. Włożyłem rękę do kieszeni i wyjąłem kluczyki od samochodu. - Pakuj się na pasażera i nie odzywaj się słowem. 
Pozamykałem wszystkie drzwi w warsztacie i puściłem SMSa właścicielowi, że skończyłem korzystać na dziś a zaległe pieniądze znajdują się w biurze.
Bez słowa wsiadłem do Impali, odpaliłem ją i wsłuchałem się w mruczący silnik.
- Tak mi rób, kochana. - szepnąłem do niej, wbijając wsteczny i odwracając się, by wycofać i nie uderzyć w czerwoną strzałę mojego kompana. - Nic jej nie będzie. - Uprzedziłem pytanie, widząc, że otwiera usta. - Nad Tobą się zastanowię. - Zaśmiałem się i wcisnąłem mały, wystający dzyndzelek, zamykający Impalę od zewnątrz. Miałem nadzieję, że się nie zorientuje. - No, to teraz masz przejebane. - Wyszczerzyłem się do niego i dałem głośniej radio. Z głośników wybrzmiało "Dead or alive" Bon Joviego, i ignorując chłopaka, zacząłem śpiewać razem z artystą. 
Wiedziałem, gdzie pojedziemy.
Przyglądał się desce rozdzielczej i widokom za szybą. Powoli zbliżaliśmy się do wyjazdu z miasta; Zeya sięgnął ręką do schowka, co uchwyciłem kątem oka.
- Kysz, szatanie. - Trzepnąłem go w dłoń, patrząc na moment oskarżającym wzrokiem. - Nic nie mówiłem o dotykaniu dziecinki. - Przewrócił na mnie oczami, zirytowany. - Nie zachowuj się jak naburmuszone dziecko i doceń to, co zaraz przeżyjesz.
Wyjechałem na pustą krajówkę i upewniłem się, że za mną również nic nie jedzie. Włączyłem długie i zredukowałem bieg, czując satysfakcjonujący skok obrotów. Silnik zamruczał głośniej, a ja jęknąłem w duchu z radości. Kurwa, jak ja kocham to auto. Wcisnąłem gaz do samego końca i pozwoliłem przyspieszeniu wbić nas w fotel, czując znajome motylki w brzuchu. Za każdym razem jarało mnie to tak samo; warkot silnika, mruczący wydech i moment zerwania kółek.
Czasami jedynym momentem na odetchnięcie było po prostu wpakowanie się w Impalę, jazda bez celu i kimanie na parkingach przy drodze. Ja, samochód i namiastka spokoju w głowie.
Gdybym kiedykolwiek zawinął się wokół drzewa, przysięgam, że podciąłbym sobie żyły kawałkami Impali.
- Jazda, nie? - Zwróciłem się do chłopaka, który wyglądał jakby zaraz miał skoczyć mi do gardła i mnie rozszarpać. Ups, to chyba nie jego klimaty. Podwyższyłem bieg i pozwoliłem Impali zwolnić do racjonalnej prędkości, czując ukłucie rozczarowania. Pociągnąłbym ją dłużej, ale nie chciałbym wracać z Zeyą w czarnym worku, mimo, że prawdopodobnie zmieściłbym go w bagażniku gdybym się uparł.
Zjechałem z głównej drogi w jedną z pobocznych uliczek, wiodących przez las. W oczach chłopaka pojawiło się faktyczne przerażenie.
- Ty jesteś chory psychicznie? - zapytał, choć bardziej stwierdził fakt, patrząc na ton jego wypowiedzi.
- Mama mi tak mówiła na dobranoc. - Prychnąłem, zwalniając by nie najechać na wystające kamienie i przypadkiem nie urwać miski. Nie widziało mi się spędzenie nocy w jednym aucie z chybachociażniejestempewien gejem. Nie, żebym coś miał do niego, ale nie wiem kto z nas byl bardziej niestabilny emocjonalnie. Zwłaszcza, że wyrwał ode mnie w twarz na dzień dobry, a w socialach często przewijał mi się wątek "enemies to lovers". 
Długie światła Impali wreszcie oświetliły coś więcej, niż drzewa, i przed nami ukazał się kawałek polanki i malutki wodospad.
- No, kysz. - Wygoniłem go z auta, samemu wysiadając chwilę później. Nie gasiłem jej, wyłączyłem jedynie światła, chcąc wsłuchać się w kojący dźwięk silnika. - To nie randka, po prostu wydajesz się być spoko "nie-gejem". - Zapaliłem papierosa i przysiadłem na masce, uważając, by jej nie wgiąć.
Wszędzie było ciemno - jedynym źródłem jakiegokolwiek światła był księżyc i mój papieros. I oczywiście tysiące gwiazd. W krzakach łaziły pewnie jakieś jelenie-psychopaci, czy inne oposy ze wścieklizną, czekające tylko aż któryś z nas pójdzie na stronę, by ugryźć nas w dupę i przyprawić o kolejna dawkę chorób psychicznych.
- Przyjeżdżam tu, bo stąd zobaczysz drogę mleczną. - Zagaiłem chłopaka, chcąc trochę przełamać lody. - I sorry za te lepę w twarz. - Zaśmiałem się, wspominając skrzywioną minę azjaty, gdy wyrwał sierpowego ode mnie.

Zeyaaa? dziki seks z oposami?


Od Zei cd. Arthura

 Lubiłem słuchać, kiedy ludzie mówili o czymś, co kochają. Nie ważne czy leżało w kręgu moich zainteresowań, czy totalnie się na tym nie znałem. Było coś wspaniałego w tonie głosu, nie do końca świadome uśmiechy, błysk w oczach. 

- Czasami to nie ty znajdujesz coś "swojego", to ono znajduje ciebie, czy jakoś tak. - Wypowiedziane przez chłopaka zdanie uderzyło mnie niczym rozpędzony pociąg. - Chociaż czasami znajdzie się taki idiota, który cię znajdzie i wtedy zaczynasz mieć problemy. - Czy on właśnie prawie zażartował?

Moje myśli wciąż krążyły wokół jego wcześniejszego stwierdzenia. Co było moje, tak naprawdę tylko moje? Chyba bliżej było mi do bycia zlepkiem ludzi, którzy byli dla mnie ważni. Trochę jak jakaś mozaika złożona z małych fragmentów, każdy pochodzący od kogoś innego. Mam kota, bo moja siostra jest kociarą i nagle dom bez sierści wydawał się dziwnie pusty. Tata miał starą gitarę i tak zaczęło się z muzyką, realizacja dźwięku przyszła po niej dość naturalnie. Zew nie potrafił zasnąć bez przeczytania mu bajki i do tej pory lubię przeglądać książki w księgarni. Chodzę na basen, bo przyjaciel z dzieciństwa nauczył mnie pływać…

- A Ty, Zeya, masz coś takiego "swojego"? - Spojrzałem na niego zaskoczony. Nie spodziewałem się, że będzie chciał kontynuować rozmowę.

- Nie wiem - przyznałem. - Najbliżej do twojej definicji miałby mój koń. - Określanie go moim wciąż było lekko dziwne, mimo że był pod moją opieką już ponad cztery lata. - Bardziej mi się trafił niż go chciałem…

- Jak ci się, do cholery, trafia koń? - Wyglądał jakby za nic nie był w stanie ułożyć tego w głowie.

- Dostajesz go, powiedzmy, w prezencie. - Chyba nie pomogło. Okej, kto normalny (pomijając to, że raczej i tak nie uważał mnie za normalnego) dostaje konia w prezencie. A to była chyba ta normalniejsza część historii. - Od eks. A właściwie od jego rodziców - urwałem, zdając sobie sprawę z zaimku, którego użyłem. Kurwa. Kurwa? Arthur, błagam, nie bądź chujem. Na moje szczęście albo nie zauważył, albo miał to głęboko w dupie. - Nie wiem, czy byłbym w stanie znieść myśl, że wylądował u kogoś obcego. Albo jako kabanosy. - Okej, na to był zbyt dobrym koniem, ale nigdy nic nie wiadomo. - Więc musiałem go wziąć. Trochę jak ty Impalę, a trochę jako pamiątkę. - Miałem wrażenie, że każde moje zdanie brzmiało coraz bardziej absurdalnie. - No i w przypadku Dimy nie potrzebuję nikogo obcego, żeby coś popsuć. - Zaśmiałem się. Każdy, kto kiedykolwiek widział tego konia byłby w stanie stwierdzić, że ze mną marnuje swój potencjał.


Arthur?

od Arthura cd. Anthony'ego

Zmutowana krowa spojrzała na mnie wielkimi oczami, niemal z takim samym wyrazem twarzy jak jej właściciel.
- Zapytaj Milky Way. - Mój towarzysz od piwa oparł się biodrem o boks mutacji krowy. Jak ja mam się tego czegoś zapytać? Nie umiem po końskiemu, a wydawanie dźwięków podobnych do konia nie znajdowało się na mojej liście rzeczy "do zrobienia przed śmiercią".
- O wielki pimpam, dasz mi się pogłaskać? - Rozłożyłem ręce, pokazując wielkiemu stworzeniu, że jestem mniej straszny niż ona. A ona była przerażająca. Czy to było wystarczająco dobre pytanie? 
Najwyraźniej tak, bo wielka, ciapata głowa klaczy zniżyła się do mojej klatki piersiowej i powąchała mnie, jakby sprawdzając kim jestem. Zamarłem. Japierdole, czy to tak umrę? Pijany, zamordowany przez zmutowaną krowę i jej chorego właściciela?? A kto zajmie się autem?? Szturchnęła mnie nosem w ramię i wydała z siebie dziwny dźwięk. Prawie pisnąłem jak piętnastolatka na widok Jacoba ze zmierzchu.
Żegnaj okrutny świecie, umrę, śmierdząc koniem i alkoholem. W stajni wśród morderczych, zmutowanych krów i psów. 
- Lubi cię. - Tony pogłaskał zwierzę po umięśnionej szyi. To jest oznaka że mnie lubi? Zanotowałem. Co nie zmienia faktu, że pierwsza, tak bliska styczność z tym stworzeniem była równocześnie przerażająca i ekscytująca. Górowała jednak ta druga emocja; w międzyczasie chłopak otworzył drzwiczki od "mieszkania" krowy i wszedł do niej jak do siebie. 
- Ej no. - obruszyłem się, ponieważ odebrano mi możliwość socjalizowania się z ciapatym psem. - Chcę pogłaskać zmutowanego psa! - Tupnąłem nogą, denerwując się jak dziecko. Faktycznie powinienem pić mniej, jeśli chce kiedykolwiek uchodzić za poważnego i stabilnego psychicznie, lecz na to już chyba za późno.
- No to właź. - Machnął na mnie ręką, zapraszając do środka. - Nawet da się przytulić. - Zachwiał się, cudem unikając lądowania na słomie. Milky Way spojrzała na niego, jakby ze współczuciem. Czy konie mogą tak patrzeć?
- Nie patrz tak na mnie... - burknąłem, kierując swoje słowa do konia, który wlepił swoje ślepia we mnie. - To twoja wina że jesteś taka duża i przerażająca. - Oceniłem ją wzrokiem. - I miękka? i wyglądasz jakbyś miała mi odgryźć palce. 
Tony zanosił się śmiechem widząc moje wahania między "ale super wielki pimpam" a "japierdole to mnie zabije". Wreszcie zebrałem się na odwagę i dotknąłem jej szyi. Była ciepła. I miękka. I kojąca? Poczułem dziecięce podekscytowanie, gdy faktycznie zacząłem gładzić Milky Way po szyi, cały czas zwracając się do niej per "wielki pimpam", z nadzieją, że może trochę bardziej zacznie mnie lubić i nie stracę palcy.
- No proszę, pan samochodziarz i koń! - Zaśmiał się Tony, ufnie opierając się o drugą stronę szyi klaczy, która nie wyrażała dezaprobaty. Chyba, nie wyświetlały się tu żadne kontrolki informujące o jej aktualnym stanie, więc zdawałem się na wiedzę pijanego. Co za pierdolona ironia losu. - Mówiłem, że Cię lubi.
- Fajny ten wielki pimpam. - Odparłem, nie odczepiając ręki od zwierzęcia. Cały czas gładziłem ją, wlepiając wzrok w jej wielkie gały. - Tak się zaznacza dominacje? Patrzysz na nie a one na ciebie? - ponownie przesunąłem ręką i po zaakceptowaniu faktu, że mnie nie zje, objąłem ją obiema rękami, łapiąc trochę równowagę dzięki wielkiemu psu.
- Ale ty miękka. - wydusiłem w jej umięśnione cielsko - i śmierdzisz... - odczepiłem się, odsuwając chwiejnym krokiem i opierając o jedną ze ścian jej mieszkanka. Odetchnąłem z ulgą, widząc że nie rzuciła się na mnie z zębami i chęcią mordu w oczach.
Coś fuknęło w moje włosy.
Odsunąłem się, bardziej odpadłem od ściany jak zabity komar, ponownie uczepiając się zwierzęcia.
- Wielki psie, ratuj mnie przed tym potworem.. - wydukałem, ledwo będąc świadomym tego, co robię.


Tony? hihi

Od Anthony'ego cd. Arthura

Henderson lubił biegać dla rozrywki. Kiedy jednak dochodziły do tego zawroty głowy i zbierająca się w przewodzie pokarmowym treść żołądka, miał ochotę wyklinać to w cholerę. Próbując nie zgubić Arthura z pola widzenia, Tony zwolnił nieco tempo, by nie zrzygać się na środku placu. Na szczęście dotarł do blondyna w momencie, gdy ten stanął przed boksem Milky Way.

- Patrz, znalazłem twojego ciapaka! - Pochwalił się, a starszy spojrzał na niego, jakby kompletnie oszalał. - Pa jaki fajny przerośnięty pimpam! Mogę ja sobie ten, pogłaskać? - Zapytał z nadzieją, zyskując coraz większą uwagę rozbudzonego zwierzęcia.

- Zapytaj Milky Way. - Oparł się biodrem o boks srokatej.

- O wielki pimpam, dasz mi się pogłaskać? - Alkohol ewidentnie siadł mu na łeb.

Klacz spojrzała na nich z lekkim zdegustowaniem. Strzyżąc uszami, zniżyła jednak łeb, by powąchać nieznaną personę. Czując od blondyna procenty, potrząsnęła intensywnie głową. Znała jednak podobne wonie od swojego właściciela, dlatego w ostateczności szturchnęła nowego znajomego pyskiem w ramię, cicho przy tym parskając.

- Lubi cię. - Tony pierwszy pogłaskał krowę po muskularnej szyi.

Zamiast pozwolić Arthurowi na podobny gest, stanął przed nim, by otworzyć drzwiczki od klitki krowy. Kobyła od razu się cofnęła, robiąc mu wystarczająco miejsca. Korzystając z jej dobrego humoru, wtargnął do przestrzeni, patrząc wyczekująco na reakcję pijanego barmana.

- Ej no. - Wyglądał na naburmuszonego. - Chcę pogłaskać zmutowanego psa! - Tupnął nogą, niczym dziecko, któremu zabroniło się wejścia na dmuchaną zjeżdżalnię. 
- No to właź. - Zachęcił go ruchem dłoni. - Nawet da się przytulić. - Zachwiał się, niemal lądując dupą w słomie.


Arthur? Macaj pimpama

od Arthura cd. Zei

Azjata wyszedł w milczeniu z warsztatu. Mimowolnie podążyłem za nim wzrokiem, jakby ciekawy, co ma zamiar zrobić - zaczął zbierać resztki papieru ściernego, który został na placu. Wzruszyłem ramionami, trochę wdzięczny, że miał na tyle oleju w głowie, by to zrobić, i zacząłem nakładać pierwszą warstwę lakieru.
- Gdybyś zostawił ten czerwony lakier, byłaby szybsza. - Zażartował, na co został ścięty przeze mnie wzrokiem. - Za wcześnie.
- Co jest z tobą nie tak? - Zirytowałem się, odkładając na chwilę pędzel, by zapalić i opanować emocje. 
- Prawdopodobnie uderzyłem się w głowę spadając z konia o kilka razy za dużo. - Zaśmiałem się cicho, czasami miewał przebłyski samoświadomości. Ten żart mu wyszedł. - Więc opowiesz mi chociaż historię tego samochodu?
Czy zbiło mnie to z tropu? Tak, w chuj. Zawahałem się między "ale zamkniesz ryj i przestaniesz mnie pytać o bajki na dobranoc" a faktycznym opowiedzeniem mu tej historii.
Wypuściłem dym z ust, wspominając najważniejszy dzień w moim życiu.

Przypadkowo znalezione ogłoszenie "OKAZJA Chevy Impala 1967 do kasacji, sprzedam za grosze". Kilka godzin jazdy, tylko po to by obejrzeć "złom" w ciemno. 
Gdy tam przyjechałem, jako jedyna stała w kącie, przykryta kilkoma narzutami. Starszy Pan, zbliżający się już do 60, spoglądał na mnie ze współczuciem, gdy ja oglądałem Impalę z zauroczeniem. "Jutro idzie na szrot. Bierzesz czy nie?" padło pytanie, w trakcie gdy oglądałem podwozie. Prawie uderzyłem się w głowę podnosząc się spod samochodu. Chwilę później mężczyzna liczył banknoty i szukał dokumentów Impali, a ja siedziałem w środku, oglądając jej środek - domyślałem się, że wnętrze kiedyś było beżowe, wraz z czarną skórą. Teraz przypominało bliżej nieokreślony brąz, pełen kurzu i innych zabrudzeń. Na desce rozdzielczej znajdowała się zaschnięta substancja - wyglądała trochę jak krew? Zmarszczyłem brwi i przyjrzałem się jej dokładniej, patrząc na to jak lepka się wydawała, był to raczej sok.
"Szrot" utkwił mi w głowie. Ścisnęło mnie w gardle, słysząc określenie tego kawałka historii "szrotem". 
Przeklęty idiota naprawdę myślał, że ten samochód zasługuje na złom? Być może popełniłem błąd, kupując ten samochód. Ale coś ciągnęło mnie w jej stronę i sprawiało, że chciałem przywrócić ją do dawnego blasku.
- Jest w fatalnym stanie - uznałem, bardziej mówiąc do siebie, niż do mężczyzny, który trzymał w dłoniach gotowe dla mnie dokumenty. Wzruszył tylko ramionami, pokrótce mówiąc mi, że jego żona powtarzała mu to od 10 lat i skończył w tym miejscu. Patrzył na Impalę z rozczarowaniem, może złością? że nie podołał. 
Nim "dziecinka", bo tak ją ochrzciłem, wróciła na drogi, minęło w chuj czasu. Pierwsze tygodnie były najtrudniejsze. Musiałem zająć się rdzą, wymianą wszystkich części, które były zbyt zniszczone, by dało się je naprawić. Części do takich samochodów nie leżą na ulicy – musiałem szukać ich po różnych miejscach, na aukcjach, w starych magazynach samochodowych. Każdy element musiał być odpowiednio dopasowany. Miałem obsesję na punkcie oryginalności – chciałem, by Impala wyglądała tak, jakby dopiero co wyjechała z fabryki. Każda śruba, każda uszczelka musiała być zgodna z pierwowzorem. 

- Facet chciał oddać ją na szrot. - Spojrzałem na chłopaka, strzepując popiół z papierosa na ziemię. - Przypadkiem znalazłem jej ogłoszenie, kupiłem za psie pieniądze i wróciła ze mną. No, na lawecie oczywiście. W życiu byś nie zwrócił na nią uwagi, stała poprzykrywana wszelkimi szmatami, tak, jakby się jej wstydził. - Skrzywiłem się na to wspomnienie, jak można wstydzić się takiej piękności, jaką jest moja dziecinka? - Potem już tylko krew, olej, łzy... - nie zdążyłem ugryźć się w język przy tym ostatnim, przez co Zeya spojrzał na mnie z zaciekawieniem. - Stała się moim domem, ucieczką od wszystkiego, co jest naokoło. Rozebrałem ją i poskładałem od zera, cały jej wygląd to moja zasługa. Nawet sobie kurwa nie wyobrażasz, jak ciężko znaleźć do niej oryginalne części. Miała być jednym z wielu projektów, które robiłem, ale skradła mi serce. - Uśmiechnąłem się, na wspomnienie pierwszego odpalenia jej po całej tej zabawie z odrestaurowywaniem jej. - Facet po prostu się z nią poddał, za dużo go to kosztowało, wiesz, fizycznie i psychicznie. Nie dziwne, ja sam bym tym pierdolnął, gdyby nie to, że tylko ona mnie trzymała w tej bańce "normalności". - Zaśmiałem się pod nosem, wiedząc, że brzmię jak kompletny palant. Po raz kolejny wypuściłem dym z ust, dogasiłem papierosa o podłogę i odwróciłem się od Zei, chwytając ponownie pędzel i przygryzając wargę w skupieniu. Każdy detal musi być idealny.
- Czasami to nie ty znajdujesz coś "swojego", to ono znajduje ciebie, czy jakoś tak. - dodałem, nie odwracając wzroku od malowanego przeze mnie fragmentu. - Chociaż czasami znajdzie się taki idiota, który cię znajdzie i wtedy zaczynasz mieć problemy. - Rzuciłem, pół żartem, pół serio. 
Między nami ponownie nastąpiła cisza, Zeya chyba trawił moje słowa, albo próbował ustalić w głowie jaki palant kupuje takie auto i pakuje w niego wszystko co może, nie wiedząc czy w ogóle ma to sens. 
Chyba zaczęło mnie gryźć sumienie, widząc jak nie wie co ze sobą zrobić i zmienia pozycję to z kucania na opieranie się o półki z narzędziami. Wciąż mnie denerwował, ale skoro już tu jest, to może chociaż umili mi czas rozmową.
- A Ty, Zeya, masz coś takiego "swojego"? - zapytałem, odkładając pędzel i wycierając ręce do bandany. Chyba przestraszyłem go tym nagłym byciem miłym. 

Zeya? gimme more lore. 

czwartek, 26 września 2024

Od Zei cd. Arthura

 Pomogłem Arthurowi wjechać do garażu. Chociaż szczerze wątpiłem czy w ogóle zwracał na mnie uwagę. Kiedy samochód znalazł się już na podnośniku dostałem zadanie zabezpieczenia drzwi dookoła miejsca, które miało być malowane. Uznał, że malowaniem zajmie się sam. Nie ufał mi, oczywiście. W zasadzie cały czas wyglądał jakby był o włos od wybicia mi szyby w Toyocie tak dla zasady. Nie mając nic lepszego do roboty, kiedy Arthur mieszał lakier (i nie mając psychiki, żeby sprawdzić co robi chociaż połowa tych wszystkich guzików) wróciłem przed warsztat i zająłem się zbieraniem porozrzucanych przez nas wcześniej kawałków papieru ściernego. Zanim znów wszedłem do garażu, żeby wyrzucić je do śmietnika chłopak zaczął już zamalowywać drzwi. Mógłbym przysiąc, że gdyby był simem, to z każdym ukończonym etapem naprawy czerwony pasek relacji nad jego głową malałby odrobinę. A to chyba dobrze, przynajmniej dla mojej twarzy. I okien w samochodzie.

- Gdybyś zostawił ten czerwony lakier byłaby szybsza - zażartowałem. Spojrzenie Arthura wyrażało więcej niż tysiąc słów i nie były to słowa słodkie jak Merci. - Za wcześnie. - Wyimaginowany czerwony pasek wydłużył się. 

- Co jest z tobą nie tak? - Spytał wyraźnie zirytowany. 

- Prawdopodobnie uderzyłem się w głowę spadając z konia o kilka razy za dużo. - Najwyraźniej uznał tą odpowiedź za satysfakcjonującą, bo zaśmiał się pod nosem. - Więc opowiesz mi chociaż historię tego samochodu? 

Były w nim dwa wilki. Jeden chciał kazać mi zamknąć ryj, drugi chyba rozważał zdradzenie czegoś o aucie, na którym tak wyraźnie mu zależało. 


Arthur? Lore drop? 

Od Anthony'ego cd. Zei

Przygotowania do spotkania autorskiego trwały już od samego rana. Pracownicy księgarni musieli rozstawić krzesła, zmienić tematyczną wystawę i rozłożyć nowe książki Yung na największych standach lokalu. Wszystko tylko po to, by zbić wyimaginowaną fortunę. Unikając piejącej z zachwytu właścicielki, Anthony poprawiał rzędy siedzisk, upewniając się, czy każde z nich nadaje się do użytku. Na szczęście tylko jedno, z podpisem “radiowiec”, okazało się niestabilne. Chcąc uniknąć niechcianej wpadki, szatyn zgiął kartkę na pół i wsunął ją do kieszeni. Samo krzesło wymienił natomiast na zapleczu na mniej rozchwiany egzemplarz. Przechodząc do głównego pomieszczenia, usłyszał tylko fragment rozmowy pracodawczyni ze znanym mu już idiotą.
- … Anthony chętnie odpowie na pana pytania i wskaże miejsce do siedzenia. - Wskazała na chłopaka, który namierzył ich właśnie wzrokiem. - Proszę się nie martwić, on zawsze ma taką minę! - Próbowała uargumentować grymas na twarzy pracownika. - Panie Henderson, proszę się uśmiechnąć i tutaj podejść. - Wydała mu polecenie, niczym trzyletniemu dziecku w przedszkolu.
- Tylko odłożę krzesło. - Odpowiedział, siląc się na przyjacielski uśmiech.
Korzystając z niewiedzy starszej kobiety, ustawił krzesło tak, by znacząco ograniczyć widok Azjacie w czasie wywiadu. Odkładając kartkę na swoje miejsce, zaczął żałować, że do przodu przejął się czyimś upadkiem. Gdyby Zeya wylądował dupą na ziemi, znacząco poprawiłby sobie tym dzień. Nie mając już żadnej wymówki, podszedł do wołającej go dwójki i zlustrował chłopaka wzrokiem.
- To jest pan Zeya Takhon. - Przedstawiła bruneta. - Jest z radia. Ma przeprowadzić wywiad z naszą gwiazdą.
- Właściwie to już się znamy. - Tony spojrzał na dział przeznaczony dla entuzjastów zwierząt. - Opowiem mu to, co trzeba. Nie musi się pani martwić. - Złapał radiowca za ramię, by zaciągnąć go do wspomnianego działu.
- Słuchaj, nie mam czasu na… - Niższy próbował przerwać te wygłupy, ewidentnie poważnie podchodząc do swojej pracy.
- Cicho. - Właściciel krowy przyłożył palec wskazujący do ust.
Znalezienie odpowiedniej pozycji nie zajęło Tony'emu wiele czasu. Dostrzegając książkę z siwym koniem na okładce, wziął ją do rąk, a następnie przekazał ją Zei. Zadowolony ze swoich poczynań, skrzyżował ręce na piersi i wyczekująco spoglądał na swojego kompana.
- Co to? - Zapytał, jakby nie potrafiąc czytać.
- Jak poprawnie prowadzić lonżę i inne ćwiczenia z ziemi dla konia. - Wyjaśnił, lekko się uśmiechając. - Może ci się przydać, żeby następnym razem kogoś nie zabić. - Rozplótł ręce, by poprawić face z inną serią poradników dla koniarzy. - To, co chcesz wiedzieć o księgarni?

Zeya? Ucz się tam!

od Arthura cd. Anthony'ego

- Okej, dam ci odjechać - Czknął chłopak stojący wyżej mnie - Jeśli zrobisz sensowną jaskółkę.
- Co? - spojrzałem do góry. Chłop zwariował.
- Jeśli zrobisz jaskółkę. - Usłyszałem, jak głęboko wciąga powietrze. - Dasz radę się nie rozbić. Raczej nie chcesz, by dziecinka się porysowała, albo została skrzywdzona przez wypadek, nie? - Chciałem zanegować słowa Anthony'ego, ale miał racje. Samo wyobrażenie dziecinki w stanie bardziej opłakanym, niż gdy ją kupił, przyprawiało go o dreszcze. Faktycznie, wsiadając za kółko w takim stanie ryzykował skasowaniem jej, albo chociażby bardzo, bardzo dużymi szkodami, z których nie wypłaciłbym się przez najbliższe kilka lat. 
- Dobra, kurwa, jaskółka. - Burknąłem, odpychając się od Impali i chwiejnie stając na nogach. Wzrok Tony'ego powędrował za mną; nie byłem pewien, czy patrzy na mnie z pogardą, czy raczej próbuje nie wybuchnąć śmiechem. 
Zgiąłem jedną nogę w kolanie, a drugą wyciągnąłem do tyłu, równocześnie rozpościerając ręce, w próbie imitacji oryginalnej pozycji jaskółki. Świat zawirował.
Straciłem równowagę i runąłem prosto przed siebie, odzierając dłonie i kolana, ratując swoją twarz przed spotkaniem ze żwirem.
Mój nieudolny wyczyn spotkał się z salwą śmiechu ze strony drugiego pijanego chłopaka. Spróbowałem podnieść się do góry, ale przyciąganie żwiru było silniejsze ode mnie i padłem plackiem, stękając z bólu.
- Jedziemy taksówką. - Wydusił między wybuchami śmiechu. - Zdecydowanie. 
- Sam se kurwa jaskółkę zrób. - Burknąłem, nie odrywając się od ziemi. Zbyt wygodnie, w tym stanie mógłbym tu zasnąć. Z rozmyślań o tym, czy na pewno mądrym pomysłem jest spanie na parkingu pod moją pracą, wyrwało mnie soczyste "kurwa" i głuche uderzenie niedaleko mnie. Tym razem to ja parsknąłem śmiechem, widząc mojego kumpla od picia, leżącego w podobnej do mojej pozycji.
Ponownie usłyszałem klnięcie mojego towarzysza, który równie nieudolnie jak ja, chciał się podnieść. - No i co? no i chuj nam w dupę. - uznałem, podpierając się o Impalę, wciąż czując jak świat wiruje mi przed oczami. Tony również zmienił pozycję na teoretycznie siedzącą, opierając się o jakiegoś czerwonego grata. Otrzepał ręce z kurzu i kamyczków po czym wyciągnął telefon, nie odzywając się. Sam sięgnąłem do kieszeni po papierosy i wyciągnąłem jednego, wsadzając go do ust i odpalając zapalniczką która miała dość swojego żywota, tak samo jak nasza dwójka, a za chwilę taksówkarz który będzie nas odwoził.
- Zamówiłem. - Czknął, na co wydałem z siebie zduszone "mhm", opierając głowę o Impalę. Biedna, moja najcudowniejsza dziecinka zostanie sama na noc, na tym okropnym, zimnym, strasznym parkingu.
- Wiesz, moze ja zostane z dziecinką... - zaoponowałem po raz kolejny. - Biedna będzie się bać... - pogładziłem ją po nadkolu, przyglądając się pijanemu sobie w odbiciu w lakierze. 
Tony wstał, chwiejąc się na wszystkie strony, i również zmusił mnie do spionizowania się. 
Wpadłem na tylne siedzenie taksówki i wydukałem adres, nie słysząc zaprzeczania ze strony mojego znajomego. Oparłem głowę o szybę i szybko zdecydowałem, że jednak wolę czuć świeże powietrze, niż stęchły zapach niedobijanej klimatyzacji. 
Zwłaszcza, że taksówkarz zdawał się mieć świadomość nieprzyjemnego zapachu - całą trasę przykładał sobie koszulkę do twarzy tak, by nie musieć zaciągać się tym podgnitym powietrzem. A może to przez to był taki spokojny? Może to działało jak jakieś dragi?
- Ej mam plan. - Zwróciłem się do kompana, delikatnie trzeźwiejszego ode mnie. Zmarszczył brwi, patrząc na mnie tak, jakbym oznajmił mu że wierzę w potwora spaghetti. 
- Jaki? - Mruknął, ewidentnie zmęczony ciągnącą się trasą, i zapewne spodziewał się planu odbicia Impali ze strasznego parkingu. Albo planu morderstwa kierowcy, który najwyraźniej lubił zapach grzybów.
- Kurwa, sprytny. - Wyszczerzyłem do niego zęby, by po chwili wystawiać głowę za szybę i wdychać chłodne powietrze, które jakkolwiek sprawiało, że nie chciało mi się wymiotować.

Dotarliśmy na plac, gdzie zapłaciliśmy taksówkarzowi. Tony przeprosił go za kłopot (czyli za mnie?) i zamknął drzwi, podchodząc do mnie. Nim zdążył się odezwać, ja już zbiegałem w dół w stronę stajni. Mniej więcej kojarzyłem, gdzie co się znajduje. Zwłaszcza jak wyglądają stajnie i gdzie są poszczególne konie, bo celem "terapii szokowej" czasami przechadzałem się między ich klitkami by spojrzeć na te chore psychicznie krowy i przyzwyczaić się do ich obecności.
Stanąłem przed klitką łaciatego konia, którego tabliczka zdawała się mówić właśnie "Milky Way".
- Patrz, znalazłem twojego ciapaka! - Tony zdążył dotrzeć do mnie i spojrzeć tak, jakbym do reszty oszalał. - Pa jaki fajny przerośnięty pimpam! Mogę ja sobie ten, pogłaskać? - Popatrzyłem na chłopaka z nadzieją, że jego wielki, kudłaty krowopies nie odgryzie mi palców kiedy go dotknę.
Nie wiem dlaczego, ale alkohol spowodował, że miałem niesamowitą potrzebę stania się "koniarą", jak wcześniej określiłem Anthony'ego. Konie mechaniczne były cudowne, tego nie mogę zaprzeczyć, ale skoro już jestem w tej Akademii, to przydałoby się przestać bać tych żywych. Na trzeźwo także, ale żaden poradnik na YT czy inne zasady BHP nie mówiły, że nie mogę zacząć socjalizacji z nimi po pijaku.
W środku nocy, napruty jak szpadel, z ziomkiem którego znam chwilę.


Tony? 

Od Zei cd. Anthony'ego

 Zeya zatrzymał Dimę.

- Co? - Uważnie obserwował każdy ruch Anthony’ego.

- Masz. Przeprosić. Milky. Way. - Wycedził przez zęby nadal idąc w stronę azjaty, zły co najmniej jakby ten połamał klaczy wszystkie nogi.

- Czy ty jesteś naćpany? - Spytał całkowicie poważnie.

Taka reakcja nie była normalna. Jasne, pomylił się oceniając ile miejsca może dać Dimie, ale on też nie patrzył gdzie jedzie.

- To chyba ty jesteś naćpany, ty pierdolony idioto. - Anthony zatrzymał się dopiero tuż przed nim i cofnął rękę.

Ten gest był na tyle oczywisty, że Zeya bez większego trudu zdążył zrobić krok w tył zanim pięść jego nowego znajomego znalazła się w miejscu, gdzie wcześniej była twarz Azjaty. Co jak co, ale dostanie w zęby dwa razy w ciągu tygodnia to o raz za dużo.

Anthony wydawał się zdziwiony tym, co właśnie zrobił.

- Sory za Dimę, ale pogadamy jak się uspokoisz. - Było oczywiste, że obecnie dyskusja nie miała sensu.

Zeya złapał swojego konia i opuścił halę.

***

Spotkanie autorskie znalezione tydzień temu na Facebooku faktycznie okazało się pracą. Kilka maili później Zei udało umówić się z Terrance Yung, autorką najnowszej pozycji na liście bestsellerów w kategorii literatury faktu, na krótki wywiad. Jedyny minus był taki, że ze względu na swój napięty grafik, Terrance nie miała jak pojawić się w studiu nagraniowym. Zamiast tego umówili się przed samym wydarzeniem w księgarni. Spojrzał na zegarek. Zostało mu pół godziny. Trochę dużo, ale nie chciał się spóźnić, a zawsze można pooglądać książki. W końcu to księgarnia. Otworzył drzwi budynku i wszedł do środka.


Anthony? radiowanie, radiowanie

Od Anthony'ego cd. Arthura

Tony miał odrobinę instynktu samozachowawczego. Zamiast oprzeć się biodrem o Impalę, wsparł plecy o czerwonego grata, zaparkowanego na sąsiednim miejscu. Arthur ewidentnie kochał ten samochód. Zapewne na trzeźwo powiedziałby coś równie romantycznego, ubierając to w nieco inne słowa. Szatyn nie mógł jednak pozwolić na to, by kompan wsiadł za kółko w tym stanie. Ukrywając twarz w dłoniach, westchnął, próbując wpaść na sensowny argument. Skoro procenty do niego nie przemawiały, stracenie prawka również nie powinno go ruszyć. W Teksasie wszystko byłoby łatwiejsze. Gdyby upili się w miasteczku, z którego pochodził, po prostu wsadziłby go na konia i odwiózł do domu. A raczej to koń odwiózłby ich. W końcu Milky Way znała się na powrotach do stajni jak mało kto, czym nie raz uratowała Hendersonowi dupę. Odrywając ręce od twarzy, ponownie spojrzał na cacko blondyna. Nie dostrzegając na nim widocznych rys, wpadł na pewien plan.
- Okej, dam ci odjechać. - Tutaj dwukrotnie czknął. - Jeśli zrobisz sensowną jaskółkę.
- Co? - Arthur podniósł na niego wzrok.
- Jeśli zrobisz jaskółkę. - Wziął głęboki wdech, by otrzeźwić nieco umysł. - Dasz radę się nie rozbić. Raczej nie chcesz, by dziecinka się porysowała albo została skrzywdzona przez wypadek, nie? - Próbował zrealizować mu potencjalne konsekwencje jazdy po pijaku. - A jak się wyjebiesz, jedziemy taksówką. To i tak lepsze od nocnego autobusu, stary.

Arthur? Pingu, dawaj jaskółkę XD 
 

środa, 25 września 2024

od Arthura cd. Zei

Wreszcie udało mi się odebrać wszystkie potrzebne mi rzeczy, aby naprawić dziecinkę. Na samą myśl, że spędzę kilka najbliższych dni na warsztacie z tym imbecylem robiło mi się źle.
Szkoda, że nie mogę przyjebać mu kluczem w twarz. 
Leżąc w łóżku i przeglądając sociale, wreszcie zebrałem się, by napisać do chłopaka od czerwonej strzały. Znalazłem jego numer w historii i wysłałem SMSa z adresem warsztatu i jutrzejszą datą, wraz z godziną 14. 
- Obyś kurwa przyjechał.. - fuknąłem i z niezadowoleniem zawinąłem się w kołdrę, chcąc się wyspać. Oczywiście, że nie było mi to dane - wybudziło mnie powiadomienie, wskazujące na to, że chłopak odpisał. "Pracuję do 16. Nie ma szans, że urwę się wcześniej". Szybko wystukałem "ale kto cie kurwa pytał, 14 to 14, nie ja Ci auto rozjebałem", patrzyłem przez chwilę na wiadomość i końcowo usunąłem ją, by zmienić to na zwykłe "okej.", specjalnie dodając kropkę. Niech wie, że wciąż go nie lubię.

Wjechałem Impalą na plac i przyniosłem już wszystkie potrzebne rzeczy. W trakcie nieobecności chłopaka udało mi się zmienić jej filtry i spalić minimum cztery papierosy. Wreszcie przyjechał on - imbecyl w czerwonej strzale. Zacisnąłem palce na kluczu, który trzymałem w ręce i odetchnąłem głęboko, próbując powstrzymać się od rzucenia narzędziem w jego twarz. Albo samochód. Jeszcze nie zdecydowałem.
Wysiadł ze swojej Toyoty, i od razu przypomniały mi się moje słowa w jego kierunku. Zaśmiałem się w duchu, choć wciąż czułem chęć zamordowania chłopaka.
- Zanim dotkniesz czegokolwiek, krótkie wprowadzenie. - Wycedziłem przez zęby w jego stronę. - To nie jest jebana Toyota, żeby jej kurwa nie zauważyć. - Wskazałem na Chevroleta. - To jest Toyota, której można nie zauważyć. - Stuknąłem w maskę Yarisa kluczem, wykorzystując całą moją siłę woli, by nie zamachnąć się i nie wbić klucza w maskę.
Jeszcze tego nie zrobiłem, co i tak było dużym osiągnięciem.
- Dlatego jest porysowana. - Odparł, wręcz złośliwie. 
- To już twój problem. - Zauważyłem, i nie czekając na niego, odwróciłem się na pięcie i wróciłem do Impali. - Nie mamy całego dnia, więc łaskawie rusz tu swoje szanowne dupsko.

Rzuciłem pod nogi chłopaka papier ścierny, polerkę, spray do podkładu, lakier i pozostałe pierdoły. Spojrzał na mnie tak, jakbym znowu uderzył go w twarz. 
- No co? bierz się do roboty. - Wytarłem dłonie o spodnie, pozostawiając na nich ciemne smugi od oleju, a sam zabrałem się za rozcinanie kawałka papieru ściernego, żeby mieć coś na później. Zapaliłem czołówkę i usiadłem, niestety, obok chłopaka. Bez słowa zacząłem ścierać część rysy bliżej mnie, kompletnie ignorując jego osobę.
- Poważnie, sory za to. - Przewróciłem oczami i na chwilę oderwałem się od ścierania, by wsadzić papierosa do ust i ponownie wrócić do pracy, tym razem z czymś, co pozwoli mi chociaż na chwilę nie musieć się odzywać. Po zdecydowanie zbyt długich kilku minutach, drzwi Impali zdobiła jeszcze większa, matowa, szara plama. Zabolało mnie to w serce, widząc, że wracam do punktu sprzed kilku lat, gdy Impala była cała w takich zarysowaniach. - Zeya. - Chyba mi się przedstawił, a na usta znów cisnęło mi się "nie pytałem". Spędzimy tu jednak bite kilka godzin, więc nie zaszkodzi mi chociaż powiedzieć jak mam na imię.
- Arthur. - Odburknąłem, wyrzucając zużyty papierek za siebie. Dmuchnąłem w przetarte miejsce, chcąc zobaczyć gdzie należy dotrzeć. Nim zdążyłem zabrać nowy kawałek, azjata imieniem Zeya już zdążył to zetrzeć, i mimo mojej szczerej niechęci do jego osoby, kiwnąłem głową z aprobatą.
Jego ruchy były dość pewne, jak na kogoś, kto porusza się upośledzoną Toyotą Yaris i nie umie nawet porządnie zaparkować.
- Trzeba to zaprawić. - Oznajmiłem, bardziej w swoją stronę, niż chłopaka, ale podłapał temat i zabrał się za wypełnianie wgłębienia które sam spowodował. Obserwowałem go z boku, pilnując, by nie zrobił więcej krzywdy mojej dziecince. Gdy zaprawa znalazła się już w każdym wgłębieniu, poinformowałem go o przerwie. Nie myśląc o jego osobie, wyciągnąłem z Impali sok pomarańczowy i napiłem się, chcąc zmienić smak po papierosie. - Następnym razem patrz lepiej kiedy parkujesz. 
- Robisz się nudny. - Odpowiedział, przyglądając się swojemu dziełu. - Już Cię przeprosiłem.
- Przyjmę je dopiero, jak Impala będzie taka, jak wcześniej. - skróciłem rozmowę i kucnąłem obok chłopaka, patrząc jak zaprawa powoli zasycha.
W oczekiwaniu na dalsze kroki, rozsiadłem się oparty o nadkole mojego samochodu i odpaliłem papierosa, równocześnie przeglądając Facebooka.  Zeya zniknął mi z oczu na dłuższy czas. Czy on naprawdę myśli, że już po wszystkim? Odczekałem kolejne piętnaście minut; na szczęście jego samochodu, łaskawie się pojawił. 
Reszta zabawy z lakierowaniem minęła nam na krótkich pytaniach i odpowiedziach, byleby zabić niezręczną ciszę panującą między nami. Powoli zaczynało się ściemniać, co znaczyło, że za chwilę będzie trzeba wjechać Impalą na podnośniki. Przy jego osobie wydawało się to ryzykowne, wyglądał na takiego, który chciałby kliknąć każdy guzik w zasięgu wzroku.
- Słuchaj, musisz mnie nakierować tak, żebym nie przytarł podwoziem o te duuuże metalowe elementy. - Spróbowałem wyjaśnić to w jak najbardziej idiotoodporny sposób, z nadzieją, że obejdzie się bez kolejnych szkód. Kiwnął głową i wszedł do garażu, gdzie czekał na niego jeden, jedyny wolny podnośnik. Stanął przed nim i pomachał, że mogę wjeżdżać.
- Muszę zawrócić, poczekaj... - mruknąłem do siebie, wykręcając autem i ustawiając się na wprost jego osoby. - No, mów mi co i jak! - Krzyknąłem przez szybę, z nadzieją że usłyszy mnie na tyle wyraźnie, by nie narobić nam problemów. Boże, obyś kurwa znał kierunki.

Zeya?

Od Zei cd. Arthura

 Kilka dni później dostałem SMSa z adresem, jutrzejszą datą i godziną, o której miałem pojawić się na miejscu. 14? Wiadomość sprawiała wrażenie jednej z tych, po których za dwa tygodnie moje ciało zostanie znalezione w jakiejś rzece, nadgryzione przez ryby i prawdopodobnie bez głowy, żeby utrudnić identyfikację. Wrzuciłem adres w Google. Pierwszym wynikiem faktycznie był warsztat samochodowy. Albo nie planuje nic podejrzanego, albo dobrze się ukrywa, przemknęło mi przez myśl, przez co uśmiechnąłem się pod nosem.

“Pracuję do 16. Nie ma szans, że urwę się wcześniej” odpisałem. Znalezienie zastępstwa w mniej niż dobę graniczyło z cudem. Poza tym musiałem skądś wziąć pieniądze na, zapewne absurdalnie drogi, lakier do jego cudeńka.

Na odpowiedź musiałem poczekać kilka dobrych minut. Niewykluczone, że musiał się uspokoić. Nawet nie mogłem mu się dziwić, na jego miejscu zapewne też byłbym wkurwiony. “Okej.” Z kropką nienawiści. Darowałem sobie wysyłanie czegoś w stylu do zobaczenia jutro.

***

Suwaki na konsolecie gładko zjechały na sam dół pod moimi palcami. Wyłączyłem odpowiadające im przełączniki, potem phantoma a na koniec całą konsoletę. Lewy komputer wyłączył się dość gładko. Prawy postanowił zawiesić się przy wyłączaniu pasjansa, w którego grałem przez ostatnie pół godziny. Kopnąłem lekko obudowę stojącą pod biurkiem. O dziwo pomogło. Jeszcze raz sprawdziłem czy wszystko jest na swoim miejscu i wyłączone zanim wyjąłem z plecaka dres i koszulkę, których nie szkoda było zabrać do warsztatu i zniknąłem w toalecie się przebrać. Schowałem poprzednie ubrania, zabrałem swoją kurtkę i gasząc światło, wyszedłem ze studia.

Jakieś dwadzieścia minut później dotarłem pod adres z SMSa. Blondyn dłubał już przy swojej Impali, ale przerwał zajęcie i obserwował uważnie jak zatrzymuję swój samochód po przeciwnej stronie małego parkingu. Kiedy się zatrzymałem wstał i podszedł do mojego samochodu, nadal trzymając w ręku coś, co wyglądało z tej odległości na klucz nasadowy. Wysiadłem.

- Zanim dotkniesz czegokolwiek krótkie wprowadzenie - zaczął. - To nie jest jebana Toyota, żeby jej nie zauważyć. - Wskazał dłonią w stronę swojego Chevroleta. - To jest Toyota, której można nie zauważyć. - Tym razem stuknął kilka razy w maskę mojego Yarisa, czekając na moją reakcję.

- Dlatego jest porysowana - rzuciłem, zanim zdążyłem się zastanowić czy to mądry pomysł.

- To już twój problem - zauważył, odwracając się na pięcie i ruszając w kierunku swojego auta. - Nie mamy całego dnia.

Arthur?

od Arthura cd. Anthony'ego

Cieszyłem się, że moja inwencja twórcza zasmakowała rozmówcy. Alkohol chyba wprawił go w lepszy nastrój, bo uśmiechał się pod nosem. 
- Nie jestem koniarą. - Zanegował moje stwierdzenie, wręcz obruszony. - Po prostu bez konia jest ciężko. Rancza są duże, a nie wszędzie dojedziesz samochodem. - Przetarł twarz dłonią, a ja uniosłem brwi. Jak można nie mieć możliwości dojechania gdzieś autem? - I krowy są spokojniejsze. Nie uciekają, jeśli w końcu złapiesz wprawę. - Ponownie na jego twarz wstąpił uśmiech, na mojej pojawiło się raczej zakłopotanie. Widywałem takie rzeczy tylko w filmach, a nie siedziałem przed kimś, kogo całe życie na tym polegało. Dziwne uczucie. 
- Skoro to Twój świat, to czemu z niego zwiałeś? - Byłem ciekawy, dlaczego przejechał aż tyle stanów, by znaleźć się w jakimś, jakby nie patrzeć, zapyziałym Idaho Falls w akademii jeździeckiej, skoro z tego co mówił, miał dobre życie w Teksasie.
- Nie zwiałem. - Zdenerwował się mój rozmówca. Upiłem kolejny łyk piwa, nie chcąc być dłużny. - Kazali zrobić mi studia albo wstąpić do wojska. Prędzej nauczę się prawa, niż dam sobie odstrzelić łeb. - Wykonał gest pistoletu przykładanego do skroni. Zmarszczyłem brwi, powoli jego historia zaczynała mi się sprzeczać. Skoro studiuje, to po co mu zmutowane bydle? Zapytałem, dlaczego w takim razie pozwolili zabrać mu konia. 
- Bo jest moja. - Wzruszył ramionami. - Jeśli nie zabrałbym jej ze sobą, mógłbym już jej nie zobaczyć. Skoro nie musiałem wyjechać z Teksasu, to część Teksasu zabrałem ze sobą. - Upił kolejny łyk dyniowego drinka, który powoli zbliżał się ku końcowi. Czy powinienem poprosić mojego współpracownika, żeby zrobił mu jeszcze, czy udawać że nie widzę? - Szkoda tylko, że nie dało się ukraść prerii. Zajebiście uciekało się na nią w nocy, gdy macocha mnie wkurwiała. - Przez moment zawahał się, czy kontynuować, a w jego oczach pojawiło się coś na wzór nostalgii? - A ty? Co cię skłoniło do tej akademii jeździeckiej?
Zadał zajebiście dobre pytanie - nie umiem jeździć na koniach, a ostatni raz cokolwiek wspólnego miałem z nimi jeszcze za czasów mieszkania w Californii, gdy spędzałem lato w stajniach, będąc jednak bardziej zainteresowanym sprawami mechanicznymi, niż jazdą. W ramach zapłaty za pomoc dostawałem jednak lekcje, i fakt, było to fajne, ale nigdy nie zająłem się tym bardziej. A może coś by z tego było? 
- Zrządzenie losu. - Odparłem. - Ostatni raz jeździłem, gdy byłem nastolatkiem, teraz sam widzisz, pracuje w barze i odrestaurowuje stare samochody, takie jak moja dziecinka. - Dodałem, z dumą w głosie na wspomnienie pierwszych prac z impalą. - Przeprowadziłem się do Idaho już jakiś czas temu, spodobało mi się tu i złapałem dobrą ofertę pracy. Konie miały być dodatkiem, ale - zawahałem się, i nie chcąc tworzyć niezręcznej ciszy, pociągnąłem kilka łyków piwa. - jakoś nie potrafię się zebrać do nauki, chociaż bardzo bym chciał. - Miałem wrażenie, że zabrzmiało to zbyt błagalnie, jak na to, że miało być to po prostu stwierdzeniem faktu. Jeszcze zamiast pracować z dziecinką, będę popierdalał na półtonowej masie mięśni i tłuszczu, która "może mnie nie zabije". Super.

Drink Anthony'ego i moje piwo skończyły się, więc teraz siedzieliśmy i rozmawialiśmy to o mojej dziecince, która najwyraźniej zainteresowała mojego znajomego, to o jego koniu imieniem Milky Way i życiu na ranczu. Im dłużej go słuchałem, tym więcej sensu miała dla mnie pasja Tony'ego.
Na usta cisnęło mi się pytanie, czy chce przy okazji pokazać mi jak obsługiwać się tymi żywymi maszynami, ale byłem zbyt trzeźwy na to.
- Słuchaj, mam jutro wolne popołudnie, mogę Ci pokazać Impalę, śmigniemy się gdzieś. - Wypaliłem, gdy mój współpracownik dał nam nasze napoje, ten sam drink i kolejny kufel piwa. - Chyba, że pokażesz mi jak działa ta wasza "więź z koniem". - Dodałem, szybko unikając odpowiedzialności z odpowiedzi i przystawiłem kufel do ust. Stuknąłem się nim boleśnie w zęby, klnąc cicho, gdy odstawiłem go na blat.
Chłopak siedzący naprzeciwko mnie zaśmiał się, na co spojrzałem na niego z lekką irytacją.
- Nigdy nie przyjebałeś sobie w zęby? - Mruknąłem, wycierając piankę z twarzy. Pokręcił głową, wciąż śmiejąc się pod nosem. Sam zwróciłem sobie uwagę, że faktycznie, barman nie umiejący napić się piwa to coś komicznego. 
Noc mijała nam na podobnych pogaduszkach, gdy wreszcie nadszedł czas by zamknąć bar. Obydwoje wyszliśmy chwiejnym krokiem z pomieszczenia, by świeże, chłodne powietrze uderzyło nas prosto w twarz.
Wyciągnąłem papierosa i tym razem nie zaproponowałem chłopakowi, który miał przy ustach swoją jednorazówkę. Niezręcznie odpaliłem i wypuściłem dym z ust, sprawdzając czy na pewno wszystko mam. Najważniejsze były klucze od dziecinki; przewertowałem w głowie czy na pewno ją zamknąłem.
- Podwieźć Cię? - wydukałem, patrząc na równie nietrzeźwego chłopaka. Zdrowy rozsądek opuścił mnie jakieś kilka godzin temu, gdy z wielkim zafascynowaniem podrywałem o co najmniej dziesięć lat starszą kelnerkę, która była u nas na okresie próbnym. - Chyba nie jestem aż tak napruty... - fuknąłem, widząc skrzywioną minę Tony'ego. - No co? Nie wsiądę do taksówki. 
Wygasiłem papierosa butem, wciąż czekając na odpowiedź chłopaka, który robił coś w telefonie, ewidentnie mnie ignorując. Albo to ja byłem zbyt pijany, by ogarnąć, że jest tym bardziej trzeźwym. 
Przeszliśmy bliżej Impali, bo uznałem że ostatnim celem na wieczór jest zapalenie jeszcze jednego papierosa - a właśnie tam zostawiłem nową paczkę. Nieudolnie wcisnąłem kluczyk do zamka i przekręciłem go; auto wydało charakterystyczny dźwięk odblokowania zamków. 
Czułem na sobie wzrok mojego kompana do picia, ale ważniejszy był w tym momencie nałóg. Wykaraskałem się z auta i trzasnąłem drzwiami, na tyle mocno, że zagryzłem zęby.
- Boże, kochanie.. tata nie chciał, przepraszam. - Poklepałem ją w ramach przeprosin. 
- Dobra, stary, zamawiam nam taksówkę? - zamilkł, widząc moją interakcje z samochodem. Uniósł brwi, nie będąc pewnym czy widzi to, co widzi.
- Nie zostawię mojej dziecinki samej na noc! - obruszyłem się, uczepiając się jej lusterka. - Jeszcze ktoś ją skrzywdzi, albo zmarznie... i co ja wtedy zrobię? Już nikt cie tak nie obrazi impalko, nie, spokojnie. - wydukałem do samochodu. - ten niemiły pan nie chce źle dla ciebie...
Anthony pokręcił głową i ukrył twarz w dłoniach, z głośnym westchnięciem. 

Tony?

Od Anthony'ego cd. Arthura

Tony również skorzystał z popołudniowej drzemki. W przeciwieństwie do Arthura nie przespał jednak zaplanowanego budzika. Słysząc znajomą melodię, od razu otworzył oczy i uderzył dłonią w ekran. Podnosząc się do siadu, skrzywił się, gdy uświadomił sobie, że cały lepi się od potu. Chociaż brał już dzisiaj prysznic, postanowił ponownie się wykąpać. Odświeżył również włosy, których nieład nawet go nie zaskoczył. Owijając ręcznik wokół bioder, wrócił do sypialni, by zastanowić się nad nowym outfitem. Trochę nie podobał mu się fakt, iż to trzecie ciuchy, w jakie się dzisiaj wbije, ale nie zamierzał przyjść do Arthura śmierdzący od przykrycia się kocem.

Po szybkim przejrzeniu garderoby, postawił na czarne bojówki oraz luźny t-shirt. Całość dopełnił jeansową kurtką, która miała ochronić go przed zimnem. Przeglądając się w lustrze, stwierdził, że nie wygląda jak skończony upadek człowieka, nienadający się do wyjścia w teren. Chcąc opuścić mieszkanie, złapał odruchowo za kluczyki od samochodu. Dopiero po krótkiej realizacji, uświadomił sobie, iż zamierza sensownie się upić. Nie chcąc stracić prawka, odwiesił je z powrotem na wieszak. Stojąc przed drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową, zamówił najbliższego Bolta i obmacał naprędce wszystkie kieszenie. Papieros, klucze od mieszkania, dokumenty. Brakowało jedynie dobrego alkoholu.

***

Zdając się na barmana, otrzymał całkiem sensownego drinka. Mocny, wyrazisty i dyniowy. Te trzy rzeczy wyprowadziły go w naprawdę dobry nastrój. Mimo dość mocnej głowy do alkoholu, przy połowie drugiej kolejki poczuł się delikatnie wstawiony. Oczywiście nadal kontaktował, ale zdecydowanie stał się weselszy.
- Więc, jesteś swojego rodzaju "koniarą", huh? - Zagadnął blondyn, spijając piankę ze swojego napoju. - Nie lepiej było ci w Teksasie?
- Nie jestem koniarą. - Zaprzeczył, kręcąc przy tym głową. - Po prostu bez konia jest ciężko. Rancza są duże, a nie wszędzie dojedziesz samochodem. - Przetarł dłońmi twarz. - I krowy są spokojniejsze. Nie uciekają, jeśli złapiesz w końcu wprawę. - Lekko się uśmiechnął.
- Skoro to twój świat, to czemu z niego zwiałeś? - Arthur zadał mu kolejne pytanie.
- Nie zwiałem. - Trochę się oburzył. - Kazali zrobić mi studia albo wstąpić do wojska. Prędzej nauczę się prawa, niż dam sobie odstrzelić w łeb. - Ułożył palce na wzór pistoletu i stuknął nimi o skroń.
- I pozwolili zabrać ci konia? - Blondyn wydawał się odrobinę podejrzliwy.
- Bo jest moja. - Wzruszył ramionami. - Jeśli nie zabrałbym jej ze sobą, mógłbym już jej nie zobaczyć. Skoro musiałem wyjechać z Teksasu, to część Teksasu zabrałem ze sobą. - Upił kolejny łyk dyniowego drinka. - Szkoda tylko, że nie dało się ukraść prerii. Zajebiście uciekało się na nią w nocy, gdy macocha mnie wkurwiała. - Wrócił myślami do tamtych czasów. - A ty? Co cię skłoniło do tej akademii jeździeckiej?

Arthur? (:

Od Anthony'ego cd. Zei

Tony również zabrał się za czyszczenie swojego konia. Zamiast zająć się tym w boksie, zaprowadził srokatą do wydzielonych na korytarzu stanowisk. Przypinając kantar do bocznych uwiązów, znacząco ograniczył ruchy zwierzęcia, które jawnie okazało swoje niezadowolenie.
- Nie przeżywaj. - Rzekł, rozpoczynając szczotkowanie kolorowej sierści.
Kiedy klacz względnie się prezentowała, przyszedł czas na kopyta. Oczywiście nie obyło się bez protestów, przenoszenia środka ciężkości na uniesioną nogę, czy prób kopnięcia. Jeśli chodzi o grzywę i ogon - szatyn wolał ich nie dotykać. Nie były zbyt splątane, a uniknięcie dodatkowych siniaków, jak najbardziej było mu na rękę.
Samo siodłanie przebiegło bez żadnych utrudnień. Krowa uprzejmie przyjęła czankę, która zachęciła ją do zwiększonego przeżuwania. Łańcuszek również nie stanowił dla niej kary. Wspaniale. Usatysfakcjonowany właściciel pochwalił zwierzaka, a następnie wrócił pod jego boks, gdzie pozostawił kapelusz i czyste kowbojki. W czasie zmieniania obuwia, zauważył, że sąsiad Milky Way również wychodzi na wieczorny trening.
- Tylko lonża, czy planujesz trening w siodle? - Zapytał, stawiając gumowce po wewnętrznej stronie drzwiczek.
- Lonża. Dima musi zażyć trochę ruchu, a doba jest trochę za krótka na dwie aktywności. - Lekko się uśmiechnął.
- Mogę się dołączyć? Będę przykładał się jedynie do dosiadu, więc nie powinniśmy sobie przeszkadzać. - Zaznaczył, nie spodziewając się odmowy.
- Jasne. - Wskazał kciukiem na wyjście ze stajni. - Zajmę nam halę.

***

Szatyn zdecydowanie nie planował niczego ambitnego. Zostawiając Zei środek budynku, skupił się na ruchu w trzech podstawowych chodach. Testował także zatrzymania i spokojne ruszanie z miejsca. Tony początkowo zwracał również uwagę na zachowanie drugiego jeźdźca, ale widząc, że ten dobrze sobie radzi, postanowił zaufać mu w kwestii podstawowego bezpieczeństwa. I to był kurwa błąd.
Przechodząc do galopu, nie spodziewał się, że ułom zdecyduje się dać anglikowi tyle swobody, by wejść zadem na linię ściany. Wykorzystując refleks i elastyczność srokatej, cudem uniknął bolesnego zderzenia. Milky szarpnęła ostro głową, wybijając solidnie zadem. Kto dał temu palantowi prawo jazdy na konia? Przemknęło mu przez myśl.
- Whoa! - Zwolnił klacz do kłusa, a następnie stępu. - Czy ty. Jesteś. Kurwa. Normalny? - Poprawił się w siodle. - Jeśli z drugim koniem radzisz sobie tak dobrze, jak z tym, to najprawdopodobniej jesteś już ojcem. - Wysunął nogę ze strzemienia, by dość nerwowo zejść z kobyły. - Okej, kurwiu. - Zaczął prowadzić Milky w stronę Azjaty. - A teraz ładnie ją przeprosisz albo pogadamy sobie inaczej. - Wskazał głową na zwierzaka.

od Arthura cd. Anthony'ego

 Chłopak odmówił zapalenia zwykłego papierosa, ale wyciągnął z kieszeni swojej kurtki jednorazowego epapierosa. Nowoczesny, smakowy rak. Osobiście preferowałem oryginalne zatruwanie się, ale raz na jakiś czas nie gardziłem zmianą na epapierosy.
- Jeśli ma komuś odgryźc palce, to tylko mi. - Zaciągnął się dymem. Poczułem swojego rodzaju ulgę, słysząc te słowa. - Dla obcych jest przeważnie łagodna. - W jaki sposób tak nieprzewidywalne stworzenie może być "łagodne"? Chciałem zapytać, ale Anthony wciąż kontynuował. - Prędzej da ci znaki, że nie ma humoru, niż zrobi realną krzywdę - uniosłem brwi, niewiele rozumiejąc. - To taka kontrolka na desce rozdzielczej, zanim samochód zdechnie ci na środku drogi. 
Gdyby w rzeczywistości mogłaby się zapalić komuś lampka nad głową, właśnie tak bym wyglądał. Jak oświecony, bo wreszcie nabrało to dla mnie normalnego wydźwięku i chłopak użył słów, z którymi byłem lepiej zaznajomiony.
- Wreszcie mówisz z sensem. - Odparłem. - Co na grzale? - kontynuowałem, czekając na odpowiedź mojego kompana. Poinformował mnie, że liquid jest o smaku wiśniowym z chłodzikiem. Fascynujące, czego to oni nie wymyślą. 
- Rozumiem, że pracujesz w tym "Celcie"? - dopytał, uzyskując twierdzącą odpowiedź. Dodałem, że pracuję za barem. Ludzie przychodzili, rozmawiali, czasem zwierzali się z rzeczy, których nie mówili nawet swoim najbliższym. Mimo że nie byłem wielkim fanem głębszych rozmów, czasem łapałem się na tym, że lubiłem ich słuchać Znałem historię każdego, kto regularnie przychodził do tego baru. Mimo to trzymałem dystans. Nie chciałem się angażować, nie chciałem nawiązywać zbyt głębokich relacji z klientami, bo nie wiedziałem czy kiedykolwiek wrócą. Po prostu odwalałem swoją robotę. W jakiś sposób było to kojące.
- W takim razie zdam się na ciebie. - papieros zmienił się w kluczyki od samochodu. - O której będziesz dostępny? I raczej niczego mi tam nie dosypiesz? - Pokręciłem głową, przyglądając się jak chłopak zaczyna wirować breloczkiem na palcu. Mój towarzysz dość szybko pożałował swojego popisu, bo przyczepiona podobizna pieska odleciała z łańcuszka.
Gdy wreszcie zlokalizowałem ją wzrokiem, była podzielona na pół. Anthony schylił się po nią, z wyraźnym zdenerwowaniem. Słyszałem jeszcze, jak bierze głęboki wdech, podnosząc malutki przedmiot.
- Teraz to już muszę się napierdolić. - Zagryzł zęby, ewidentnie zdenerwowany. Bardzo dobrze znałem ten rodzaj frustracji, kiedy najmniejsza rzecz sprawia, że cały dzień jest chujowy. Często miewałem tak z Impalą, gdy brakowało mi jednej, pieprzonej śrubki, i wszystko było zjebane. Nie winiłem chłopaka za jego złość, nie znałem go. 
- Coś wykombinujemy. - Spróbowałem go pocieszyć i dać do zrozumienia, że bardzo dobrze znam ten ból. - Jeśli szef się zgodzi, to skończę przed północą. Możesz wpaść o której Ci wygodnie, ale ja zacznę pić dopiero po pracy. - Poinformowałem chłopaka, który wciąż walczył z buzującą w nim złością. 


Popołudniowe drzemki raczej nikomu nie szkodziły, wręcz przeciwnie. Dziś jednak, chyba ze względu na pogodę, przespałem dwa budziki w moim telefonie. Zdenerwowany spojrzałem na godzinę - do rozpoczęcia zmiany miałem niecałe 40 minut. 
Zmieniłem ubrania na te, które miałem praktycznie za każdym razem w pracy i wybiegłem z mieszkania, nie myśląc nawet o odpaleniu papierosa. Kluczyk w zamku Impali ponownie nie chciał zadziałać, więc zapisałem w głowie zmianę zamka centralnego. Wreszcie, po walce z drzwiami, wsiadłem do samochodu i odetchnąłem z ulgą, słysząc uspokajający dźwięk silnika i znajome warknięcie wydechu, gdy ją odpaliłem. 
Wyjechałem z placu Akademii i walczyłem ze sobą, by nie docisnąć mocniej gazu - olej jednak nie był rozgrzany na tyle, by pałować dziecinkę, więc jechałem trochę powyżej dozwolonej prędkości.
Zahamowałem z piskiem opon na parkingu i spojrzałem na godzinę - zostało mi kilka minut, by wejść na bar i zagadać do szefa. 
Odnalazłem starszego mężczyznę siedzącego przy jednym ze stolików i popijającego, jak mniemam, guinessa. 
- Dzień dobry, szefie. - wysiliłem się na uśmiech i spróbowałem oddychać wolniej, by nie dać po sobie poznać, że prawie się spóźniłem. - Rzadko pytam o takie sprawy, ale czy mógłbym dzisiaj zejść z baru około północy? Spotykam się z kumplem i-  - Szef przerwał mi uniesieniem dłoni, więc zamilkłem. 
- Panie Teller. - Przełknąłem ślinę, licząc, że do każdego zwraca się po nazwisku. Rzadko wchodziłem z nim w interakcje, chyba, że chodziło o domówienie jakiegoś alkoholu bądź syropu, bo w moim obowiązku leżało pilnowanie, że niczego nie brakuje. - Nie widzę problemu, jednak jeśli ma Pan zamiar zostać w barze po godzinach pracy, proszę się przebrać. Nie chciałbym, by ludzie widzieli moich pracowników pijanych. - Poinformował, na co pokiwałem głową i podziękowałem grzecznie, wypuszczając z ulgą powietrze.
Jak dobrze.
Zająłem się więc swoim stanowiskiem przy barze, co jakiś czas podnosząc głowę by spojrzeć kto wszedł - ruch nie był duży, ale nie mogłem narzekać na brak zajęć. Wreszcie moim oczom ukazał się wcześniej poznany znajomy imieniem Anthony. Ciekawe, czy już przeszła mu złość na bryloczek.
Usiadł na wolnym krzesełku naprzeciwko mnie, uśmiechając się w moją stronę. Zarzuciłem ścierkę na ramię i przywitałem się z chłopakiem, po raz kolejny dziś. 
- Zdajesz się na mnie, tak? - Kiwnął głową. Odwróciłem się od niego i przeleciałem wzrokiem po wszystkich alkoholach które mam - padło na rum. W głowie zmieniłem jeden z przepisów podesłanych mi przez szefa, na taki, który mógłby podpasować Anthony'emu; przynajmniej taką miałem nadzieję.
Do shakera wlałem syrop dyniowy, wcześniej wspomniany alkohol, wyciśnięty wcześniej sok z cytryny i kostkę lodu. Zająłem się wstrząsaniem naczynia, w międzyczasie przygotowując szklankę ze świeżym lodem. Gdy napój był gotowy, przelałem go przez sitko i posypałem cynamonem na górę. W powietrzu uniósł się podobny zapach do tego, który czułem dziś w kawiarni.
- Pachnie jak święta. - Skwitował i pociągnął łyk. - Już rozumiem, dlaczego Cię tu zatrudnili. Chociaż wyglądasz na takiego, który polewałby piwo z kranu, a nie robił takie rzeczy. - Zaśmiałem się z komplementu i przetarłem shaker, przesuwając go bliżej umywalki, celem późniejszego umycia go.
Sam nalałem sobie trochę coli, żeby mieć co pić w trakcie rozmowy.
Odchodziłem jeszcze kilka razy od mojego rozmówcy, gdyż klienci domagali się dolewek lub tęczowych shotów. Spoglądałem na zegarek, czekając na północ i możliwość znalezienia się po drugiej stronie baru. Nim nadszedł czas zmiany miejsca, zrobiłem Anthony'emu jeszcze jeden drink, a sobie nalałem kufel piwa. Wróciłem do niego, już w moich codziennych ubraniach.
- Więc, jesteś swojego rodzaju "koniarą", huh? - Zagadałem, spijając piankę z mojego napoju. - Nie lepiej było Ci w Teksasie?

Tony?


od Arthura cd. Zei

Ciszę między nami dało dzielić się na kawałki. Przetarłem rękę o bluzę, zostawiając na niej mokry ślad.
- Będę szczery, nie mam pojęcia co Ci powiedzieć. - wydusił z siebie chłopak. Jego warga zaczęła delikatnie puchnąć; troszkę żałowałem, że nie uderzyłem go mocniej. - Oczywiście zapłacę za naprawę i jeśli będziesz potrzebował przy tym jakiejś pomocy, to... - przerwał, nie będąc pewnym czy dalej kontynuować.
Nie dam Ci się kurwa zbliżyć do tego samochodu, imbecylu. Cisnęło mi się na usta, jednak z drugiej strony może spędzenie czasu ze mną na warsztacie i naprawienie własnej szkody będzie lepszą karą, niż kolejny sierpowy w jego azjatycką buźkę.
Oparłem się o Impalę i zapaliłem kolejnego papierosa, nie chcąc kontynuować rozmowy z chłopakiem. Chyba wyczuł atmosferę, i oddalił się w tylko sobie znanym kierunku. Przejechałem dłonią po zdartym lakierze, czując, jak znów buzuje we mnie gniew.
- Taką krzywdę Ci zrobili kochanie... - między czerwonymi zadrapaniami widniał srebrny podkład. Przetarłem całe kilkunastocentrymetrowe zadrapanie, wycierając opiłki które przykleiły się do lakieru. Nad główną raną znajdowały się jeszcze malutkie przetarcia, również czerwone. - Jak można ci tak zrobić? - westchnąłem, wypuszczając dym z ust. 
Cały misterny plan wymiany filtrów poszedł się paść, bo powoli zbliżały się godziny mojej pracy. Westchnąłem, i wciąż ubolewając nad ranami mojej dziecinki, wróciłem do swojego pokoju. Zmieniłem ubrania na czyste i wrzuciłem do plecaka koszulkę z logiem baru. Z szuflady wygrzebałem jeszcze jedną z czystszych bandan, którą przewiązałem na ręce. Korzystając z dodatkowych kilku minut, zadzwoniłem do mechanika po raz kolejny dzisiaj. Cena, którą zawołał sobie za kilka dodatkowych rzeczy, nie była tak straszna, jak mi się wydawało. Poprosiłem go więc, by odłożył wszystko co zamówiłem w jedno miejsce i dopisał ile jestem mu winien na kartce.

    Dźwięk gaszonego silnika przypominał mi tylko o tej pieprzonej rysie na drzwiach, i tym, jak bardzo nie chce dzisiaj siedzieć w pracy. Wszedłem na zaplecze i odłożyłem wszystkie niepotrzebne mi rzeczy, których było dość niewiele. Papierosy, telefon, kluczyki zostały ze mną. Odwiesiłem kurtkę na swoje miejsce i odetchnąłem, nim wyszedłem na bar.
Dziś królował blues. Nie musiałem dużo czekać, by pojawiły się pierwsze zamówienia. Kilka szklanek whisky, tęczowe shoty, piwa, znienawidzone przeze mnie mohito. Bar powoli zapełniał się ludźmi, od nastolatków, którzy zamawiali drinki bez alkoholu, przez stałych klientów, aż do grup, które widziałem pierwszy raz.
Pojawiła się również trójka osób; zmrużyłem oczy, wciąż trzymając shaker w rękach, próbując skojarzyć skąd znam twarz jednej z nich. To ten azjata od czerwonej strzały. Westchnąłem, rozlewając do kieliszka alkohol i podając go osobie siedzącej po drugiej stronie baru, życząc miłego wieczoru.
- Co podać? - Cały humor, który zdążył jakkolwiek wrócić, w sekundę zniknął. Powinieneś się cieszyć, że pracuje. Wykrzywiłem usta w imitacji uśmiechu, chcąc zachować resztki profesjonalizmu.
- Trzy duże piwa, poproszę. - Odwracając się od niego i sięgając po kufle, przewróciłem oczami i zakląłem, wspominając piękne chwile, kiedy go tu nie było. Nie określił jakie, więc zacząłem nalewać "nasze" firmowe piwo. - Słuchaj, naprawdę mi przykro z powodu tych drzwi - A mi z powodu twojego idiotyzmu. - Więc gdybyś mógł mi powiedzieć do którego piwa naplujesz? - Mimowolnie wypuściłem szybciej powietrze, to mu się udało. - Pozostałe dwa są dla moich znajomych, wolałbym ich nie pomieszać.
- Do tego drugiego. - Postawiłem kufle przed chłopakiem, polewając sobie rękę piwem. Kurwa. - Smacznego. Polecam udka z kurczaka w sosie barbecue, są w happy hours dzisiaj. - Zmusiłem się do sztucznego uśmiechu, widząc przechodzącą za nim kelnerkę. Posłała mi szeroki uśmiech i cmoknęła w powietrzu, kierując się w stronę jednego ze stolików. 
Chłopak zabrał piwa i zniknął w tłumie, idąc do swoich znajomych. 
- Oby Ci te jebane udka z kurczaka stanęły w gardle, idioto jeden. "Trzy duże piwa poproszę" - przedrzeźniłem go, wycierając agresywnie blat po resztkach piwa. - A spierdalaj kurwa. - Wyrzuciłem chusteczki do kosza, z nadzieją że ta noc minie mi wystarczająco szybko i bez nerwów. 
Ludzie przewijali się przy barze, przez dwadzieścia minut jakiś pan opowiadał mi o swoim synu, który wyjechał kilka stanów dalej, i nie chce go odwiedzać. Normalnie pewnie ciągnąłbym konwersację, ale w głowie wciąż miałem scenę, jak azjata dostaje ode mnie w twarz.
Nie byłem już pewien, czy zrobiłem dobrze, czy po prostu mam problemy z panowaniem nad emocjami, ale zasłużył. Na wspomnienie mojego wybuchu złości, trochę się uśmiechnąłem. Prawdopodobnie stojąc przy samochodzie i wyklinając kogoś przez telefon wyglądałem jak wkurwiony, plujący Pingu. 
Zmęczenie dało mi się chyba we znaki, bo rozśmieszyło mnie to okropnie, i widząc po raz kolejny azjatę przy barze, parsknąłem śmiechem w jego stronę. Nie było to zbyt profesjonalne, ale nie wytrzymałem, i opierałem się dłonią o blat, wciąż zwijając się ze śmiechu.
Brwi chłopaka powędrowały do góry, widząc mój histeryczny atak głupawki. 
- Przepraszam. - Wykrztusiłem, gdy już się opanowałem. - Co mogę podać? - Dodałem, obserwując go uważnie. Za jego plecami stała prawdopodobnie dwójka jego znajomych. 
Dziewczyna zamówiła malinowe whisky, a chłopaki znów wzięli piwa. Kufle, które położyli przede mną, po chwili znów były pełne piwa. Zabrałem się za przygotowywanie drinka dla dziewczyny, w międzyczasie lustrując wzrokiem azjatę.
- Słuchaj, wciąż uważam, że powinienem był mocniej Ci przywalić. - Spojrzałem na niego zirytowany. - Ale zamiast tego wpadniesz ze mną na warsztat i zrobisz ze mną z drzwiami. - Wlałem napój do szklanki i spojrzałem na dziewczynę. - Na koszt baru. Ale piwa liczę normalnie, za Impalę. - Uśmiechnąłem się w jej stronę, czując palący wzrok dwójki chłopaków. 


Zeya? ;)





Od Anthony'ego cd. Arthura

Tony nie sądził, że Arthur zaproponuje mu kolejne spotkanie. Chociaż dobrze im się rozmawiało, przelotne znajomości z kawiarni przeważnie kończyły się w momencie wyjścia z lokalu. Nie krył więc zadowolenia, gdy blondyn podsunął mu dwie wizje potencjalnego widzenia. Papierosów musiał jednak odmówić. To nie tak, że nie palił. Po prostu wolał inną odmianę tej używki. Na widok czerwonej paczki fajek pokręcił przecząco głową i wyciągnął z kieszeni kurtki swoją jednorazówkę. W końcu jak się truć to chociaż ze smakiem.
- Jeśli ma komuś odgryźć palce, to tylko mi. - Stwierdził, zaciągając się dymem. - Dla obcych jest przeważnie łagodna. Prędzej da ci znaki, że nie ma humoru, niż zrobi realną krzywdę. To taka kontrolka na desce rozdzielczej, zanim samochód zdechnie ci na środku drogi. - Przełożył na język motoryzacyjny.
- Wreszcie mówisz z sensem. - Arthur zaakceptował nowy tok myślenia swojego kompana. - Co na grzale? - Dodał, wskazując ruchem głowy na e-peta.
- Cheery ice. - Ponownie przystawił plastik do ust. - Rozumiem, że pracujesz w tym Celcie? - Zwrócił uwagę na jego charakterystyczny dobór słów.
- Pracuję za barem. - Określił swoje stanowisko.
- W takim razie zdam się na ciebie. - Wymienił papierosa na kluczyki od samochodu. - O której będziesz dostępny? I raczej niczego mi tam nie dosypiesz? - Zakręcił breloczkiem na palcu wskazującym.
“Popis” jednak nie skończył się zbyt dobrze. Przyczepiona do metalowego kółka podobizna charta zerwała się z łańcuszka, uderzyła kilkakrotnie o chodnik, by w ostateczności złamać się na pół.
- Teraz to już muszę się napierdolić. - Zacisnął szczękę, próbując zapanować nad negatywnymi emocjami.

Arthur? Chodźmy się najebać!

wtorek, 24 września 2024

Od Zei cd. Arthura

 Odprowadziłem Dimę do boksu, rozsiodłałem go i zaniosłem sprzęt na miejsce, obiecując sobie, że za chwilę się nim zajmę. Idąc na parking czułem jak żołądek podchodzi mi do gardła.

Przy zarysowanej Impali czekał już na mnie wysoki blondyn. Podniosłem dłonie nad głowę w przepraszającym geście. Na plus: przynajmniej nie był białym facetem po czterdziestce, dla którego stary samochód byłby wynikiem przechodzonego kryzysu wieku średniego. Na minus: jego prawy sierpowy był lepszy niż spodziewałbym się po przeciętnym czterdziestoparolatku. Poczułem w ustach metaliczny posmak, a kiedy przetarłem wierzchem dłoni twarz, została na niej smuga krwi. Jeśli miałem ułożone w głowie co chciałem powiedzieć, to ten cios rozłączył wszystkie styki w moim mózgu i całe to przygotowanie przepadło. 

- Będę szczery, nie mam pojęcia co ci powiedzieć - odezwałem się w końcu. - Oczywiście zapłacę za naprawę i jeśli będziesz potrzebował przy tym jakiejś pomocy, to… - urwałem. Na jego miejscu nie pozwoliłbym mi się zbliżyć do samochodu na mniej niż 30 metrów. 

***

- O Boże, co ci się stało? - Joy zaskoczona aż zatrzymała się w miejscu, przez co Scott, jej chłopak, niemal na nią wpadł. 

- Powinnaś zobaczyć tego drugiego - zażartował, jednak lodowate spojrzenie dziewczyny szybko go uciszyło. 

- Zeya? 

- Przerysowałem samochód jakiegoś gościa pod akademią jeździecką - streściłem, spoglądając na szyld nad wejściem do baru, który mieliśmy odwiedzić.

Scott nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem.

- I za to dostałeś w zęby? - Przynajmniej nie tylko ja uważałem całą tą sytuację za zabawną. 

- Yep. - Otworzyłem drzwi, przepuszczając parę przodem. 

Podchodząc do baru zauważyłem znajomą, jeśli można to w ogóle tak określić, twarz. Tym razem przynajmniej oddzielał nas od siebie bar.

- Co podać? - Kiedy przeniósł wzrok z poprzedniego klienta na mnie, jego głos stał się wyraźnie chłodniejszy, a na twarzy pozostał jedynie grymas mający spełniać wymogi profesjonalnego uśmiechu. 

- Trzy duże piwa, poproszę. - Zdjął z półki trzy szklanki i zaczął napełniać pierwszą z nich. - Słuchaj, naprawdę mi przykro z powodu tych drzwi. Więc gdybyś mógł mi powiedzieć do którego piwa naplujesz? - Zaryzykowałem żart, w nadziei, że nie odbierze tego jako ataku. - Pozostałe dwa są dla moich znajomych, wolałbym ich nie pomieszać… 


Arthur? 

od Arthura cd. Zei

Noc w barze mijała zdecydowanie zbyt wolno, właściwie kręciło się tu kilku stałych klientów i może kilka nowych twarzy. Szef był dzisiaj nieobecny; na zmianie byłem ja i dwie kelnerki starsze o kilka lat ode mnie. Zagadywały gości i flirciarsko uśmiechały się w ich kierunku, namawiając, by zamówili kolejne drinki. 
- Pornstar martini raz! - przekrzyknąłem muzykę i rozejrzałem się, czy ktoś idzie po swój napój. Przy barze znalazła się dziewczyna, pewnie w moim wieku, może niewiele starsza. Oparła się o blat i wyszczerzyła zęby w moją stronę. Miała bardzo ładny uśmiech, jako jedna z niewielu osób które dziś mnie zagadywały. 
- Mam nadzieję że jest tak słodkie, jak Ty! - Krzyknęła w moją stronę, chcąc być głośniejszą od grającego aktualnie rockowego kawałka. - Zrób mi jeszcze jedno! - Zabrała kieliszek i poszła chwiejnym krokiem w stronę stolika, nie dając mi szansy na odpowiedź.
Zawołałem kelnerkę, by wbiła w jej rachunek kolejne martini, a sam zabrałem się za wlewanie składników do shakera. 
Przed czwartą zamknęliśmy bar i wreszcie mogłem spokojnie zapalić z dziewczynami i przez chwilę ponarzekać na pijanych ludzi, zwłaszcza na jedną bezceremonialną parkę po trzydziestce, która nie znała pojęcia "dobrego smaku" i obściskiwała się na naszych oczach.
Impala czekała na mnie na parkingu, ciesząc moje oczy i serce jak zawsze. Byłem tak niesamowicie dumny z tego, jak gładko udało mi się wypolerować nowy lakier, i jak cudownie prezentowała się z nowymi felgami. Jedyne, co zostało mi do zrobienia z rzeczy wizualnych, to zmiana lamp na mniej zarysowane. Oczywiście, czekała mnie jeszcze masa mechanicznych rzeczy, takich jak wymiana świec zapłonowych czy też wymiana filtrów.  Wygasiłem papierosa butem i wsiadłem do dziecinki, odpalając ją i wsłuchując się w mruczący silnik. 
- Tak mi mów, kochana. - mruknąłem, przejeżdżając dłonią po kierownicy. - Zrobimy jeszcze kilka rzeczy, i będziesz jak nowa. - Poklepałem ją po desce rozdzielczej, włożyłem kasetę - tym razem padło na Led Zeppelin, i wyjechałem z parkingu, kierując się w stronę akademików.  Marzyłem tylko o tym, by położyć się spać i odetchnąć na chwilę, przed jutrzejszym, a właściwie to już dzisiejszym, dniem.
Miałem w planach podejść do właścicielki całego obiektu z pytaniem o zapisanie się na jakieś zajęcia, w końcu po coś tu przyjechałem. Czekała mnie jeszcze wizyta na warsztacie, celem odbioru świec i filtrów. 
Zaparkowałem na swoim miejscu i odczekałem chwilę, aż silnik się schłodzi. Gdy wiatraki przestały tak głośno pracować, zgasiłem ją i pozbierałem rzeczy z siedzenia, upychając je po kieszeniach kurtki. 
Wysiadłem, wyklinając pod nosem jesienny chłód. Z dołu dobiegły mnie dźwięki rżących koni, które prawdopodobnie sam obudziłem. Mam nadzieję, że nie narobię sobie problemów nie znając nikogo z kadry i wśród tych wszystkich bogatych dzieciaków, które miały swoje wierzchowce.
Sam chyba uchodziłem za takiego, poruszając się takim klasykiem, o ironio. Rzecz w tym, że kupiłem Impalę całkiem przypadkiem, praktycznie chwilę przed przerobieniem na żyletki - poprzedni właściciel stracił do niej cierpliwość, co wcale mnie nie dziwiło. To, ile łez, krwi i potu wylałem przy tym samochodzie, było jednak warte tej satysfakcji. Wcześniej wyglądała jak zwykły złom, a teraz pokusiłbym się o wystawienie jej w jakichś pokazach. W końcu nie codziennie po Idaho jeździ takie cacko. 

Budzik w telefonie odebrał mi słodki sen i zmusił do wykaraskania się z łóżka. Sięgnąłem po butelkę soku pomarańczowego na szafce i pociągnąłem kilka większych łyków, chcąc się wybudzić. 
Wciąż zaspany poszedłem do łazienki umyć twarz i zęby i przygolić kilkudniowy zarost, którego nie miałem czasu okiełznać ze względu na pracę. Zagapiłem się i za mocno docisnąłem maszynkę, zostawiając niewielką, krwawą ryskę na policzku.
- Kurwa mać. - przemyłem twarz zimną wodą i spojrzałem, jak niewielka strużka krwi wypływa z ranki. Za chwilę zaschnie. 
Na śniadanie uraczyłem się niczym innym, jak tostami z szynką i serem, doprawiając to papierosem na balkonie. Muszę wyrzucić te niedopałki z popielniczki, przeszło mi przez myśl. 
Otworzyłem szafę, wyjąłem ubrudzone od smarów i kurzu jeansy z przywiązaną już do nich bandaną, która kiedyś była biała - teraz widniały na niej czerwień, szarość i inne bliżej nieokreślone kolory. Koszulka i bluza były w podobnym stanie - w końcu dzisiaj i tak spędzę większość dnia grzebiąc przy dziecince, więc bez sensu byłoby ubierać coś bardziej "eleganckiego".
Nim jednak dotarłem do mojego oczka w głowie, zaszedłem do sekretariatu, celem zorientowania się kiedy odbywają się poszczególne zajęcia.
Miła starsza sekretarka wytłumaczyła mi, na czym co polega. Podpisałem się imieniem i nazwiskiem przy kilku z nich, deklarując tym samym swoją obecność. Zawahałem się, nad wpisaniem się również do początkowej sekcji jeździeckiej, jednak szybko zmieniłem zdanie. Może kiedy indziej.
Podziękowałem i wyszedłem, wkładając już na korytarzu papierosa do ust.
Impala wyglądała tak samo pięknie jak zawsze, jednak nie pasowała mi mała karteczka wczepiona za przednią wycieraczkę.
- Naprawdę nawet tutaj wyrwę kurwa mandat? - zirytowałem się i wyrzuciłem papierosa za siebie. Wyszarpnąłem karteczkę i przeczytałem co jest na niej napisane. "Przepraszam za drzwi", a na drugiej stronie znajdował się numer telefonu. Drzwi? co do cholery stało się z moimi drzwiami? - Ty sobie chyba ze mnie kurwa mać robisz żarty. - Wyrzuciłem z siebie i pomiąłem kartkę w dłoni. Włożyłem ją do kieszeni i spojrzałem na drzwi od strony kierowcy - nic. Od strony pasażera zdobiła je jednak wielka, czerwono-srebrna, pierdolona rysa. Wbił się kurwa do podkładu.
Moja dziecinka, w którą włożyłem tyle czasu, pieniędzy... nie, chuj z pieniędzmi. Czasu. Nerwów. Serca, japierdole, włożyłem w nią całą moją duszę, tylko po to, żeby jakiś idiota, który nie umie prowadzić, wszystko zniszczył?
- Dobra, to tylko rysa. - Niewiele myśląc, włożyłem kolejnego papierosa do ust i nerwowo go zapaliłem. - To tylko pierdolona rysa, aż do pierdolonego kurwa podkładu. - Osobiście czułem ból mojej dziecinki, tak bezczelnie oszpeconej przez jakiegoś czerwonego grata. Wściekłość buzowała we mnie niesamowicie, a papieros znikał w zabójczym tempie. Jak tylko znajdę tego skurwysyna, to osobiście przetrę mu twarzą o chodnik.
Numer telefonu.
Wyciągnąłem zwinięty w kulkę papierek i rozwinąłem go, próbując rozczytać numer. Wyklinałem tego barana kilka pokoleń wstecz. 
Sygnał rozbrzmiał kilkukrotnie, nim ktoś zdążył odebrać. 
- Cześć. To ja, ten od Impali. - Poinformowałem mojego rozmówcę, jeszcze milczącego. - Widziałem kartkę.
- Tak, cholera, strasznie mi przykro. Na sekundę odwróciłem wzrok... Nawet nie zauważyłem, że ją trąciłem, dopóki nie usłyszałem tego pieprzonego dźwięku. - Odpowiedział mi, ewidentnie speszony całą tą sytuacją. I bardzo, kurwa, dobrze. Zasługujesz na wpierdol.
Westchnąłem, patrząc po raz kolejny z bólem na moją dziecinkę. 
- Stary, to nie jest kurwa jebana toyota, żeby jej kurwa "nie zauważyć" - wypaliłem, nie wytrzymując. - Nie wiem, jak chcesz to kurwa załatwić, ale mam nadzieję, że dziecinka będzie w lepszym stanie niż była. 
Zakończyliśmy rozmowę, umawiając się za piętnaście minut przy moim samochodzie. W międzyczasie poinformowałem mechanika, że wpadnę później po części. 
Ubolewałem niesamowicie nad raną, którą odniosła Impala. Gniew powoli ustępował miejsca rozczarowaniu, wręcz smutku? Nie chodziło o pieniądze ani o to, że będę musiał włożyć czas i wysiłek w naprawę. Chodziło o coś więcej – o to, że ten samochód był dla mnie czymś w rodzaju towarzysza, pamiątki z czasów, kiedy wszystko miało inny smak, inną energię. Moja więź z tym autem była dziwnie osobista. Patrząc na tę rysę, poczułem coś w rodzaju zdrady losu. Jakby wszechświat raz jeszcze próbował mi pokazać, że nie mam pełnej kontroli nad tym, co kocham i jak bardzo się staram.
Gniew pojawił się jednak tak szybko, jak zniknął, gdy moim oczom ukazał się chłopak o azjatyckiej urodzie - jak mniemam, właściciel czerwonej strzały.
Mężczyzna uniósł ręce w geście poddania się i spojrzał na mnie przepraszającym wzrokiem, otwierając usta by coś powiedzieć.
Nim jednak opanowałem jakiekolwiek emocje, moja pięść spotkała się z jego szczęką, a mężczyzna, dość zaskoczony, cofnął się o kilka kroków i przetarł twarz ręką, wycierając krew z wargi. 

Zeya? :)