***
Około drugiej w nocy obudził mnie przeklęty dzwonek telefonu. Drobna rada: nigdy nie ustawiaj ulubionej piosenki ani jako budzik, ani jako właśnie dzwonek. Okej, teraz możemy wrócić do mojej sytuacji. Zebrałem się w sobie, starając się na chwilę przestać użalać nad własną głupotą i przekręciłem swoje ciężkie ciało na drugi bok. Ekran telefonu raził mnie w oczy swoim światłem, więc zostałem brutalnie zmuszony do zamknięcia ich i na ślepo odebrałem połączenie. W urządzeniu usłyszałem głos swojego kochanego braciszka.
- Hej młody, obudziłem cię? - nieee, no co ty.
- Zabije cię, nie będę wtedy patrzył nawet na to, że jesteśmy spokrewnieni idioto - warknąłem, starając się nie obudzić Comanche.
Przysiągłbym, że w tamtym momencie czarnowłosy przewrócił oczami.
- Jest taka sprawa, Seanie...
No jasne, bo czemu miałby dzwonić bezinteresownie w środku nocy. Westchnąłem i uchyliłem powieki, by na nowo przyzwyczaić się do ciemności.
- Czego chcesz, szujo?
- Niemiły jesteś, a ja chciałem cię odwiedzić - zaśmiał się, choć zapewne chciał udawać obrażonego.
- Serio? - jęknąłem. - Na jak długo? Ja się tu do cholery uczę, Griffin, to nie jakiś hotel SPA.
Po drugiej stronie usłyszałem prychnięcie. Prawda boli, ale niestety tak to już bywa. W środku ścisnęły mi się wnętrzności na wspomnienie wczorajszych wydarzeń. Spieprzyłem sprawę, wiem. Jestem idiotom. Wiem. I niestety nie wiem jak to wszystko naprawić. Chyba jednak będę potrzebował Griffina.
- Tydzień. Tylko tyle mi daj, a potem wracam do Nowego Jorku - zacisnąłem wargi.
Coś czuje, że to będzie mnie sporo kosztowało.
- Niech ci będzie - zgodziłem się - Ale śpisz na podłodze i to ty gadasz sobie z dyrektorką.
Na dźwięk radosnego śmiechu brata sam także się uśmiechnąłem. Brakowałoby jeszcze tylko Samary, a nie potrzebowalibyśmy całego tego cyrku z mieszkaniem w innych częściach świata, daleko od siebie.
- Kocham cię normalnie, merci Seanie - brakowało mi tego - Spodziewaj się mnie jakoś jutro.
Rozłączył się. Jutro?! Zwariował, jak słowo daję. Pokręciłem głową z dezaprobatą i rzuciłem telefon gdzieś za siebie, modląc się by wylądował jeszcze na łóżku. Ponownie przywitałem ciemność i zbawczy sen. Chociaż nie będę tyle myślał o pewnym brunecie.
***
Pomimo wielkich chęci niewiele jeszcze przespałem. Obudziłem się ponownie jakoś pół godziny po czwartej i postanowiłem o ważnej rzeczy. Wziąłem szybki prysznic, narzuciłem na siebie pierwsze lepsze jeansy, koszulkę i najcieplejszą bluzę jaką znalazłem ze względu na pogodę panującą za oknem. Wiatr się rozszalał i przywiał ze sobą zamieć śnieżną, a ja nadal nie byłem pewny gdzie wyląduje w wyniku moich decyzji, więc musiałem być gotowy na wszystko. Wcześnie rano akademik wydawał się niemal opustoszały, nawet nie paliło się światło na korytarzu przez co panował półmrok. Zapewne stwierdzicie, że do reszty mi odwaliło, ale ja i moje teorie mamy was obecnie gdzieś. Po co kilkadziesiąt zapasowych kluczy jak wystarczy ich tylko tyle ile jest pięter? Owszem, nie byłem do końca przekonany co do jakże wspaniałego pomysłu, ale innego wyboru nie miałem. Powietrze było pełne wilgoci, nieco zalatywało alkoholem. Ciekawe, że żaden nauczyciel jeszcze nie wywęszył uczniowskiej imprezy pełnej nielegalnych na tym terenie środków. Stanąłem pod odpowiednimi drzwiami i chwilę się zawahałem. Teraz jednak nie było już odwrotu, zdecydowałem się to zrobić, muszę więc wszystko dokończyć. Włożyłem klucz do zamka. Ku mojej uldze pasował. Niesamowite, jeszcze nikt przede mną nie próbował się tym sposobem włamywać? Nacisnąłem klamkę, a kiedy drzwi zaskrzypiały nieznacznie się skrzywiłem. Ostrożnie stawiałem kroki jedną ręką macając ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. W końcu znalazłem, cały pokój się rozjaśnił. Zdusiłem okrzyk. Na podłodze rozwalone były kawałki szkła, część pomieszana z krwią. Pachniało, a raczej śmierdziało, jak w gorzelni. Zapewne przez rozlane procenty. Obok ściany leżał Winters, kompletnie nieprzytomny. Jego jedna ręka miała w sobie jeszcze kilka kawałków szkła, krew zdobiąca ją powoli zasychała. Uważając aby niczego nie zdeptać ukląkłem obok śpiącego chłopaka. Wiedziałem, że muszę sobie poradzić sam, nikt nie może mi pomóc. Pytaliby co się stało, a to była ostatnia rzecz której w tym momencie potrzebowałem. Wziąłem głęboki wdech i zabrałem się do roboty. Z łazienki wydobyłem miotłę oraz szufelkę, którymi oczyściłem podłogę ze szkła. Na rozlany alkohol nie mogłem zbyt wiele poradzić, postanowiłem jednak umyć panele przy pomocy mopa znalezionego przy pozostałych detergentach. Ręka bruneta najbardziej w tym wszystkim mnie martwiła. Szukanie apteczki nieco mi zajęło, a i tak nie wiedziałem do końca jak pozbyć się wszystkich odłamków szkła. Na pewno potrzebne na wszelki wypadek były mi nić i igła. Bandaż znalazłem razem z wodą utlenioną, choć sądząc po stanie w jakim obecnie znajdowała się dłoń, już wcześniej Alan zalał to alkoholem. Nie całkiem dobrze, ale już nie najgorzej. Cholera, może i chirurgiem nie jestem jednak niewiele innych opcji mi pozostało. Pęsetą wydobyłem odłamki, wszystko odkaziłem, a następnie tak umiejętnie jak tylko się dało zabandażowałem. Nic nie było na tyle poważne, żeby szyć. Bogu dzięki, bo przecież kompletnie się na tym nie znam. Cała sytuacja tak bardzo mnie zaabsorbowała, że nawet nie zauważyłem momentu w którym Winters zaczął się budzić. Powoli podniosłem się z ziemi i jemu także pomogłem sadzając go na łóżku. Korzystając z tego, że jeszcze nie całkiem się ogarnął zebrałem swoje klucze, aby w pośpiechu opuścić pokój. Nie dzisiaj. To nie jest odpowiednia chwila na wyjaśnienia. Wróciłem do mojego lokum, gdzie już czekała na mnie biała sunia czekająca tylko aż wyprowadzę ją na spacer. Nie ma co się łudzić, nigdy nie będzie tak samo. Świat się zmienia. Ludzie się zmieniają. Pozostaje mi jedynie przeżyć cały dzień.
***
W duchu bardzo dziękowałem za ten piątek. Entertainer pomimo początkowej niechęci do poza programowego treningu bardzo szybko złapał całkiem dobry humor. Przygotowałem dla niego małą sesję ujeżdżenia jako, że w pozostałe dni nie mieliśmy ku temu zbyt wielu okazji. Ogier chętnie wykonywał polecenia, miałem nawet jakieś dobre przeczucie związane z całym tym dniem. Po skończonym treningu chwilę bawiłem się z Savage. Wybiła w końcu piętnasta. Do tej pory nawet udawało mi się nie myśleć o niezbyt przyjemnych wydarzeniach. Coś jednak obiecałem Lynette i nie zamierzałem złamać danego słowa. Poprosiła mnie o pomoc przy francuskim, który niespecjalnie jej szedł w porównaniu do innych języków. Zgodziłem się, ponieważ sam miałem go w jednym palcu no i naprawdę polubiłem dziewczynę. Oczywiście nie licząc tamtego pocałunku. Było to niewłaściwe, musiałem jej to wytłumaczyć. Zabrałem ze sobą podręczniki od języka ojczystego, po czym opuściłem pokój. Już dawno przestało wiać a nawet przez chmury przebijały się słoneczne promienie. Zgrabnie wyminąłem bandę Connora i skierowałem się do kawiarni w której umówiłem się z brunetką. Wydawało mi się to odpowiednim miejscem na tego typu spotkanie, a poza tym niezmiernie odczuwałem brak kofeiny. Dziewczyna siedziała przy stoliku w rogu i przyjaźnie uśmiechnęła się na mój widok. Nieco zebrało mi się na mdłości, jednak zmusiłem się do odwzajemnienia gestu.
- Hej, wybacz spóźnienie - powiedziałem kładąc podręczniki na blacie.
- Nic się nie stało, zamówiłam sobie cynamonowe latte a tobie karmelowe - odparła. - Przepraszam cię za wczoraj, ja... zniszczyłam coś pomiędzy tobą a tym chłopakiem prawda?
Wydawała się być smutna. Albo była dobrą aktorką. Powstrzymałem wybuch gniewu. To nie tylko jej wina. Brałem w tym udział.
- Tak. Tak sądzę - potarłem skronie. - Jednak mieliśmy się dzisiaj uczyć, co nie? Więc do roboty.
Klasnąłem w dłonie. Po przerobieniu kilku ćwiczeń brunetka wydawała się coraz więcej łapać. Bardzo szybko się uczyła gdy wiedziała już o co chodzi. Kontakt ze znanym językiem także mnie polepszył humor.
- Więc... jeśli chcę zapytać o drogę to powiem... - odchrząknęła i wskazała coś, a raczej kogoś kto właśnie wszedł do kawiarni. - Savez-vous ou je peux trouver...?
Kiwnąłem lekko głową, będąc częściowo nieobecnym. Szatyn przy ladzie nie zdjął założonego przeze mnie bandażu. Nawet nie spojrzał w moim kierunku choć ja wywiercałem w nim wzrokiem dziurę. Ale czego się spodziewałem? Zraniłem go cholernie mocno.
- Yyy... to może skończymy już na dzisiaj? - posłałem Lynette przepraszające spojrzenie.
Brunetka kiwnęła głową tak samo jak ja kilka chwil wcześniej.
- Pamiętaj, jutro wieczorem jest muzyczne przedstawienie wszystkich talentów naszej szkoły i się zapisałeś - przypomniała mi gdy wstawałem.
Przekląłem pod nosem, chociaż wczoraj obiecałem sobie tego zaprzestać. Nałożyłem na głowę czapkę i opuściłem budynek kawiarni. Najwyraźniej nic nigdy nie będzie chciało dać mi spokoju. W drzwiach wpadłem prosto na Alana. W locie złapałem jego kubek ratując kawę przed rozlaniem, tak samo jak jego pieniądze w nią włożone. Przez moment mierzyliśmy się spojrzeniem. W jego oczach dostrzegłem łzy i złość, które chciałem powstrzymać. Było już jednak na to za późno. Chłopak minął mnie szybkim krokiem trącając moje ramię. Patrzyłem jak odchodzi, a wraz z nim całe moje szczęście i nadzieja.
Alan?
Ja tu chyba rekordy kurde swoje bije w ckliwości
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.