sobota, 21 kwietnia 2018

Od Viktorii cd. Beauregarda

Straciłam jakiekolwiek poczucie czasu, po prostu klęczałam przy Tene i próbowałam nie udławić się łzami. Na chwilę podniosłam wzrok, spoglądając zaczerwienionymi oczami na chłopaka, łudząco podobnego do Beara. Cholera wie, czy to nie był on. Po chwili ogarniania tego, kim jest, uznałam że to najpewniej Bear.
  - Bear - stwierdziłam i odchrząknęłam, równocześnie próbując zamaskować łzy spływające po moich policzkach. - Zaraz... - Brzmiałam cholernie żałośnie. Ponownie odchrząknęłam i wbiłam wzrok w czarną kulkę futra. - Zaraz jedziemy do kliniki. Po chuj Peek cię tu przyprowadziła?
 - N-nie wiem - Wyjąkał chłopak. - Ale jestem...
Przez dobrą chwilę marnowałam cenny czas na zastanawianie się, co odpowiedzieć chłopakowi. Najchętniej po prostu jebnęłabym go w twarz i kazała spieprzać, ale jednak czyjeś towarzystwo mi się przyda. Nie cieszyłam się, że akurat on musi ze mną jechać, ale lepsze to niż nic. Rzuciłam ciche "Jedziesz też". Zabrałam Tene na ręce, najostrożniej jak umiałam, bojąc się, że jeszcze bardziej skrzywdzę psa. Wskazałam głową moje auto i otworzyłam je, po czym ułożyłam psinkę na przednim siedzeniu, obok siebie. Bear usiadł z tyłu i zapiął pasy. Nie zaprzątałam sobie głowy takimi pierdołami. Jak tylko usiadłam za kierownicą, docisnęłam gaz i wykręciłam z parkingu. Jechaliśmy w ciszy, która była wprost namacalna. Czarna psina popiskiwała co jakiś czas, wtedy zaciskałam palce na kierownicy. Czułam nieprzyjemny uścisk w żołądku, gdy jej piski stawały nieco cichsze niż wcześniej. Dojechaliśmy do kliniki.
  Zabrałam swojego psa na ręce i weszłam do budynku. Przecisnęłam się przez kolejkę i podeszłam do lady, czy cholera wie co to tam było.
- Gabinet numer 24.
Ciszę, panującą w klinice przerywały nasze pospieszne kroki. Przelatywałam wzrokiem po niewielkich numerkach na  drzwiach, szukając naszego.
  - Otworzysz to czy nie? - Prawie krzyknęłam, równocześnie mordując wzrokiem Beara. Chłopak szybko otworzył drzwi, a ja niemal wbiegłam do pomieszczenia.
  - Dzień dobry - Przywitał się facet, jakby to, jaki mamy kurwa dzień, było ważniejsze od życia mojej dziecinki.
  - Tene miała wypadek.... potrąciłam ją... ja nie chciałam, nie chciałam! Błagam, niech pan coś zrobi, ona nie może... - wyrzuciłam z siebie na jednym tchu, połykając łzy.
  - Połóż ją na łóżku. - Niemal natychmiast wykonałam polecenie i cofnęłam się kilka kroków. Mężczyzna robił coś przy psie, mówiąc coś do siebie po cichu. Miałam nadzieję, że to wygląda cholernie poważnie i w najgorszym wypadku ma połamane żebra albo łapę. Wytarłam oczy do rękawa ujebanej bluzy i prawdopodobnie rozmazałam sobie krew na twarzy. Po kilku minutach mężczyzna odwrócił się z przepraszającym wzrokiem. Natychmiast poczułam, jak robi mi się niedobrze.
  - Niestety... - zaczął, szukając odpowiednich słów. Dzisiejsze śniadanie podeszło mi do gardła, oczy po raz kolejny zaszły łzami.  - Niestety wygląda na to, że w wyniku potrącenia uszkodzone zostały narządy wewnętrzne... i to dość mocno. Możliwe są operacje, ale pies jest w tak złym stanie fizycznym i takim szoku, że... to by ją zabiło. Już same środki usypiające byłyby ogromnym ryzykiem, zbyt wielkim. Najlepszym wyjściem będzie niestety... uśpienie. Przykro mi.
  Popatrzyłam błagalnie na weterynarza, potem na Beara. Chłopak wbijał swój wzrok w kostki na podłodze, a mężczyzna szukał czegoś w szafce. Po chwili dostałam od niego chusteczkę i tabletkę. Zabrałam tylko to pierwsze, nie chcąc faszerować się lekami.
- Nic... nic się nie... da zrobić? - wydukałam, licząc na cud.
- Jak wspomniałem, możliwe są operacje, ale tutaj byłoby to o wiele mniej humanitarne, niż eutanazja. - Zamrugałam kilkakrotnie. Ja kurwa śnię. - Oczywiście, możemy próbować, ale trzeba modlić się o cud. - A co do, kurwy nędzy, robię?! Przetarłam oczy i wysmarkałam nos do wymiętej chusteczki. Nie umiałam podjąć decyzji. Eutanazja ukróciła by jej cierpienia, ale straciłabym moją małą gwiazdeczkę. Równie dobrze mogłabym poprosić o operację, skazując ją na pewną śmierć. Powstrzymałam się przed bezradnym wyrzuceniem rąk w górę i głośnym przekleństwem. Usiadłam na krześle i ukryłam twarz w dłoniach, rozpłakując się na dobre. Weterynarz podał mi chusteczkę, do której wysmarkałam nos. Wraziłam ją do kieszeni i wróciłam do płaczu.
- Nie chciałbym pani poganiać, ale tutaj czas jest ważny. - powiedział, delikatnie kładąc dłoń na moim ramieniu. Wzdrygnęłam się, czując jak ją zaciska i spogląda na mnie poważnym wzrokiem.
- Ma... ma pan rację - wydusiłam z siebie, szukając spojrzenia Beara. Bawił się swoim rękawem i coś do siebie szeptał, albo mi się wydawało. - Dajmy jej już odpocząć. - Nie wierzyłam, że to mówię. Strzeli mnie ktoś w ryj? Weterynarz pokiwał głową i poszedł po jakieś dokumenty.
- Proszę podpisać zgodę na eutanazję - rzekł beznamiętnie. Chwyciłam długopis i wlepiłam pusty wzrok w kartkę. Podpisałam co trzeba i podałam to mężczyźnie. Moje dłonie drżały, jakbym miała Parkinsona, albo inne cholerstwo. Spojrzałam na moją gwiazdeczkę, która leżała bez ruchu na stole. Popiskiwała cicho. Nie zważając na to, że jest tu wet i Bear, podeszłam do mojej dziecinki i położyłam obie dłonie na jej łebku. Przyłożyłam czoło do jej suchego noska. Omal nie zaczęłam płakać jeszcze bardziej, gdy jej ciepły język dotknął mnie w czoło.
- Jezu, Tene, przepraszam kochanie - szeptałam do psinki. - To wszystko moja wina. To wszystko moja wina... - powtórzyłam, patrząc  w jej brązowe oczy. - Ta sytuacja mogła nigdy nie nastąpić, gdyby nie ja. Mogłyśmy teraz spacerować i skakać, tak jak w ubiegłym roku, pamiętasz? - Pomimo łez, które zdążyły ściec już na stolik, uśmiechnęłam się do niej nieznacznie. - Albo jak mi zwiałaś? I biegałam za tobą jak głupia. - Znowu załamał mi się głos i musiałam na chwilę przestać mówić. - Kocham cię... Zawsze będę. - wyszeptałam, widząc, jak weterynarz wbija strzykawkę w jej łapę.
- Może pani się z nią jeszcze pożegnać, przyjdę za pięć minut. - Pociągnął Beauregarda za rękaw i dał znać, by wyszedł. Jak tylko zamknęły się za nimi drzwi, przytuliłam swojego psa i zaczęłam płakać. Co chwila szeptałam w jej futro "przepraszam" i "to moja wina". Zanim zdążyłam się zorientować, minął wyznaczony nam czas. Drzwi otworzyły się, a ja przyciągnęłam do siebie psa. To były nasze ostatnie, wspólne chwile.
- Na pewno nie chcesz wyjść? - zapytał wet. Od kiedy, do cholery, jesteśmy na "ty"? - To nie jest przyjemne doświadczenie. - Pokręciłam głową. Zamknęłam oczy, gdy kolejny raz coś wstrzyknął do żyły Tenebris. Spojrzała na mnie ufnie i polizała.
- Kocham cię. Zawsze będę - załkałam. - Dziękuję, że byłaś moją przyjaciółką. - Zamknęła oczy i opuściła łeb. Pocałowałam ją delikatnie.
- Jest już za Tęczowym Mostem. - Poklepał mnie po ramieniu. Nie zważając na to, co robię, po prostu wzięłam jej ciałko, usiadłam pod ścianą i ukryłam twarz w dłoniach. Ciążyła mi na kolanach, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Straciłam moją gwiazdkę. Zgasła. Świeci teraz za Tęczowym Mostem.

Bear? Przyznaję się, płakałam ;_;

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.