- Do zobaczenia o dziewiątej. - uśmiechnęła się pokrzepiająco.
- Ale gdzie? - Byłem troszkę zdezorientowany.
- Zaskocz mnie - tymi słowami zakończyła nasze spotkanie, biorąc torbę i odchodząc. Przeczesałem ręką mokre włosy i odetchnąłem, zastanawiając się, gdzie mógłbym zabrać Ros. Usiadłem nad brzegiem jeziora i uśmiechnąłem się, wspominając ostatnie kilka minut. Mimo widocznego zaskoczenia dziewczyny moim gestem, nie żałowałem tego. Wstałem i powoli ruszyłem w stronę Akademii, nie spiesząc się z niczym. Podziwiałem las i widoki, które mijałem; pomału zapadał zmrok, a powietrze stało się sporo chłodniejsze. Mimo że jako górną część garderoby miałem na sobie tylko przemoczony t-shirt, przez pierwsze dziesięć minut marszu nie odczuwałem zimna. Dopiero później, chcąc nie chcąc, musiałem przyznać przed samym sobą, że rzeczywiście doskwierał mi chłód. Mokre ubrania szybko wychłodziły się i przyklejone do mojego ciała, zamiast ciepła dawały zimno. Objąłem się rękami i przyspieszyłem, po czym po prostu puściłem się biegiem w stronę widocznych już budynków Akademii. Prawie dostałem zawału, gdy nie mogłem nigdzie znaleźć kluczy do pokoju, na szczęście chwilę potem wyciągnąłem je z tylnej kieszeni spodni. Skostniałymi trochę palcami włożyłem odpowiedni klucz do zamka. Biedna Ros ~ pomyślałem przelotnie, kiedy szedłem pod prysznic ~ chociaż ona pewnie i tak nie zmarzła, bo nie wlokła się jak ty, kretynie ~ skarciłem się w myślach, po czym wszedłem pod prysznic i z ulgą puściłem gorącą wodę. Po parunastu minutach ogrzewania się pod wodą wyszedłem z kabiny i aż zatrząsłem się na zimno panujące w pokoju. Szybko wytarłem się, ubrałem w piżamę i puściłem biegiem do łóżka. Rozgrzebawszy i rzuciwszy na podłogę kapę, wpełzłem pod kołdrę i zagrzebałem się w niej po uszy, trochę jak dziecko... ale nie obchodziło mnie to, po prostu było mi zimno. Po paru minutach, kiedy uznałem, że mogę wyciągnąć rękę spod kołdry nie narażając się na odpadnięcie jej z powodu zamarznięcia, sięgnąłem po telefon i włączyłem losowe odtwarzanie mojej ulubionej składanki. Urządzenie podłączone było do zamontowanych w ścianie głośników, więc po chwili spokojna piosenka cicho rozbrzmiewała w pokoju. Światło na szczęście było przygaszone - świeciła się tylko jedna lampka - nie musiałem więc wstawać, aby je wyłączyć. Schronisko ~ przemknęło mi przez myśli ~ zabiorę Ros do schroniska! Chociaż oczy same mi się zamykały, postanowiłem poszukać informacji o najbliższym schronisku dla zwierząt. Poszperałem trochę w internecie, automatycznie zapamiętałem najważniejsze informacje, nastawiłem budzik na siódmą rano. Mimo senności posurfowałem jeszcze z półtorej godziny po necie, przy okazji czytając na wszelki wypadek zasady adopcji w tym schronisku.
Odłożyłem telefon na szafkę nocną i przymknąłem oczy, nie zawracając sobie głowy gaszeniem lampki. Było mi ciepło, wygodnie i czułem się bezpiecznie - najważniejsze warunki potrzebne mi do snu były spełnione. Poprawiłem się trochę i przytuliłem twarz do poduszki, szybko zapadając w sen.
Szedłem między dwoma rzędami kojców, z których biła ciemność. Panował tu mrok i cisza, a echo moich kroków niepokojąco głośno rozbrzmiewało w tym miejscu i odbijało się w mojej głowie. Widziałem porozrzucane poplamione gazety, Nagle przeszedł mnie dreszcz i po ciele przebiegło uczucie, mówiące że nie jestem sam. Odruchowo odwróciłem się, jednak nie zobaczyłem nic prócz niekończącego się, po części skrytego w ciemności. Uczucie minęło, by po chwili wrócić ze zdwojoną siłą. Chciałem biec, jednak nie mogłem, pozostało mi więc iść przed siebie. Wszystkiemu, co robiłem, towarzyszyło nieprzyjemne, straszne wręcz uczucie. Nagle zaczęły docierać do mnie pomieszane ze sobą dźwięki, na początku nieostre i niewyraźne, po chwili zdałem sobie sprawę, że to wycie i skomlenie psów. Odgłosy nasilały się, aż w końcu stały się nie do zniesienia. Teraz brzmiały też w mojej głowie. Zakryłem uszy rękami, było coraz ciemniej. Do dźwięków doszedł stłumiony płacz, który po dłuższej chwili przerodził się w przeraźliwy krzyk; rozpoznałem w nim głos Rosalie. Chwilę potem wszystko ucichło. Ta sama głucha cisza, którą tym razem przerywało nie echo moich kroków, a bicie mojego serca. Pomału zaczynało się rozjaśniać, co błędnie wziąłem za dobry znak. Tuż przed tym, jak już miało zrobić się całkiem jasno, zapadła nieprzenikniona ciemność. Tak gęsta, że nie widziałem własnych dłoni, mimo że trzymałem je tuż przed własną twarzą. Usłyszałem dyszenie psa tuż za sobą i chciałem biec, ale poruszałem się jak w wodzie. Nagle przede mną pojawiły się oczy. Dwoje wielkich, najbardziej przerażających oczu, jakie kiedykolwiek dane mi było zobaczyć. Przerażony takim widokiem upadłem do tyłu i już wiedziałem, że to koniec. Poczułem coś w rodzaju tępego ucisku na nogach, czułem, że te wszystkie psy mnie jedzą. Posiadacz strasznych oczu zapewne uśmiechnął się w ten, bo zobaczyłam w jego oczach szaleństwo.
Obudziłem się zlany potem i natychmiast rozejrzałem. Nigdzie oczu. Serce waliło mi jak szalone, na szczęście lampka była wciąż zapalona. Drżącą ręką podniosłem telefon, była jakaś czwarta nad ranem. Zajebiście. Wiedząc, że już nie zasnę tej nocy, wstałem i zapaliłem wszystkie możliwe światła. Ubrałem się i włączyłem telewizor, wołając do siebie Dantego. Poczochrałem go i uśmiechnąłem lekko. Mam nadzieję, że schronisko, do którego jedziemy, będzie inaczej wyglądało ~ pomyślałem z niechęcią. Usiadłem na łóżku przed telewizorem, obok mnie ulokował się zadowolony pies. Głaskałem go, nie mogąc pozbyć się z pamięci wrażenia bycia obserwowanym. W telewizji leciał akurat jakiś w miarę ciekawy film, mogłem więc choć na chwilę przestać myśleć o koszmarze. Zanim się obejrzałem była już 6 - idealna pora, aby iść do stajni. Nie zamierzałem zostawiać Dantego w pokoju; może to głupie, ale wolałem nie wychodzić sam.
Szedłem w stronę stajni z psem przy nodze, nie powiem, dodawał mi on pewności siebie i poczucia bezpieczeństwa. Na miejscu przywitałem się z Comodo, który spokojnie jadł siano. Przez chwilę zastanawiałem się, czy to odpowiednia pora na przejażdżkę, w końcu jednak uznałem, że kij z tym wszystkim. Wyprowadziłem konia z boksu i wyczyściłem go, pozwalając Dantemu na swobodne pobieganie. Wyszedłem z kasztanem ze stajni i na zewnątrz na niego wsiadłem, chwytając uwiąz przypiętym do kantara zamiast wodzy. Postanowiłem pojechać na padok, mimo że najwidoczniej w nocy padało. Nie miałem zamiaru wprowadzać w życie jakichś dzikich galopów, chciałem po prostu pojeździć. Poczuć jego obecność. Dante oczywiście lazł za nami jak cień, nauczony jednak, że nie można mu wchodzić za mną na plac, został przy wejściu. Na wszelki wypadek zamknąłem je i wjechałem na ścianę i stępowałem spokojnie, rozkoszując się miarowym ruchem konia i dźwiękiem kopyt uderzających w podłoże. Ptaki ćwierkały, było pięknie. Tą cudowną chwilę przerwał jazgot Dantego, czego skutkiem było odwalenie Comodo. Skubaniec wystrzelił do przodu schylając łeb w dół i wyrywając mi tym samym uwiąz, moim ostatnim ratunkiem było trzymanie się dość skąpej grzywy wałacha, co jednak nie okazało się wystarczająco dobrym sposobem, gdyż już po chwili leżałem mordą w kałuży. W ogóle cały w kałuży.
- Ja pierdolę, Dante! Comodo! - wrzasnąłem i podniosłem się z chyba najgłębszej kałuży, w jaką mogłem się wjebać. Ta cholerna komoda z gracją galopowała sobie po placu, a Dancisko zamknęło japę i spierdoliło do stajni. Wstałem, ociekając wodą, i zabrałem się za łapanie rudzielca. Na szczęście szybko skumał, że bawienie się ze mną teraz zwyczajnie mu się nie opłaci. Chwyciłem uwiąz i wsiadłem na chwilę kłusa, coby dziad jeden nie myślał, że może sobie odwalać takie rzeczy, po czym ruszyłem z nim do stajni; chwilowo odechciało mi się jazdy. Było zimno, byłem przemoczony i lekko ubrany. Świetnie.
Zawołałem Dantego i poszedłem do pokoju, gdzie wykąpałem się szybko i przebrałem, po czym po prostu położyłem na łóżku i zacząłem gnić.
~dziewiąta rano~
Stałem na dziedzińcu i czekałem na Ros, która przyszła chwilę po mnie. Wyglądała ślicznie, ubrana w zwykłą kurtkę i jeansy. Uśmiechnęła się i zapytała, gdzie jedziemy. Wymijająco odparłem, że to tajemnica i podszedłem z nią do samochodu pożyczonego wcześniej od Jasona. Usiadła na siedzeniu pasażera, a ja odpaliłem silnik i ruszyłem. Po kilkunastu minutach drogi byliśmy na miejscu. Wysiadłem i otworzyłem jej drzwi, a ona rozejrzała się. Poszedłem w jej ślady, chociaż wiedziałem, gdzie jesteśmy. Staliśmy pod bramą wejściową do schroniska.
Rossie? Wybacz, że tak długo >.<
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.