niedziela, 12 października 2025

Od Maddie cd. Arthura

- O popatrz, sarenka. - wskazałam palcem na coś chodzącego po krzakach. - Albo przerośnięta wiewiórka? - zaśmialiśmy się, a on do tego zakrztusiłem dymem. 
- A może sarwiórka? – nim się znowu zaśmiał, położyłem mu dłoń na ramieniu i pociągnęłam mocno do tyłu. Gdyby nie drzewo za mną, pewnie bym sama poleciała na plecy, ale przytrzymując się szorstkiej kory kucnęłam przy Arthurze i wskazałam mu palcem na postać wychodzącą z budynku. Trzymała coś dużego w dłoniach i kierowała się do psa.
- Gargamel przyszedł tylko nakarmić Klakiera – wyszeptał Arthur, a pies zaczął głośno ujadać. Miałam ochotę się zaśmiać, ale kiedy postać się odwróciła i jej wzrok przemierzał drzewa i krzaki, w których się ukryliśmy, zamarłam w strachu i tylko mocniej ścisnęłam dłoń na ramieniu Arhura, jakby substancja w żelkach na moment przestała działać.
Miałam obraz jak przed laty, gdy byłam mała. Było ciemno, księżyc nie świecił, a padający deszcz zamazywał mi pole widzenia. Kucnęłam i się ukrywałam, słyszałam bicie własnego serca, a po chwili ciężkie kroki. Psy ujadające w oddali i ten zapach strachu…
- Zamknij się głupi psie! – krzyk mężczyzny wyrwał mnie z transu i na moment poczułam, jak głowa mi wiruje. 
Mężczyzna trzymał w dłoniach coś, co wyglądało na połowę ugotowanego kurczaka. Rzucił to psu, który chapnął jedzenie w locie i schował się z nią w budzie. Po chwili z budynku wyszło kolejnych dwóch mężczyzn. Głośno rechotali i szli bardzo chwiejnym krokiem. Zatrzymali się przy tym pierwszym, który nakarmił psa i głośno się zaśmiali.
- Stary, jedziemy już! – krzyknął jeden z tych pijanych i rzucił kluczykami do tego pierwszego, ewidentnie trzeźwego. Cała trójka ruszyła do drugiego, małego i metalowego budynku. 
- Gargamel miał braci? – usłyszałam głos Arthura, który ledwo się przebił do mojej głowy. Spojrzałam na niego i przez chwilę przyglądałam się jego uśmiechniętej twarzy, która zaczynała mi się w oczach rozpływać. Przetarłam twarz rękoma i się cicho zaśmiałam. Żelki ponownie zaczynały działać.
Usłyszeliśmy warkot silnika i po chwili, z drugiej strony budynku wyjechał ciemny pick-up z trójką mężczyzn w środku. Zapalili światło i wjechali ostrożnie między drzewa. Po kilku chwilach czerwone światełka na tyłach maszyny zniknęły nam z pola widzenia.
- Jak myślisz, ilu ich tu może być? – zapytałam, tym razem śmielej i głośniej. Nie wydawało mi się, abym teraz musiała się ukrywać.
- Kto? Jeśli tu były Gumisie, to pewnie już uciekły – podniósł się na równe nogi i minął gęste krzaki, w których się ukryliśmy. 
- Czekaj – ruszyłam za nim i przez krótką chwilę musiałam sobie przypomnieć jak stać na równych nogach. Świat na moment zawirował, a mi się chciało śmiać. – Po wystraszysz Klakiera – dodałam i doskoczyłem do Arhura, który w bezpiecznej odległości kucnął i spróbował zajrzeć do budy. – Co ty robisz?!
- Sprawdzam, czy zamienił się w kota – wyszłam przez niego i ruszyłam w drugą stronę, aby okrążyć budynek.
- Chodź, trzeba uratować Gumisie – mówiłam szeptem, a chłopak momentalnie się podniósł i do mnie dołączył. Oboje, niczym w szpiegowskim filmie, zakradaliśmy się pod budynkiem, próbując również usłyszeć, czy ktoś jeszcze został w środku. Najpierw sprawdziliśmy drzwi główne; były zamknięte. Potem drzwi boczne; ani drgnęły. W drodze powrotnej Arthur zauważył uchylone okno.
- Spójrz! – pokazał mi je gestem ręki.
- Uratujemy was! – powiedziałam trochę głośniej, po czym podeszłam do ściany i próbowałam doskoczyć do szyby. Niestety okno było zdecydowanie za wysoko, na trzeźwo nawet bym nie pomyślała, aby próbować do niego doskoczyć. Chłopak zaczął się ze mnie nabijać, a po chwili sam spróbował. Chociaż był o wiele wyższy, jego próby były dziwniejsze od moich; próbował wspiąć się po ścianie! Padłam na ziemię ze śmiechu.
Arthur stał i się zastanawiał, a kiedy udało mi się podnieść z trawy, powiedziałam mu, aby mnie podniósł. Najpierw skoczyłam mu na plecy, ale zabrakło kilku centymetrów do okna. Potem zaproponował, abym to ja jego podniosła, ale tylko wybuchliśmy śmiechem. 
- Wiem! Wezmę cię za nogi, rozkręcę się i cię przez to okno wrzucę! – znowu wybuchliśmy śmiechem, jednak w tym czasie podkuliłam również nogi, aby tego naprawdę nie zrobił.
W drugiej próbie, zgodnie z moim poleceniem, wziął mnie na barana, więc nim udało się nam złapać pion, przez kilka dobrych minut chwialiśmy się na boki, a potem zapominaliśmy, po co to robimy.
W końcu przypadkiem uderzyliśmy o ścianę, a ja w ostatnim momencie złapałam się za parapet.
- Pociągnij mnie – powiedziałam, a chłopak w pierwszej kolejności zaczął mnie ciągnąć w dół. – Do góry! – zaśmiałam się i po chwili poczułam, jak jednym silnym ruchem prawie wrzuca mnie przez okno.
Pomieszczenie było ciemne, ale pod oknem znajdowała się szafka. Stanęłam na nią, po czym wychyliłam się przez otwór w ścianie i wyciągnęłam ręce. Chłopak zaczął skakać, a kiedy złapał mnie za dłonie, przez moment tak wisiał, dopóki nie zaczął się śmiać i krzyczeć, że czuje się jak na przepaści. Ja w tym momencie rozciągałam sobie ramiona, bo zdałam sobie sprawę, że były mocno spięte. Wydawało mi się to w tej chwili bardzo ważną sprawą.
W końcu go wciągnęłam na górę. Arthur jako pierwszy ruszył przez siebie i znalazł włącznik światła.
- Zgaś to! – poleciłam, a on szybkim ruchem nacisnął wyłącznik. – Nie mogą nas zobaczyć – szepnęłam wcale nie zdając sobie sprawy, że gdyby ktoś tu był, na pewno usłyszałby nasze głośne śmiechy. Mimo to Arthur zaczął chodzić na paluszkach, ale kiedy uderzył o coś nogą, wyciągnął telefon i zapalił w niej latarkę. Skierował światło na mebel, w który uderzył. Był nim stół, a na stole stała cała aparatura do warzenia bimbru. 
- Gargamel to jednak nie czarodziej – pokręcił głową chłopak i zaczął świecić latarką po całym pomieszczeniu. 
Na meblach były ustawione plastiki i szkła w różnych rozmiarach i kształtach. Niektóre ze sobą połączone, niektóre nad palnikami, niektóre zamknięte, niektóre z jakąś zawartością. Szarpnęłam go rękach, kiedy światło latarki opadło na stół.
- Spóźniliśmy się! – jęknęłam i wzięłam do ręki dużą i ciężką butelkę z czymś fioletowym. – Przerobili Gumisie – byłam bliska płaczu. – Wiedziałam, że te niebieskie ludki nie mogą być dobre. W końcu mieli jedną babę na cała wioskę! – przytknęłam butelkę do piersi, a chłopak mnie tylko poklepał po głowie.
- Ale teraz możemy spróbować gumisoku – usłyszałam jego głos. Pociągnęłam nosem i zapominając, dlaczego było mi przykro, odkręciłam butelkę. Powąchałam jej zawartość.
- Te Gumisie nie były świeże.

Arthur? Gumisok!

sobota, 11 października 2025

od Arthura cd. Maddie

Dziewczyna wreszcie otworzyła oczy i spojrzała na mnie uradowana.
- Możemy wszystko! - wyrzuciła ręce do góry i zaśmiała się. Pierwszy raz od momentu jak ją poznałem, widziałem ją tak szczęśliwą. Świat był teraz fajny.
- Hura! - również podniosłem ręce, naśladując ją. - Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną - ściszyłem głos, to nasza tajemnica.
Patrzyłem na nią, choć moje spojrzenie było raczej nieobecne. Jej tak samo. Cisza była śmieszna, chichotałem. Chyba.
- Idziemy do lasu. Miasto jest nuuuuudneeeee - stwierdziła, sącząc soczek. Podniosłem się i na chwilę zastanowiłem, jak używa się swojego ciała. Dobra, jedna noga, druga, ręka i ręka. Okej. Znam kontrolki.
Rozmawialiśmy o niebie i patrzyliśmy na batoniki. Wróć, patrzyliśmy na niebo i rozmawialiśmy o batonikach.
Spacer był śmieszny. Miałem wrażenie że dryfuję, a nie idę. Dziewczyna złapała mnie za przedramię i zwolniła, fukając, że jestem olbrzymem. Odparłem jej, że jest karłem, za co wylądowałem w trawie obok chodnika. Kątem oka widziałem tylko, jak Maddie znika za winklem i prawdopodobnie wchodzi do sklepu. Położyłem się wygodniej i utopiłem w miękkiej, choć trochę wilgotnej, trawie i liściach. Było mi błogo.
Wreszcie postawiłem się do pionu i zlokalizowałem Maddie w sklepie. Była na dziale ze słodyczami, wpatrując się w paczki żelków jakby były najpiękniejszą rzeczą na świecie. Ma racje, chociaż ja wolę batoniki.
Właśnie, batoniki.
Pozbierałem kilka różnych smaków do rąk i wsypałem je do naszego koszyka, chichocząc pod nosem. Usiedliśmy na ławce i zabraliśmy się za ucztę, żartując z kasjerki o fioletowych włosach. W sklepowym świetle wyglądały jak galaktyka. I szczerze, była piękna. Aż żałowałem, że nie poprosiłem jej o numer. Chociaż patrząc na jej wzrok, pełen politowania, mogłem spodziewać się negatywnej odpowiedzi. 
Maddie wyrwała mnie z układania sobie przyszłości z kasjerką i wsadziła mi rękę do kieszeni bluzy. Popatrzyłem na nią jak na świrniętą, ale nie odezwałem się. Szuka żelków, a tam ich nie znajdzie. Wsadziła ją więc do drugiej kieszeni, analizując jej zawartość.
- Czego chcesz?
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to
- Może mam, może nie - uśmiechnąłem się do niej, odsuwając batona na bok. - Nie znajdziesz, mówię ci.
Zignorowałem jej dalsze poczynania i wróciłem do zajadania się ambrozją w postaci batona. Dałbym się pokroić za ich dożywotni zapas. Piękne, idealnie czekoladowe, z idealnym środkiem. - Ej! - prawie poplułem się przysmakiem, gdy ręce Maddie wylądowały w moich kieszeniach spodni. I do tego mnie uszczypała! Wytłumaczyła się, że po chciała sprawdzić, czy nie mam ich ukrytych. Przewróciłem oczami i rozmasowałem bolące miejsce. 
Rozpiąłem bluzę i wyciągnąłem paczkę żelków dziewczynie, rzucając żartem o rozbieraniu. Dziewczyna zjadła swoją porcję, ja zjadłem podobną ilość co ona. Powoli wracałem do rzeczywistości, a wcale tego nie chciałem.

Droga do lasu kojarzy mi się z gumisiami, smerfami i moimi cudownymi batonami. Chyba tak to było. I trochę mi zimno. Nie widzę ścieżki. Przed chwilą tu była. Aua, gałąź w twarzy. Gdzie jest ścieżka?
Odsunąłem liście z twarzy i rozejrzałem się po okolicy; nic nie zwróciło mojej uwagi. Drzewa, krzaki, więcej drzew, człowiek, więcej krzaków.
Człowiek?
- Patrz! - chwyciłem dziewczynę za ramię i potrząsnąłem nim, chcąc zwrócić jej uwagę na mnie. 
- Co? Gumisie?? Czy Smerfy?
- Bardziej Gargamel - wyszeptałem, wskazując palcem na ciemną postać torującą sobie drogę.
- Pewnie idzie do wioski.. - stwierdziła, a ton jej głosu wskazywał, że uknuła już jakiś plan. Albo się zjarała. 
- Śledźmy go! 
Tym razem to ja byłem prowodyrem głupiego pomysłu, ale raz się żyje. Dziewczyna szła praktycznie ramię w ramię ze mną. Próbowaliśmy poruszać się jak najciszej, by nie zwrócić na siebie uwagi. 
Maddie chyba nie musiała unikać gałęzi aż tak jak ja, ani razu nie usłyszałem jeszcze przekleństwa z jej strony.
Przyspieszyliśmy kroku, gdy, jak mniemam mężczyzna, zaczął znikać nam z pola widzenia. Cholernie daleko ma tę wioskę.
Nie jestem pewien, czy minęła godzina, czy kilka minut, ale dotarliśmy do mniej zalesionego terenu. Jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów dalej, stał wielki pustostan. Wyglądał jak stara fabryka albo może szpital? Nie wiem, w każdym razie, był pusty. Po polance rozległ się dźwięk pękającego szkła, po czym echem poniosło się szczekanie psa.
- Myślisz że to psi Klakier? - zapytałem dziewczyny, która intensywnie wpatrywała się w osobnika wchodzącego oknem do budynku. - Wchodzimy tam, prawda?
Pokiwała głową. 
Wyciągnąłem papierosa i odpaliłem go, chwytając nabuzowanego skrzata za ramię.
- Jak mają nas zastrzelić brokatem, to razem. - Jeszcze raz zerknąłem na budynek,  wydawał się być większy, niż pierwszy raz na niego patrzyłem. - Ty, a może oni przerabiają tu Gumisie na ten cały sok z gumisiów? - poczułem się, jakbym odkrył Amerykę, albo jakiś nowy pierwiastek. Przecież to by miało tyle sensu! Wiedziałem, że ta bajka nigdy nie była skierowana do dzieci... 
- O popatrz, sarenka. - wskazała palcem na coś chodzącego po krzakach. - Albo przerośnięta wiewiórka? - zaśmialiśmy się, a ja do tego zakrztusiłem się dymem.
- A może sarwiórka? - omal nie parsknąłem śmiechem na cały głos, ale powstrzymała mnie ręka Maddie na moim ramieniu. Szarpnęła mną do tyłu i kucnęła, wskazując palcem, żebym się przymknął. 


Maddie?


czwartek, 9 października 2025

Od Maddie cd. Ricka

- No brawooo – w pokoju przywitała mnie Elina z szerokim uśmiechem i ramionami gotowymi do uścisku. Idąc w kierunku lustra, które stało za nią, zmierzyłam ją wzrokiem, wpierw zirytowanym, a potem z lekką czułością przytuliłam dziewczynę, która pogratulowała mi pięknego zwycięstwa. Emanowała prawie tą samą energią co wtedy, gdy przegrałam. „Nie martw się i tak pięknie walczyłaś” mówiła z ukrytym wtedy uśmiechem w oczach. Nawet teraz, gdy kłamała co do radości z mojej wygranej, nie wychodziła ze swojej roli pocieszającej i wspierającej przyjaciółki. – Wiedziałam, że tym razem ci się uda – dodała, gdy ją puściłam i wyminęłam, by spojrzeć na siebie w lustrze. – Nie wyglądasz najgorzej – powiedziała przyglądając się mojego odbiciu. Uśmiechnęłam się do brzydkiej twarzy po drugiej stronie.
Czerwony, lekko spuchnięty policzek (gdyby nie ochraniacze na zęby, pewnie miałabym przegryzioną wewnętrzną część policzka). Siniak po prawej stronie czoła, po uderzeniu w głowę – włosy to zakryją. Opuściłam spodnie i zerknęłam niżej: sine plamy na udach od kopnięć na pewno znikną za kilka dni. Nie było źle.
- Fajnie było – powiedziałam w końcu, słysząc swój cichy i niski głos. Odchrząknęłam i odwróciłam do Eliny. – Najlepsze jest to, że chyba zapomniałam o bólu brzucha.
Elina przygotowała materiały do makijażu.
- Po co to? – wskazałam na paletkę do oczu, po czym ta kazała mi usiąść na stołku przy lustrze.
- Nie myślisz chyba, że pójdziesz do domu po takiej spektakularnej wygranej. Nie wiesz z kim walczyłaś – usiadła naprzeciwko mnie i zaczęła mi czyścić twarz wacikiem. Spojrzałam w jej oczy.
- Ale ty wiedziałaś – na moment skrzyżowała ze mną spojrzenie. Wtedy ściągnęła maskę dobrej przyjaciółki, a jej oczy wydały się szare i ponure, jakby straciły radość życia. 
- I na tym skorzystałaś – powiedziałam oschłym głosem bez uśmiechu. Przytaknęłam, lekko unosząc kąciki ust, po czym Elina nałożyła na twarz z powrotem maskę dobrej przyjaciółki. – Zamknij oczy – poleciła i zaczęła nakładać bazę pod makijaż.
Po kilku minutach spojrzałam w nową twarz w lustrze; sztuczną, ale ładną. Opuchlizna optycznie zniknęła, guzek na czole stopił się z cerą i ukrył pod włosami. Zmęczone życiem oczy się rozjaśniły, a popękane i krwawiące usta lśniły piękną czerwienią. Rozplątała warkocze i na ramiona opadły mi krótkie, falowane, ciemne włosy. 
- Cóż, kariery w modelingu nie zrobisz, ale makijaż wszystko zatuszuje – powiedziała kładąc mi dłonie na ramionach. Wyciągnęłam ręce do przodu i pokazałam jej kciuki skierowane ku górze, dając znak, że wszystko jest w porządku. – Jak się przebierzesz, zapraszam na górę. Zwycięzca nie musi dzisiaj wydawać pieniędzy – poklepała mnie po plecach, po czym wyszła z pokoju. Spojrzałam na swoją koszulkę leżącą na krześle, jedyną rzecz, która mogłam ubrać. W końcu przyszłam tutaj prosto z ulicy. 
- Przynajmniej nie jest porwana.

*

Potem się okazało, że nie tylko ja zarobiłam.
Gdy zaczynałam gdzieś walczyć i wygrywałam: brali mnie często i stawiali na mnie. W pewnym sensie miałam motywacje, aby nie przegrać – w końcu ludziom, którzy tracą przez ciebie pieniądze, mogą wpaść do głowy powalone rzeczy. Gdy zaczynałam walczyć w nowym miejscu i miałam tego nieszczęsnego pecha, że przygrywałam: brali mnie bardzo rzadko. Wtedy nikt na mnie nie stawiał i kiedy wygrywałam, odczuwałam satysfakcję, że ci dranie stracili kasę. Ten klub był jednym z takich miejsc: moja ostatnia walka skończyła się porażką, a Betty była znana i miała dobrą reputację. Nikt nie powinien na mnie postawić, oprócz tego jednego… i nawet nie wiem, czy mam go za to zwyzywać, że zaryzykował, czy pogratulować. 
– Chodź, no! – dodał Rick, już bardziej bełkotliwie. – Dziś świętujemy. W końcu jesteśmy kurwa zwycięzcami, nie? – spojrzałam na dziewczynę, która poklepała krzesło, aby mnie zachęcić. „Rusz się, bo będą się na ciebie gapić”, pomyślałam, chociaż i tak czułam na sobie wzrok wielu osób. 
Usiadłam obok dziewczyny, a ta zapytała, co wypije. Zerknęłam na tablicę i szybko przeleciałam wzrokiem po nazwach alkoholu. Najbardziej mnie zainteresowały drinki i shoty.
- Bierz śmiało co chcesz, na mój koszt – powiedział Rick, wychylając się zza Rumi, aby spojrzeć w moim kierunku. Uśmiechnęłam się krzywo, czując się nie swojo. Tyle ludzi, tyle atencji, tyle dobrych słów… musiałam się napić, chociaż trochę, bo w końcu rano miałam pracę. – Próbowałaś ostrego psa? – zapytał, a ja tylko pokręciłam głową. Rick zawołał barmana, aby przygotował nam trzy shoty „ostrego psa”. Barman najpierw obsłużył czekającego klienta, a następnie skierował się do nas. Gdy wlewał napój do kieliszków, zwrócił się do mnie:
- Dzisiaj na koszt firmy, dużo zarobiliśmy dzięki tobie. Chyba, że będziesz chciała wypić całą ścianę alkoholu, to wtedy przerzucimy koszty na Ricka – kiwnął głową do chłopaka, na co ten tylko wyciągnął kciuk do góry. Ewidentnie był już trochę wstawiony i nawet pasował mu ten uśmieszek. 
- Aż żałuje, że jutro pracuje – stwierdziłam.
- Ale to jutro. Dzisiaj jesteśmy tu i liczy się tylko teraz – powiedział szczęśliwie Rick, po czym sięgnął po swojego shota. – Zdrowie! – oboje z Rumi od razu wypili swój napój. Ja, jak to miałam w zwyczaju, najpierw powąchałam napój. Miał ostry zapach… gdy go wypiłam i odstawiłam kieliszek na blat, wyciągnęłam język na zewnątrz i zaczęłam machać ręką, aby go wystudzić.
- Rany, tam było tabasco – skomentowałam, a o w oczach stanęły mi łzy. Nie przepadałam za ostrymi przyprawami. Rick wybuchnął śmiechem, a Rumi zachichotała, na co sama się roześmiałam sytuacją.
- Nie gadaj, że zwykłe tabasco cię pokonuje – zagadał Rick. Pokazałam mu język, który następnie schowałam. 
- Dobra, teraz ja – spojrzałam na tablicę i poprosiłam barmana o Absynt. 
- Uuuuu mocno – skomentowała Rumi, a Rick się tylko uśmiechał. W rzeczywistości nigdy nie piłam absyntu, wiedziałam tylko, że jest wysokoprocentowym ziołowym napojem i tyle. Czy to nie on się palił? Nie pamiętałam teraz.
- Nie dasz rady – powiedział Rick, kręcąc głową, gdy trzymał w rękach alkohol. Rumi w tym czasie spojrzała do swojego kieliszka i zaczęła kręcić głową. Powąchałam napój.
- Pachnie jak amol z bimbrem – stwierdziłam i wypiłam zawartość. Rick to powtórzył, ale Rumi stwierdziła, że nie zaryzykuje. Odstawiłam kieliszek na bok i złapałam spojrzenie Ricka. Ani ja, ani on się nawet nie skrzywiliśmy, zamiast tego czekaliśmy z uśmiechem, aż ten drugi pokaże jakieś znaki słabości. Cicho się zaśmiałam.
- No tak, u ciebie to pewnie walczycie z niedźwiedziami i popijacie absynt każdego dnia – stwierdziłam.
- Poprawka, najpierw zaczynamy dzień od absyntu, a potem przemierzamy Syberie na niedźwiedziach – powiedział, wyciągając palec wskazując w moją stronę i się śmiejąc. Razem z Rumi zawtórowaliśmy mu w tym śmiechu. Rany, ale ja uwielbiałam ten jego akcent.
- Jesteście niemożliwi – powiedziała Rumi. - Kto chce mój? - oboje z Rickiem się zgłosiliśmy. - Powinieneś ustąpić damie - powiedziała Rumi, ale ten tylko pokręcił poważnie głową.
- Ona się nie bije jak dama - zaproponowałam pokojowe rozwiązanie "kamień - papier - nożyce". Zgodził się.
- Raz, dwa... trzy - on wyciągnął kamień, a ja dłoń z wyciągniętymi do boku palcem wskazującym i kciukiem, który razem tworzyły półkole. Rich zmarszczył brwi. - Co to jest?
- Dywersja - po tych słowach chwyciłam kieliszek i wypiłam zawartość. Rumi buchnęła śmiechem.

*

Ciepełko rozlało się po moim wnętrzu i trochę się wyluzowałam. Brzuch nie bolał, ale zamiast tego zaczynały mnie irytować spojrzenia kierujące się w moją stronę. Dlatego rzadko wychodziłam do klubu po walce; zawsze patrzyli i oceniali. Gdy w końcu jakiś mężczyzna się dosiadł z mojej drugiej strony i chciał mi postawić coś do picia, wyszłam do łazienki. Brzydki nie był, ale… może w innym życiu. Innej rzeczywistości i czasoprzestrzeni będzie łatwiej. W innym wcieleniu się wtopię w społeczeństwo.
Usiadłam na toalecie. „Pamiętaj, masz jutro do pracy. Bądź odpowiedzialną osobą i prześpij się chociaż cztery godziny. Nie napij się, pamiętaj. Jak będziesz chciała, to przyjdziesz się napruć w wolny dzień. Najebiesz się jak… jak… kto?” gdy w myślach uciekły mi słowa, skończyłam sikać i wychodząc z toalety, rzuciłam wzrokiem na swoje odbicie. Nie było najgorzej.
Po drodze zagadały mnie jakieś osóbki. Nie tylko mężczyźni, ale również kobiety, dzięki czemu pozwoliłam sobie na udzielenie im kilku chwil miłej uwagi. Przecież nie mogłam atakować każdego jak na ringu – może za wyjątkiem Ricka.
Gdy wróciłam do miejsca, w którym siedzieli Rick z Rumi, dziewczyna pierwsza rzuciła mi spokojne spojrzenie.
- No nareszcie, Rick się już martwił, że nie będzie miał z kimś pić – zaśmiała się, a ja stanęłam przy niej.
- Szkoda, że za godzinę musze się zwijać. Zamienimy się miejscami? – drugie zdanie powiedziałam już do dziewczyny. Ta nie protestując, a nawet nie pytając o powód, usiadła na moje krzesło, dzięki czemu usadowiłam się pomiędzy nimi.
- Wiedziałem, że chcesz siedzieć bliżej mnie – skomentował Rick, który trzymał w dłoni szklankę alkoholu. 
- Po prostu wszystkich odstraszasz tą swoją gębą – odgryzłam mu się, po czym zamówiłam najmocniejszego drinka, jakiego mieli. Ze dwa zdążę wypić i jeszcze się zdrzemnę przed pracą.

Ricky?

środa, 8 października 2025

Od Maddie cd. Arthura

- Halooo, ziemia do Maddie – otworzyłam jedno oko i spojrzałam na uśmiechniętego chłopaka. Rany, jeśli człowiek tak dobrze się czuje po zjedzeniu kilku żelków, dlaczego mówi się, że są złe i nielegalne? 
- Możemy wszystko! – powiedziałam donośniejszym głosem, wyrzucając ręce do góry. Było mi tak przyjemnie… psychicznie. Jak nigdy.
- Hura! – chłopak tez wyrzucił ręce do góry, ale w bardziej naśladowczy mnie sposób, niżby również przeszczęśliwy co ja. – Teraz z tych wszystkich możliwości wybierz jedną – to powiedział już szeptem. Przez dłuższą chwilę patrzyliśmy na swoje uśmiechnięte i otępiałe buzie, czekając, aż na coś wpadnę.
- Idziemy do lasu – powiedziałam w końcu. – Miasto jest nuuuudneeee – przeciągająć ostatnie słowo, sięgnęłam po odsunięty na bok karton soczku jabłkowego i przytknęłam słomkę do ust. Gdy Arthur zapytał po co idziemy i jednocześnie wstał, gotowy już ruszyć, ja z przykrością stwierdziłam, że mój soczek gdzieś wyparował. 
- Co mówiłeś? – wstawałam z ławki wyrzucając kartonik do najbliższego kubła na śmieci.
- Czekoladowe batoniki – wyjaśnił, kierując palcem wskazującym na niebo.
- I żelki! – również wychyliłam palec wskazujący w stronę nieba. – Masz jeszcze? – chłopak wzruszył ramionami, jednak zamiast sprawdzić, czy je rzeczywiście miał, ruszył w stronę sklepu. – Ej! Przecież mamy batoniki – doskoczyłam do niego, zrównując tempa. – Wolniej olbrzymie – złapałam go za przedramię, zwalniając go jednocześnie.
- Zapomniałem, jakim karłem jesteś – zaśmiał je i chociaż mu zawtórowałam, jednocześnie uderzyłam go w biodro zwykłym machnięciem ręki. 
- Karły są do metra czterdziestu – skomentowałam. 
– Na pewno masz więcej? – dodał i tym razem zepchnęłam go na bok w kępę trawy. Zabrałam mu torbę ze słodyczami i pobiegłam z uśmiechem do sklepu.
Gdy wrzucałam do koszyka soczki i batoniki, w sklepie pojawił się Arthur z paroma jesiennymi liśćmi na głowie. 
- Nie daruje ci tego… - mruknął mi do ucha, zabierając mi z rąk koszyk i wrzucając jeszcze kilka batonów. – Daj jeszcze, bo ostatnie to pochłonęłaś bez gryzienia – tym razem się zaśmiałam, bo w sumie to miał racje. Zawtórował mi i po sekundzie znaleźliśmy się przy kasjerce, próbując powstrzymać chichoty.
- Dla małego soczek… - powiedział podając mi karton soku.
- A dla dużego batonik… - zawtórowałam, oddając mu batonika.
Zjedliśmy w akompaniamencie chichotów i śmiechów na temat kasjerki – dziewczyny o fioletowych włosach, która mogłaby grać w kapeli na perkusji. Szczerze powiedziawszy, nasze żarty nie miały sensu, więc w końcu zaczynałam odczuwać „spadek szczęścia”. Wyrzuciłam pusty kartonik do kosza (chodź w rzeczywistości nie trafiłam do niego) i odwróciłam się przodem do chłopaka. Chciałam sprawdzić, czy był jeszcze w posiadaniu specjalnych żelków, ale jego usta były wypełnione batonem, a nie miałam zamiaru czekać na odpowiedź. Wsadziłam mu rękę do kieszeni bluzy. Zerknął na mnie zdziwiony, ale nic nie powiedział. Znalazłam tylko telefon i jakiś papierek. Obeszłam go na około i wsadziłam rękę do drugiej kieszeni – portfel.
- Czego chcesz? – zapytał. 
- Żelków. Masz jeszcze, wiem to – nie wiedziałam, ale chciałam w to wierzyć.
- Może mam, może nie – odparł z uśmiechem. – Nie znajdziesz, mówię ci – stwierdził i wrócił do dokańczania batona, a ja stwierdziłam, że musiał je mieć dobrze ukryte… w kieszeniach spodni! Natychmiast wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni spodni. – Ej! – jęknął z buzią pełną czekolady. – To delikatny towar – powiedział niewyraźnie, a ja tylko kontynuowałam poszukiwania. 
- Tu nie ma żadnego towaru – mruknęłam. – Gdzie go masz? – zapytałam wyciągając dłonie.
- Zgadnij – spojrzał na mnie odwracając głowę i dobrze się przy tym bawiąc. Zmarszczyłam brwi i ponownie wsadziłam mu ręce do tylnych kieszeni, aby go mocno uszczypnąć w pośladki. Ten jęknął, odskoczył na bok i zaczął masować obolałe miejsca. 
- Musiałam się upewnić, że nie masz drugich kieszeni tam – odparłam niewinnie. 
- Jasne, po prostu chciałaś pomacać – przewróciłam oczami, na co rozpiął bluzę i wyciągnął z kieszeni wewnętrznej żelki. Rzucił mi opakowanie. – Masz, bo jeszcze będziesz mnie chciała rozbierać – zmarszczyłam brwi. Chciałam go kopnąć w kostkę, ale zrobił unik. 
- Chciałbyś, niestety nie jesteś w moim typie – zajęłam się otwieraniem paczki żelków. Chłopak po chwili zjawił się obok mnie. Gdy zapytał o mój „typ” wzruszyłam tylko ramionami i razem pożerając kolejną dawkę „szczęścia” ruszyliśmy do lasu.
- Po co my idziemy do lasu? – zapytałam, nie pamiętając mojego wcześniejszego pomysłu.
- Na grzyby! – krzyknął i oboje wybuchliśmy śmiechem.
- Może znajdziemy Smerfy.
- I Gumisie.
- Pewnie sobie herbatkę piją.
- Jak myślisz, Smerfy są mniejsze od Gumisiów? 
- Hm… tak. Myślisz, że podbierają im sok z gumijagód?
- Może być, ale pewnie nie skaczą. Może zmieniają kolor?
- Na fioletowy. Na pewno.
- I ubierają się w kolorowe ubranka…
- …i udają Gumisie! – powiedziawszy to razem, wybuchliśmy śmiechem, wchodząc właśnie do lasu. No cóż, o tej porze łatwo się zgubić, ale przecież była ścieżka. To nie możliwe, abyśmy się zgubili. Jest ścieżka. Idziemy ścieżką. Obok ścieżki…
- Patrz! – Arthur złapał i potrząsnął moje ramie. 
- Co? Gumisie? Czy Smerfy? 
- Bardziej Gargamel – powiedział szeptem, wskazując na jakiegoś człowieka.
- Pewnie idzie do wioski.
- Śledźmy go!

Arthur? 

niedziela, 28 września 2025

Od Mi'i cd. Ofelii

- Nie mogli wybrać innego wczesnego ranka do ogłaszania ważnych informacji? – zapytałam swoje odbicie w lustrze, czesząc jasne kosmyki włosów. Gdy skończyłam, ziewnęłam i przeciągnęłam się do góry. Poczułam nagłe ukłucie pod żebrami. – Liz! – pisnęłam, gdy zobaczyłam jej chytre spojrzenie w lustrze.
- No co, to cię od razu wybudza – stwierdziła, zabierając palce, które przez chwilą wbiła mi pod żebra. 
- Nie cierpię tego – wcale nie żartowałam, ale ciężko było wyjaśnić mojej współlokatorce, aby tego nie robiła. Po prostu uwielbiała drażnić innych, a mi to nie specjalnie przeszkadzało. - I po co ja mam tam iść? Nie mam konia.
- Ale ja mam, a nie chce iść sama. Jak będą mieli problem, to powiem, że jesteś współwłaścicielem od dzisiaj – Eliza zaczęła czesać swoje włosy i zaplatać je w długiego rudego warkocza. – A co jeśli moja Lusia została porwana? Albo zarazi się jakimś świństwem od innych koni i jeźdźców? – zaczęła się zastanawiać. 
Lusia była młodą klaczą, należącą do Elizy. Piękny, czystej krwi arab, zadbany i… bardzo drogi. Rodzice kupili jej konia dwa lata temu i wybrali, mam wrażenie, najdroższego, jakiego można było kupić. Eliza od małego uwielbiała jeździć na koniach i zawsze marzyła o zostaniu sławnym jeźdźcem, wygrywającym medale na olimpiadach, a najlepszy z najlepszych koń miał jej w tym pomóc. 
- Zobaczymy na miejscu, jestem zbyt zmęczona, aby się zastanawiać nad tym – przyznałam i wyszłam z łazienki, zostawiając Elizę samą z jej myślami o Lusi i możliwych tragediach. Wczoraj do późna czytałam książkę. Gdy wybiła godzina snu, trafiłam na nieodpowiedni moment w historii, aby zamknąć okładkę i odłożyć ją na półkę. Jednak okazało się, że nim ten „odpowiedni” moment nastał, doczytałam książkę do końca i zasnęłam po trzeciej w nocy. Trzy godziny snu to zdecydowanie za mało.

*

- Zołzy… O nie – Eliza wyglądała na bardzo zmartwioną. Chwyciła mnie za ramię i lekko mną potrząsnęła, powtarzając w kółko, że musi jak najszybciej odizolować swojego konia od reszty. 
- Przecież ma swój boks – próbowałam ją pocieszyć, ale w przypadku koni i ich chorób, moja wiedza nie była na wysokim poziomie. Powiedziałabym nawet, że w porównaniu do całej szkoły, mogłam mieć najmniejsze pojęcie o koniach, w końcu nie przyjechałam tutaj tylko dla koni i dla jazdy konnej.
- A obok boksu są inne, możliwe, że już chore zwierzęta. Muszę iść sprawdzić, czy jest chora – już miała się kierować do stajni, kiedy przypomniałam jej o egzaminie, który miał się odbyć za pół gdziny. – Moja klacz jest ważniejsza – przyznała dumnie, więc złapałam ją za rękę i zatrzymałam.
- Siedziałaś nad książkami godzinami, aby zdać egzamin. Po za tym, dyrektor sam powiedział, że to dopiero początki, a koni w stajni jest masa, więc są bardzo niskie szanse, że akurat twoja Lusia jest chora. Skąd ona mogłaby to przynieść? – dopiero teraz Eliza wyglądała, jakby mnie słuchała, pokiwała nawet głową, zgadzając się ze mną. Obie wiedziałyśmy, że dbała o swoją klacz nienagannie, powiedziałabym nawet, że trochę za bardzo. – Pójdę do Luśki i ci napisze, że jest zdrowa, ok? – zaproponowałam.
- A ty nie idziesz na zajęcia? – zapytała zdziwiona, na co pokręciłam przecząco głową.
- Jestem taka zmęczona… zdrzemnę się jeszcze.

*

Eliza poszła na zajęcia, a ja skierowałam się do stajni. Miałam zamiar odwiedzić Lusie, napisać SMS przyjaciółce, że jej koń jest zdrowy i pójść albo spać, albo na długi spacer, mając nadzieje, że to mnie obudzi. W końcu mam młody organizm i niewyspanie nie powinno być dla mnie problemem!
- Tylko czy ja rozpoznam te zołzy? – zapytałam samą siebie, próbować sobie przypomnieć, co mówił dyrektor. Na początku to gorączka, osłabienie i brak apetytu, jednak gdy byłam wczoraj z Elizą w stajni, jej klacz nie miała żadnych z tych objawów. Rany, jak ja mam jej sprawdzić gorączkę? Czy też mogę przyłożyć rękę do czoła, jak u ludzi? – Może znajdę Jerry’ego – stwierdziłam, wiedząc, że sama tego nie ogarnę.
W stajni jednak nikogo nie było. Podeszłam do klaczy przyjaciółki, która zmierzyła mnie spokojnym wzrokiem.
- Cześć, powiesz mi, czy masz gorączkę? – to było oczywiście retoryczne pytanie. Klacz nie zareagowała, pozwoliła mi tylko dotknąć swojego łba. Zlustrowałam ją wzrokiem, wyglądała dokładnie tak samo, jak wczoraj. Usłyszałam krzątanie się. Jakaś dziewczyna na samym końcu stajni karmiła właśnie konia, więc stwierdziłam, że zrobię to samo, dzięki czemu sprawdzę jej apetyt.
Po kwadransie napisałam Elizie, że Luśka wygląda na zdrową, normalnie zjadła siano i może spokojnie pisać egzamin. Po tym skierowałam się na spacer, ale nawet gdy wróciłam do akademika, nie mogłam się oprzeć i po prostu zasnęłam na dwie godziny.

Ofelia?

niedziela, 24 sierpnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

***
Druga runda. Od razu było widać, że będzie gorzej niż wcześniej — stara Betty wyglądała, jakby zaraz miała kogoś udusić gołymi rękami. Tłum wył, darł mordę, ślinił się na krew. 
I wtedy Maddie się zawahała. Tylko na moment, ale wystarczyło. BAM. Cios w głowę. Padła.
Zacisnąłem zęby. Ludzie się darli, ale ja już nie słyszałem nic. Bo wiedziałem, co się właśnie odjebało. Maddie leżała, a wszyscy w wyobraźni już liczyła forsę.
Zamarłem z uśmiechem jak zobaczyłem jak wstała.
Wstała. Wytarła pot z oczu. I się skuliła. Udawała, że się złamała. Że przegrała.
I wtedy wiedziałem — zaraz odjebie bombę.
Cios. Obrona. Cios. Unik. Seria, jak w jakimś popierdolonym filmie. A potem to zrobiła — podskoczyła, owinęła nogi wokół karku Betty, przewróciła ją, złapała nadgarstek, przycisnęła i zaczęła dusić. Betty nawet nie miała kiedy się zorientować. Łamała ją, powoli, brutalnie, z zimną precyzją. I kiedy ta stara suka uderzyła ręką w ziemię, wszyscy wiedzieli, że Maddie ją właśnie rozjebała. Bez litości.
A ona? Ona tylko odwróciła głowę. Spojrzała na organizatorkę walk. I uśmiechnęła się.
***
Siedziałem w barze, whisky w jednej dłoni, a drugą opierałem o biodro Rumi, narzekała na moje szastanie kasą. Ale chuj z tym, jej śmiech robił klimat. Barman właśnie podał mi gruby plik banknotów, jeszcze ciepłych po zakładach. Czułem ten zajebisty dreszcz w żołądku – bo nie dość, że zgarnąłem forsę, to jeszcze zrobiłem to dzięki niej. Maddie.
I wtedy zobaczyłem ją.
Stała przy wejściu, zmęczona po walce, w oczach jeszcze adrenalina, ciało napięte jak struna. Nie spodziewała się mnie tutaj – widziałem to w jej spojrzeniu. Zatrzymała się, jakby dostała drugi raz w twarz.
Uniosłem szklankę.
- No proszę, no proszę… – powiedziałem głośniej, żeby dotarło do niej przez szum baru. – Myślałem, że już się obraziłem na ciebie, a tu taki prezent.
Rumi zachichotała, klepiąc mnie w ramię, ale ja patrzyłem tylko na Maddie. Kurwa, pięknie wyglądała. Wściekła, zdziwiona, cała w tym swoim lodowatym blasku.
– Warto było – rzuciłem, stukając szkłem o blat, a barman położył przed nami kasę. – Wszystko postawiłem na ciebie. I nie zawiodłaś.
Jej oczy zrobiły się większe, jakby nie dowierzała.
– Ty… postawiłeś na mnie?
Pochyliłem się do przodu, uśmiechając się krzywo.
– Postawiłem wszystko – powtórzyłem wolno. – I właśnie wygrałem wieczór twoją robotą.
A ona stała, jakby próbowała rozgryźć, czy bardziej mnie znienawidzić, czy uszanować. Patrzyła na mnie jak wryta. Dosłownie otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Jakby jej ktoś nagle powiedział, że ziemia jest płaska albo że ja umiem tańczyć balet.
– Co jest? – parsknąłem, unosząc szklankę. – Wyglądasz, jakbym ci właśnie powiedział, że kupiłem jacht.
– Rick… – zaczęła, głos miała zduszony. – Przecież to jest gruba kasa, po tym, jak widziałam twoje mieszkanie… – zawahała się. – Przecież ty ledwo…
Roześmiałem się tak, że paru gości przy barze się obejrzało.
– Ooo, Maddie, no weź… To tylko pozory. – Nachyliłem się bliżej, uśmiechając się jak cwaniak. – Sprzedaż mąki idzie lepiej, niż się wydaje.
Rumi zaśmiała się razem ze mną i od razu wyciągnęła rękę do Maddie.
– Hej, słyszałam o tobie same zajebiste rzeczy. – Uśmiechnęła się ciepło, wcale nie złośliwie, jakbym się spodziewał. – Ale na żywo jesteś jeszcze mocniejsza. Gratulacje.
Maddie mrugnęła, trochę zbita z tropu, ale podała jej rękę. Rumi uścisnęła ją z taką szczerością, że aż ja się lekko zdziwiłem.
– Siadaj z nami – rzuciłem, klepiąc wolny stołek obok. – Drinki idą na mój rachunek.
Maddie nadal stała jak słup, patrząc na mnie tym swoim cholernym spojrzeniem, co przenika na wylot. Ja już czułem, że mi lekko w bani zaczyna szumieć, whisky grzała, kasa leżała na blacie, a życie wyglądało na takie, jakie powinno.
– Chodź, no! – dodałem, już bardziej bełkotliwie, bo druga szklanka we mnie weszła jak woda. – Dziś świętujemy. W końcu jesteśmy kurwa zwycięzcami, nie?
Uśmiechnąłem się szeroko, trochę za szeroko, a Rumi tylko pokiwała głową i znowu zachęcająco poklepała krzesło.


/maddie?

wtorek, 29 lipca 2025

od Arthura cd. Juniper

Głowa dziewczyny znalazła się prawie że na mojej klatce piersiowej. Modliłem się, by nie poczuła, jak szybko bije mi serce.
Chyba to zignorowała.
- Cóż, - chrząknęła. -  Wywijałeś nagi na stole, musiałam cię siłą odciągać od tłumu fanów. 
Parsknęła głośnym śmiechem, co uznałem za niesamowicie urocze, że nie hamuje swoich emocji przy mnie.
- Śliczne brunetki czy blondynki?
- Chyba raczej bruneci i blondyni. - Zamrugałem oczami, unosząc brwi do góry. Naprawdę odjebałem coś takiego? Ruda zanosiła się śmiechem.
- Żartujesz, prawda??
- A wyglądam, jakbym żartowała?
Zmrużyłem oczy, robiąc oceniającą minę.
- Z tobą nigdy nic nie wiadomo. - Stwierdziłem, na co dziewczyna znów się zaśmiała. Podniosła ręce w geście poddania się i przyznała, że leciała ze mną w chuja. Odetchnąłem z ulgą. Ale zaraz po tym, dowiedziałem się, że rzuciłem wyzwanie barmanowi. I do tego przegrałem, bo Juniper praktycznie wynosiła mnie z baru.
Jęknąłem, przyjmując porażkę i przewróciłem na bok. Bawiłem się kawałkiem koca, próbując nie zwariować od jej pięknego zapachu. Serce prawie wyskakiwało mi z piersi, kac wciąż dawał się we znaki i wcale nie pomagał w ogarnianiu moich emocji.
- Czemu tu jeszcze jesteś?
- Bo ty ledwo kontaktujesz. - Przewróciła na mnie oczami, jak zawiedziona mama. - A ktoś musi dopilnować, żebyś nie utopił się we własnym poczuciu upokorzenia. - Racja. - A, no i to moje mieszkanie.
Wspaniale. Westchnąłem, choć nie udało mi się powstrzymać lekkiego uśmiechu. 
Znów zapadła między nami cisza, która była aż nazbyt komfortowa. Chyba byłem lekko pijany, bo wcale nie zabierałem ręki, gdy dotykałem przez przypadek dziewczyny. 
Jej skóra była delikatna, miękka. Prawie jak ten kocyk. Nie chciałem przestać jej dotykać, ale nie chciałem też żeby poczuła się niekomfortowo.
To było dla mnie kompletnie nowe. Leżałem z kobietą w jednym łóżku, między nami do niczego nie doszło i wcale nie chcę, żeby dochodziło tak szybko. Chce ją poznać. Chce wiedzieć jaki jest jej ulubiony kolor, jaką pije kawę, czy woli psy, czy jednak koty? Czy moczy szczoteczkę przed nałożeniem na nią pasty i jak wygląda jej poranna rutyna. Co ona ze mną robi?
- Masz delikatną skórę. - Wyszeptałem, licząc, że tego nie usłyszy. 
- Dzięki, codziennie się szoruję.
Parsknąłem śmiechem, i natychmiast odezwał się ból głowy.
- No tak, higiena to podstawa.
Położyłem się ponownie na poduszkach, wlepiając wzrok w sufit. W pamięci przemykały mi jakieś urywki wczorajszego wieczoru, choć nie były wyraźne. Jakbym oglądał siebie z trzeciej osoby.
Kiedy ja ostatni raz spędziłem noc na trzeźwo? Albo faktycznie z dziewczyną, której nawet nie zrobiłem śniadania, tylko wyszedłem na fajkę?
Kurwa, nie pamiętam.
- Myślisz, że mam problem? - wciąż nie oderwałem spojrzenia od sufitu. Był ładny. I też wydawał się być delikatny, jak ona.
- Problem? 
- Z alkoholem. - Odparłem, zabrzmiałem jak czterdziestoletni alkoholik.
Na chwilę zapadła między nami cisza.
- A myślisz, że masz?
- Nie wiem. - Nie okłamałem jej. - Wczoraj chyba nie chciałem wracać do pustego mieszkania.
Lubiłem je, było moje. Ale było puste. Nie było tam nawet psa, który rozpracowywałby moje skarpetki po całym pokoju i przynosił je, żebym nimi rzucał. Wracałem po pracy, albo z baru i nikt na mnie nie czekał. Poza puszkami piwa, kupą prania i paczkami papierosów. Juniper nic nie powiedziała, spojrzała na mnie z politowaniem? współczuciem.
- No to dobrze, że wróciłeś tutaj.
- Mogę zostać jeszcze trochę? - zapytałem. Czułem się jak dziecko proszące mamę, by móc pobawić się jeszcze chwilę z kolegami. Albo jeszcze chwilę nie spać, zanim zgasi lampkę.
- Jeśli zaparzysz mi herbatę.
- Okrutna kobieta. - Mruknąłem, podnosząc się niechętnie.
Zlokalizowałem kuchnię, a w niej czajnik, kubki i saszetki z herbatą.
W oczekiwaniu na to, aż zaparzy się woda, oparłem się o blat i rozciągnąłem. Z salonu dobiegł mnie szelest. Ruda dziewczyna musiała gwałtownie obrócić głowę; jej włosy dopiero opadały na ramiona. Zaśmiałem się pod nosem, uznałem to za urocze, że się speszyła. Nie był to zbyt częsty widok w jej przypadku. Wciąż pamiętałem, jak oblała mnie kawą. 
- Okrutna kobieto, pamiętasz jak wylałaś na mnie swój gorący napój zwany kawą? - zapytałem, uśmiechając się i podając jej kubek z herbatą. Trochę niezdarnie, bo świat wciąż wirował, ale jednak podałem. 
Wzięła go do rąk i przyjrzała się dokładnie mojemu dziełu. Kiwnęła głową z uznaniem i odstawiła na stolik, informując, że musi poczekać aż się wystudzi.
Ominęła temat kawy i chwyciła pilota do rąk, przełączając na film na serial.
- Serio, oglądasz Love Island? - fuknąłem, widząc intro. Popatrzyła na mnie z politowaniem i przesunęła się na kanapie, robiąc mi miejsce. Usadziłem się wygodnie i odruchowo podniosłem rękę by mogła położyć się na mnie.
Przygryzła lekko wargę, jakby ją to speszyło. Natychmiast pożałowałem swojej decyzji, ale coś sprawiło, że wcale jej nie wziąłem. Choć wpierw powinienem się chyba umyć.
- Gdzie masz prysznic? 

Juniiii?