Strony

wtorek, 25 czerwca 2019

Od Ricka cd. Beara

***
Całe to siedem lekcji minęły dość szybko. Nie zdążyłem złapać Miśka po lekcjach, uznałem jednak że może dam mu już spokój na dzisiaj. Oboje musimy trochę od siebie odetchnąć po ostatnich wydarzeniach. Swoją drogą sam nie wiem co wyprawiam. Najpierw jestem dla niego chamski, potem zapraszam go do siebie do mieszkania, łażę z nim po korytarzu zamiast ze swoimi znajomymi. Jakoś lepiej się z nim czuję niż z tymi innymi bezmyślnymi idiotami. Gdy tak wracałem, myśląc o tym wszystkim nagle zadzwonił telefon. Bez namysłu ściągnąłem do kieszeni i odebrałem.
- Halo? - mruknąłem tę znaną każdemu formułkę telefoniczną.
- Długo się nie odzywałeś debilu. - usłyszałem mocny głos, znajomy i to bardzo. Z dzieciństwa zapamiętałem go jednak milej.
- Zhan, po co dzwonisz? - mruknąłem, poprawiając dłonią fryzurę mimo że nie była jakkolwiek naruszona. Po prostu musiałem czymś zająć wolną rękę.
- Pogodzić się. Nie możesz się wiecznie dąsać. - mógłbym przysiąc że się uśmiecha.
- Ja się nie dąsam. - warknąłem. - w przeciwieństwie do ciebie idioto.
W odpowiedzi usłyszałem donośny śmiech szatyna
- Daj spokój. Nie możesz wiecznie wypierać się rodziny. - odparł. Wywróciłem oczami. Oczywiście że mogę. Skoro matka mnie nienawidzi, brat jest albo przynajmniej był zły a ojciec chce jedynie mnie wykorzystać do robienia nielegalnych rzeczy, muszę. Nie potrafię się mimo wszystko wkurzać na Zhandera, jest jedynym który akuratnie mógłby mi pomóc "w razie w".
- Po prostu powiedz czego chcesz. - zaśmiałem się.
- Chciałem cię odwiedzić. Mojego małego braciszka. Można byłoby mamę odwiedzić. - odpowiedział.
- Ta... Wyśmienity pomysł. - westchnąłem, mimo wszystko uśmiechnąłem się jednak. Znowu po drugiej stronie rozległ się głośny śmiech. Naprawdę nie wierzę że mamy te same geny...
Szedłem jakaś drogą, chwilę rozmawiając jeszcze z bratem. Opowiedziałem mu trochę o Bearze, o szkole i takie tam.
- Ale obiecaj że pomyślisz! Przyjadę do ciebie w przyszłym tygodniu pewno. - mogłem przysiąc że się uśmiecha. Westchnąłem cicho, wtem mój wzrok przyciągnęło coś, a raczej ktoś leżący na trawie. Kulił się i zapewne płakał.
- Ta, obiecuję. Zadzwonię kiedy indziej. - odezwałem się do telefonu, a po krótkim pożegnaniu rozłączyłem się.
Na ziemi leżał jakiś chłopak, znajomo wyglądający. Drobny, ściskał trawę w dłoniach i głośno płakał. Podszedłem bliżej. Czy to Bear?
Momentalnie moje serce zaczęło bić szybciej. Ktoś mu coś zrobił?
- Bear, Boże, co ci jest? - zapytałem przerażony stanem chłopaka.
- Nie dotykaj mnie, nie chcę, nie dotykaj mnie, nie dot... - urwał i zacisnął ręce na trawie, chowając twarz i kuląc się jeszcze bardziej.
- Nie dotykaj, nie będę...
Cofnąłem rękę. Bał się mnie? Zrobiłem mu coś?
Blondyn cały się trząsł, płakał i porównał złapać oddech.
- Niebo spadło, ja nie chcę, ja nie chcę, ja się boję - wykrztusił i objął kolana jedną ręką.
Nie odpowiadałem. Nie chciałem palnąć niczego głupiego. Kucnąłem przy chłopaku czekając aż choć trochę się uspokoi. Nie mogłem... Nie chciałem go zostawić samego. Nie miałem pojęcia co się stało, wolałem jednak nie pogarszać tego pytaniami.
Bear wyglądał na zmęczonego, cały był jakby poszarpany. Pobił go ktoś? Pewnie tak... Nie wyglądało to na to że upadł na chodniku, a możliwość małego tornada odpadała z miejsca.
Patrzyłem na niego pełen żalu. Napewno ktoś go pobił. Pytanie po co?
- Wstaniesz? - zapytałem gdy zauważyłem że jego oddech się wyrównał a on sam odrobinę się opanował. Pokręcił powoli głową.
- Odejdź, proszę, nie chcę znowu... - odpowiedział. - Nie chcę już, zostawcie mnie w spokoju...
Wyciągnąłem rękę, a Bear wzdrygnął się i skulił mocniej. Cofnąłem ją znowu. Nie chciałem powodować u niego więcej płaczu.
- Prze- przepraszam... - wydusił z siebie.
Patrzyłem na niego bez słowa. Nie musiał przepraszać. To ja powinienem. Może nie powinno mnie tu być... albo gdybym był wcześniej może można było by tego uniknąć... Może zdążył bym go uratować, ukarać oprawców albo... cholera, cokolwiek! Poczułem cholerne poczucie winy, na dodatek gdy patrzyłem na kulącego się przede mną Beara czułem się jeszcze gorzej. Mimo iż prosił żebym go zostawił, nie mogłem. Moje sumienie potem by nie wytrzymało. Krajało mi się serce na widok płaczącego Beara. Chciałem go jakoś przytulić, uspokoić, nie było to jednak dobrym pomysłem po tym jak widziałem jak reaguje chłopak. Nie rozumiałem tego ale też nie chciałem tego pogarszać.
- Słuchaj... Nie możesz leżeć tu wieczność... - zagadnąłem znowu.
- Nie, zostaw mnie... Nie chcę... - powiedział znowu.
- Bear, proszę cię wstań... - poprosiłem go znowu. Pociągnął głośno nosem i przetarł twarz rękawem. Po dłuższej chwili podniósł się do pozycji siedzącej, wciąż jednak z jego oczu leciały pojedyncze łzy. Czułem jak serce boli mnie coraz bardziej na ten widok. Po prostu nie czułem się dobrze.
Zauważyłem nagle krew na brodzie chłopaka, miał rozciętą dolną wargę. Wyciągnąłem rękę, jakby z zamiarem wytarcia czerwonej substancji, przypomniałem sobie wcześniej o reakcji chłopaka na mój dotyk więc szybko ją cofnąłem.
- Krwawisz... Masz rozciętą wargę... - powiedziałem cicho. Spojrzał na mnie, jakby nie dosłyszał... Albo po prostu to wszystko było zbyt przytłaczające i nie potrafił usłyszeć...
Sięgnąłem do plecaka by po chwili wyjąć z niego chusteczki. Wyciągnąłem rękę z paczką do Beara, niepewnie wyciągnął trzęsącą dłoń i wziął ode mnie opakowanie. Powoli wyciągnął jedną z chusteczek i przyłożył do rany aby wytrzeć krew. Wstałem z ziemi i przełożyłem plecak przez ramię.
- Proszę cię, wstań. - poprosiłem go raz jeszcze. Nie odpowiedział nic, jednak wstał z ziemi odrobinę się chwiejąc.
Powoli zaczęliśmy iść w stronę budynku mieszkalnego, starałem się jednak trzymać bezpieczny dystans by nie stresować bardziej blondyna. Bez słowa dostaliśmy się do pokoju chłopaka, dalej trzęsącymi się rękami próbował włożyć klucz do zamka. Za nim trafił, klucze zdążyły wyślizgnąć mu się z dłoni i upadły na ziemię.
- Ja... Prze-przepraszam, ja nie... - zaczął, jakby bojąc się że zaraz skrzycze go za upuszczenie kluczy.
- Ej, spokojnie. - uśmiechnąłem się lekko, sięgnąłem po klucze z ziemi.
- Nic się nie dzieje. Pomogę ci. - dodałem, po czym włożyłem klucz do zamka i sprawnym ruchem otworzyłem mieszkanie Beara. Wpuściłem chłopaka pierwszego, wszedł niepewnie obserwując każdy mój ruch. Zamknąłem za nami drzwi, położyłem plecak na podłodze i rozejrzałem się po mieszkaniu. Raczej byłem tu pierwszy raz, chociaż właściwie nie pamiętam.
- Nie... Nie powinieneś tu-tutaj - powiedział, gdy ściągnął już buty. Trzymał się na bezpieczny dystans, palce zaciskał na swetrze i patrzył się w podłogę.
- Połóż się, przyniosę ci jakiś lód. - zignorowałem jego słowa, kierując się w stronę kuchni, a dokładniej zamrażarki.
- Ri-Rick, na-naprawdę nie... - zaczął, szybko mu jednak przerwałem:
- To nie była prośba. -
Otworzyłem drzwiczki zamrażalnika, dość szybko udało mi się znaleźć kostki lodu. Wziąłem dwie, zawinąłem w pierwszą lepszą szmatkę i wróciłem do chłopaka. Na całe szczęście siedział na łóżku, przykryty kocem i chował głowę między kolanami. Podałem mu lód, wziął powoli i przyłożył do ust. Krew nie leciała już tak jak wcześniej, a on sam na całe szczęście wyglądał choć trochę spokojniej.
- Powiesz mi co się stało? - odparłem po paru minutach ciszy. Chłopak tępo wpatrywał się w podłogę, nie powiedział jednak ani słowa.
- Rozumiem że jest ci ciężko. - zagadnąłem. - Muszę jednak wiedzieć kto zrobił ci krzywdę. -
Chłopak schował twarz w rękawach swetra.
- N-nie... Ja nie... -  bąknął cicho.
- Bear... Wiem że się boisz... - zacząłem. - Słuchaj, mnie kiedyś też pobili. Tak, mnie, Ricka Morgana... Też kiedyś byłem słaby, musiałem nauczyć się jednak stawiać temu czoła. Musiałem poradzić sobie sam ale ty masz mnie, jasne? - uśmiechnąłem się lekko w jego stronę.
- Chcę ci pomóc, nic więcej. Naprawdę... - w ostatnim wyrazie niekontrolowanie załamał mi się głos. Natychmiastowo odchrząknąłem, nie chciałem żeby w moim głosie było aż tak wyczuwalne współczucie. Przecież takiego czegoś nie mam... Prawda?
- Zrobię ci jakieś herbaty. - przerwałem ciszę, będąc już pewnym że chłopak tego nie zrobi. Poszedłem do kuchni, szybko odnalazłem czajnik, tak samo jak resztę potrzebnych mi przedmiotów. Dolałem wody do urządzenia i postawilem na podstawce. Po jakiś pięciu minutach dało się słyszeć klasyczne kliknięcie. Zalałem przygotowaną wcześniej herbatę i wróciłem do chłopaka z napojem. Był odwrócony do mnie plecami. Może zasnął...
Położyłem kubek obok niego na stoliku nocnym. Leżał bez ruchu, koc jednak gdzieniegdzie unosił się nieznacznie. Była możliwa opcja że udawał, by się mnie już pozbyć. Może faktycznie dam już dziś mu spokój...
- Może gdybym był trochę wcześniej... - zacząłem, wiedziałem że takie myśli mimo wszystko są beznadziejne.
- Przepraszam... - szepnąłem cicho. Naprawdę czułem się winny temu wszystkiemu. Położyłem rękę na plecach chłopaka, wykonując drobny ruch. Jakbym chciał go jakkolwiek pocieszyć.
- Śpij dobrze... - dodałem cicho, po czym wstałem i wyszedłem z mieszkania chłopaka.
Boże, Misiek w coś ty się wpakował....

Miśku? :C

od Beara cd. Ricka


 - Właściwie też pochodzę z zimnych rejonów - powiedział. No to witaj w klubie. - Może nie tak zimnych jak twoich, Banff jednak do najcieplejszych nie należy. Mieszkałem przez trzy lata w Hiszpanii. Mam uroczą młodszą siostrę, przyszywaną, ale jednak. Mam irytująco zawsze ciepłe ciało - zaśmiał się, na co ja odpowiedziałem wygiąłem usta w uśmiechu.
 - Chociaż właściwie nie ma we mnie nic ciekawego. - Wzruszył ramionami. Cóż, wydaje mi się, że mógłbym polemizować. On chociaż potrafił o sobie mówić.
 Wstał i podszedł do zmywarki, a mnie trochę zmroziło. Zrobiłem coś nie tak? 
 Dokończyłem jeść, a Rick zabrał ode mnie talerz. Cisza między nami stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Przez jakiś czas zbierałem się w sobie, aby zakomunikować chłopakowi moją konieczność opuszczenia jego pokoju.
 - Będę się zbierać... - wyrzuciłem wreszcie z siebie, wbijając wzrok w swoje ręce. Rick nawet nie odpowiedział, tylko pokiwał głową i odprowadził mnie do wyjścia. Chyba naprawdę coś zepsułem. Cudownie...
 Zakładałem kurtkę i buty jak na złość dłużej niż zwykle. Nie pomagał wzrok chłopaka, który czułem na sobie.W końcu jednak uporałem się z tym niezwykle trudnym zadaniem i wyszedłem, po czym odwróciłem się w stronę Ricka. Kolejne mordercze kilka minut strasznej ciszy. Ja jestem całkowicie poważny, co ludzie robią w takich sytuacjach? 
 - To... - zrobiłem bardzo odważną próbę przerwania ciszy, bo, bądźmy ze sobą szczerzy, o ile naprawdę nie przeszkadzało mi (chyba) towarzystwo Ricka i naprawdę bardzo doceniałem to, że mnie do siebie zaprosił, o tyle w tym momencie marzyłem tylko o samotności.
 - To do jutra - dokończył za mnie chłopak i uśmiechnął się. Czyli jednak mnie nie nienawidził? Z drugiej strony mógł udawać. Zaszczepić zalążki zaufania, żeby potem...
 - Do jutra - odwróciłem się na pięcie i poszedłem prosto przed siebie, pilnując bardzo uważnie, żeby się nie przewrócić. Może on wcale nie był taki najgorszy... 
 Zanim poszedłem spać, dokładnie przemyślałem miniony dzień i pozostawiło mnie to w jeszcze większym zdezorientowaniu, niż wcześniej. W końcu jednak zasnąłem. I nie śniłem przyjemnych snów. Ale to już żadna nowość.

***
 Wstałem zupełnie tak, jak zawsze, chociaż noc nie należała do moich najlepszych. Mówiąc szczerze, obawiałem się trochę powrotu do szkoły. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po Ricku. Zastanawiałem się, co zrobi. Wiele możliwości przebiegało przez moją głowę - od całkowitego ignorowania przez pomachanie ręką, aż po upokorzenie przed całą klasą. No i wszystko pomiędzy. Dlatego właśnie nie byłem w zbyt cudownym nastroju, kiedy wszedłem do szatni. Miałem właściwie nadzieję, że Rick mnie po prostu zignoruje. Że mnie nie zauważy. Moje wejście nie pozostało jednak niezauważone. Gdy tylko przekroczyłem próg szatni, zostałem namierzone przez Richarda. Chyba... uśmiechnął się do mnie? Tego nie byłem pewny, ale za to grupka jego kolegów stojąca tuż przy nim nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Perkele. W mojej głowie natychmiast zaczęły się tworzyć najczarniejsze ze scenariuszy, jakie mogły mieć miejsce. Może opowiedział wszystkim, jak bardzo nie potrafię rozmawiać. Może zrobił mi śmieszne zdjęcie, kiedy nie patrzyłem. Może wczoraj całe nasze spotkanie miałem coś na twarzy. Albo ubrudziłem się lasagne. 
 - Cześć Bear! - Niemal wzdrygnąłem się na dźwięk mojego imienia. O szlag. Zaraz zawoła mnie do siebie i... i żegnaj, jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa w tej szkole.
 - Cześć... - rzuciłem i jak najprędzej udałem się do swojej szafki. Mojej uwadze nie umknął głośny śmiech jednego z jego kolegów. Zacisnąłem na chwilę oczy i przyspieszyłem kroku. Błagam, nie. Mogłem nie wychodzić dzisiaj z pokoju. Czemu wyszedłem z pokoju?
 Usłyszałem kroki tuż za sobą. Oblał mnie zimny pot. Gorzej być chyba nie mogło. Mimo to postarałem się zachować jakikolwiek rozsądek i nie uciekać gdzie pieprz rośnie. Zebrałem w sobie mnóstwo siły i nawet nie wzdrygnąłem się zbytnio, chociaż przerażony byłem mocno, kiedy ktoś dosłownie zawiesił się na mnie. Rick. Naprawdę nie wiedziałem, czy powinienem śmiać się, czy płakać. Zachowałem więc dzielną twarz. A przynajmniej próbowałem. Kto wie, jak w moim wykonaniu wygląda dzielna twarz. Prawdopodobnie tak dzielnie i odważnie, jak kapeć. Kapeć. Co za porównanie.
 - Co porabiasz przyjacielu? - Przyjacielu? I "co porabiasz"? To musiały być żarty. Nie miałem jednak zbyt dużo czasu na rozmyślanie o tym, byłem zbyt zajęty oblewaniem się zimnym potem przez rękę chłopaka, która dalej wisiała na moim ramieniu. Ona. Dalej. Tam. Była. W tym momencie byłem pewny, że wygrałbym zawody w wewnętrznym krzyczeniu. I naprawdę współczułem wszystkim medium, które akurat były w pobliżu.
 - Mógłbyś...? - poprosiłem cicho, wskazując głową na jego rękę. Westchnął głośno. Przepraszam.
 - Też miło cię widzieć - uśmiechnąłem się. - Jak się spało?
 Zdezorientowanie. Kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje, przysięgam.
 - Dobrze... - odparłem powoli, chociaż nie była to do końca prawda. - Dlaczego nie jesteś z kolegami? - spytałem prosto z mostu, zanim zdążyłem pomyśleć. Gratulacje. Natychmiast pożałowałem swoich słów i zacząłem bawić się rękawami swetra. "Człowieku, cokolwiek chcesz, błagam, bądź ze mną szczery," myślałem.
- To chyba nic złego, że wolę twoje towarzystwo od nich.
 Odpowiedź całkowicie mnie zszokowała i wprawiła w jeszcze większe zdezorientowanie. Mnie? Od swoich kolegów? To... to musiał być żart. Pokiwałem tylko szybko głową.
 - A tobie? - wyrzuciłem z siebie i spotkałem zdezorientowane spojrzenie Ricka. - Tobie... jak się spało? - dodałem pospiesznie, w duchu przeklinając swoje umiejętności społeczne. A raczej ich brak.
 - Aaa - Rick pokiwał głową ze zrozumieniem. - Mi całkiem dobrze - stwierdził. - Wiesz, co teraz mamy?
 - Um, matematykę... chyba. - Zawsze dodawałem na końcu "chyba". Tak żeby zaznaczyć, że nie jestem pewny i żebym w razie pomyłki mógł powiedzieć, że przecież nie byłem pewny.
 Ponownie pokiwał głową.
 - A wiesz w której sali?
 - Na samej górze - odparłem, tym razem również wystrzegając się podawania szczegółów, których zgodności z prawdą nie byłem całkowicie pewny.
 - Dzięki za szczegółowość  - zażartował Rick.
 - Ja wiem - odpowiedziałem ponownie zgodnie z prawdą.
 Zapadła cisza. Nic nowego.
 - No, miło się gadało, ale spadam. - Ręka chłopaka ciężko wylądowała na moich plecach. Poklepał mnie i udał się prawdopodobnie do swojej szafki. Albo do swoich kolegów.
 Westchnąłem cicho i rozluźniłem spięte wcześniej mięśnie. Sam już nie wiedziałem, co powinienem o tym myśleć. A raczej o nim. Z jednej strony ostatnio naprawdę był... miły? Mogło się wydawać, że może faktycznie mu zależało, ale właśnie - wydawać się. Nie miałem pojęcia, komu powinienem wierzyć. Sobie czy jemu. Z drugiej strony coś we mnie chyba chciało po prostu zaufać, nie przejmować się myśleniem, czy jestem wystarczający. Przypomniałem sobie słowa Ricka - chciałem mieć kogoś, z kim po prostu by... kliknęło.
 Pytanie brzmi jaką cenę przyszłoby mi za to zapłacić. To prawda, nie traktowałem chłopaka sprawiedliwie. Przecież możliwe było, że naprawdę chciał się zaprzyjaźnić, poznać, cokolwiek. Przecież mógł mieć dobre intencje. A ja z góry spisywałem to na straty, wyszukiwałem dziur w całym i zwyczajnie wątpiłem w czystą ciekawość Ricka, w jego uprzejmość. A to jest zła rzecz. Tak się nie powinno robić. Nie powinienem narzekać, skoro już napatoczył się ktoś, kto chciał spędzać ze mną czas. Rzecz w tym, że chyba nie potrafiłem inaczej. Jeszcze nie. Poza tym wciąż nie byłem pewny, czy Rick był szczery. Nie chciałem tak szybko podejmować decyzji o tym wszystkim, wolałem po prostu... trzymać bezpieczny dystans.
 "Cholera jasna, Bear, zachowujesz się, jakby chodziło o małżeństwo, a nie kolegę," pomyślałem i westchnąłem, po czym wziąłem potrzebne mi książki z szafki. Może jednak samotność nie była taka zła. Na pewno była o wiele łatwiejsza. Chociaż siebie też nie rozumiałem. Swoich intencji.
 - Te, myśliciel, na górę. Zaraz dzwonek. - Aż podskoczyłem. Przemówiła do mnie pani woźna, która wyglądała i brzmiała nieco jak woźna. Dziwne, nie widziałem jej nigdy wcześniej. Cudownie. Zmiany, które tak bardzo uwielbiałem.
 Pokiwałem szybko głową, zatrzasnąłem szafkę (zrobiłem to za głośno, nie chciałem) i poszedłem na górę, przygotowując się na cały dzień spędzony wśród mnóstwa nieprzewidywalnych ludzi.
 Po dzwonku jak zwykle poczekałem, aż wszyscy wejdą do sali. Nie miałem zamiaru przepychać się wśród tych wszystkich ludzi. Wszedłem jako ostatni i zamknąłem za sobą drzwi, natychmiast kierując swoje kroki do mojej ławki. Ostatnia w rzędzie od ściany, czyli jednocześnie poza zasięgiem uwagi i blisko do wyjścia. Tak w razie czego. Ku mojemu na krześle stojącym obok mojego, które zazwyczaj jest puste, siedział Rick. Zwolniłem kroku i poczułem wzbierający we mnie dyskomfort. Chłopak szukał czegoś w piórniku, a ja stałem niezdecydowany jakiś metr od ławki, mając ogromną ochotę schować się do szafek, o które się opierałem. Właściwie to mając ochotę schować się po prostu gdziekolwiek.
 Rick podniósł wzrok i wyszczerzył się na mój widok.
 - Hej, Misiek! Nie masz nic przeciwko temu, żebym z tobą posiedział, nie?
 "Mam coś bardzo przeciwko czemuś innemu," pomyślałem i powstrzymałem się od skomentowania tego, jak mnie nazwał.
 - Właściwie... właściwie to nie - wymamrotałem.
 - No to na co czekasz, siadaj! - I odsunął mi krzesło.
 Walczyłem chwilę z własnymi nogami, po czym zrobiłem trzy kroki i usiadłem. Przecież siedziałem z nim już wcześniej. To nic takiego. Tylko że nie siedziałem z nim w szkole. Automatycznie rozejrzałem się po klasie, ale nikt nie patrzył, chyba że zdążyli się odwrócić.
 - Dość już pogaduszek, cisza! Dzisiaj... - przejrzała swój zeszyt i wybrała temat. 
 Siedem lekcji później z westchnieniem wyszedłem ze szkoły. To był... nie najgorszy dzień. Nie wydarzyło się nic specjalnego, no może oprócz faktu, że Rick siedział ze mną na matematyce, do czego byłem zupełnie nieprzyzwyczajony, więc całą lekcję spędziłem jak na szpilkach. Starałem się trzymać ręce przy sobie, ale trąciłem go łokciem. Dwa. Razy. Na szczęście chyba nie zauważył albo (i chwała mu za to) nie zwrócił uwagi. Ja za to przejąłem się tym aż za bardzo i wyszeptałem kilka razy przeprosiny, których chyba nie usłyszał albo (i znowu chwała mu za to) nie zwrócił na nie uwagi. Chyba że po prostu się na mnie obraził. Może należał do ludzi, którzy nienawidzą bycia trącanym łokciem? Może teraz naprawdę miałem przerąbane, a on tylko czekał na odpowiedni moment, żeby mi się odwdzięczyć?
 Saatana, znowu dramatyzowałem. Potrząsnąłem głową w nadziei, że opuszczą ją bezsensowne myśli. Skręciłem za róg i powtórzyłem czynność. Tak... na wszelki wypadek. Dla lepszego efektu.
 - A czego ty tą śmieszną głową kręcisz?
 - Muchy pewnie odgania!
 I śmiech. A ja zostałem ściągnięty ze ścieżki, zanim zdałem sobie sprawę z sytuacji. O cholera. Doczekałem się.
 Zaczerpnąłem powietrza i spojrzałem w górę. Koledzy Ricka. O cholera. O cholera. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. I powietrza. Spojrzałem zrozpaczony na rękę trzymającą mnie za sweter.
 - No i co się tak patrzysz, kreciku? Zabrać ci te okulary? Czy wolisz może patrzeć na nasze przystojne twarze? - zaśmiał się wyższy z nich, a ja czułem, jak oblewa mnie zimny pot i serce bije trzy razy szybciej niż zawsze.
 Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok, nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Moje nogi chyba zamieniły się w watę.
 - Popatrz, Eric, trzęsie się - zauważył trzymający mnie blondyn. Wyższy z nich wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię, na co wzdrygnąłem się i zacząłem trząść się jeszcze bardziej. Pod powiekami poczułem piekące łzy, a o równomiernym oddechu mogłem tylko pomarzyć.
 - Nie zapytasz, o co nam chodzi? - Trzeci zrobił krok do przodu i zdjął mi okulary, po czym przeszedł za mnie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale nagle byłem unieruchomiony przez ludzkie ciało. Wszyscy byli za blisko. Szum w mojej głowie stawał się nie do zniesienia.
 - Nie zapytasz? - powtórzył blondyn z uśmiechem, który po chwili zszedł z jego twarzy. Serce waliło mi tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.
 Wyciągnął rękę i trzasnął mnie w twarz. Skuliłem się tak, jak mogłem, czując piekący ból i łzy na policzkach. Ugięły się pode mną kolana, ale trzeci trzymał mnie za ramiona.
 - Jak śmiesznie się trzęsie - zaśmiał się i potrząsnął mną. Powietrza.
 - No zapytaj wreszcie - zniecierpliwił się blondyn i uniósł rękę.
 - Po... co? - wykrztusiłem, a nowy strumień łez spłynął po mojej twarzy. 
 - Nie o to prosiłem. Miałeś powiedzieć cztery słowa, a powiedziałeś tylko dwa - stwierdził.   Poczułem kłujący ból w brzuchu i całkowicie straciłem oddech.
 - Stój na nogach! - rozkazał trzeci i potrząsnął mną.
 Rozpaczliwie spróbowałem odzyskać kontrolę nad nogami. Czułem, że zaraz niebo spadnie i roztrzaska mi się na głowie, a potem przejedzie mnie tysiąc samochodów. Powietrza. Powietrza. Zaczerpnąłem rozpaczliwie oddech, usiłując go wyrównać.
 - Powtórz, do cholery, jednej rzeczy nie możesz zrobić?
 - O co- o co wam- o co wam- o co wam chodzi? - wyjąkałem i mrugałem, żeby powstrzymać łzy.
 - No brawo, gratulacje - powiedział niższy i wymierzył mi cios w  klatkę piersiową.
 Zgiąłem się w pół, za co dostałem kopniaka w kostkę od tego, który mnie trzymał. Ponownie zupełnie straciłem oddech, a świat zaczął mi wirować przed oczami.
 - Co ty się tak do tego Ricka przyczepiłeś? On taki nie był, co żeś z nim zrobił? - warknął niewyraźny głos. - On ma chodzić z nami, nie z tobą, rozumiesz? Zbliż się do niego jeszcze raz!
 Uderzył mnie pięścią w twarz. Łzy płynęły mi strumieniami po twarzy. Nie mogłem oddychać. Nie mogłem stać. Nic nie mogłem. Błagałem w myślach niebo, żeby wreszcie spadło, żeby wreszcie przygniotło mnie i ich.
 - Zbliż się do niego jeszcze raz!
 Powtórzył uderzenie, tym razem w brzuch. Spazmatyczne oddechy, które brałem, tylko pogarszały ból w klatce piersiowej i poniżej.
 Spadnij. Spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, powtarzałem wciąż w myślach. To była jedyna rzecz w mojej głowie. Spadnij.
 - Będziesz z nim więcej rozmawiał?
 - Nie...! - wykrztusiłem i zalałem się łzami, walcząc z całych sił chociaż o odrobinę powietrza.
 - Chcesz dostać więcej?
 - Nie chcę, nie chcę, nie chcę - zacząłem powtarzać bezwiednie, czując jak znowu tracę panowanie nad nogami, duszony płaczem.
 - A widzisz, jednak dostaniesz. Strasznie śmiesznie się tym emocjonujesz, kurwa.
 - Zupełnie jakby nigdy nie dostał wpierdolu, nie?
 Kolejny cios. I kolejny. I kolejny. Nic już nie słyszałem ani nie widziałem. Niebo spadło. Przysięgam, że niebo spadło. I wszystko inne. Wszystko na raz. Wszystko, ze wszystkich stron. Nie było na nic miejsca, na oddech, na ucieczkę, na mnie. Wszystko spadło i przygniotło mnie, i nic nie mogło temu zapobiec.
 Nie miałem pojęcia, po którym uderzeniu i kopnięciu odeszli. Rzucili mnie na ziemię, a ja natychmiast skuliłem się, wstrząsany płaczem. Chwyciłem trawę z całych sił i trząsłem się, walcząc o powietrze. Niebo. Niebo spadło.
 Ktoś podszedł. Błagam nie. Błagam odejdź, już wystarczy, już wiem, już nie będę, już nigdy nie...
 - Bear, Boże, co ci jest?
 Ręka na ramieniu. Nie. Nie.
 - Nie dotykaj mnie, nie chcę, nie dotykaj mnie, nie dot... - urwałem i zacisnąłem ręce na trawie, chowając twarz i kuląc się jeszcze bardziej. Niebo spadało znowu. - Nie dotykaj, nie będę...
 Cofnęła się. Ręka. Były jakieś słowa, jakiś głos, to chyba Rick. Nie wiedziałem. Trząsłem się i płakałem i próbowałem oddychać. Jak najmniejszy. Musiałem być jak najmniejszy.
 - Niebo spadło, ja nie chcę, ja nie chcę, ja się boję - wykrztusiłem i objąłem kolana jedną ręką. Nie usłyszałem odpowiedzi, nie słyszałem nic.
 W końcu przeszło. Nie mam pojęcia, ile przeleżałem na trawniku, ale nie chciałem wstawać. Mój oddech stał się bardziej równomierny. Rick tu był, Rick dalej tu był.
 - Wstaniesz? - I jego głos dotarł do mnie tak czysto i przejrzyście, że aż się skuliłem.
 Pokręciłem powoli głową. Odejdź. Czy on też... czy on też chciał...
 - Odejdź, proszę, nie chcę znowu... - zaszkliły mi się oczy i spiąłem mięśnie. Nie, błagam, nie znowu. - Nie chcę już, zostawcie mnie w spokoju...
 Wyciągnął rękę, a ja wzdrygnąłem się i skuliłem mocniej. Cofnął ją znowu.
 - Prze- przepraszam... - wydusiłem z siebie.

Rick? Co tu się podziało...


poniedziałek, 24 czerwca 2019

Od Seana CD. Alana

Oczywiście brunet zgrabnie ominął temat, ale wcale się mu nie dziwiłem. Faktycznie dzisiaj nic się nie wydarzyło, jednak coś mogło. Gdyby tylko nie moje poczucie... bo ja wiem? Moralności? A może po prostu bałem się tego co mogłoby wyniknąć. Z promilami we krwi o tysiąc razy łatwiej jest zaciągnąć kogoś, bądź zostać zaciągniętym do łóżka. Przetarłem dłońmi twarz i ciężko westchnąłem. Ciekawe kiedy zrobiłem się tak rozważny. Przerwał mi dzwonek telefonu. Wyjąłem go z kieszeni spodni, a po zerknięciu na ekran natychmiast zmarszczyłem brwi. Czego mogła chcieć ode mnie Lynette? Jako bardzo głupia osoba rzecz jasna odebrałem połączenie.
- Czego chcesz? - nie chciałem owijać niczego w bawełnę, dziewczyna musiała dzwonić w jakimś konkretnym celu.
Po drugiej stronie usłyszałem jakiś szmer.
- Przeprosić? Sama nie wiem - mógłbym przysiąc, że wzruszyła ramionami - Jest cokolwiek co pomogłoby ci o tym zapomnieć?
Prychnąłem. W głębi duszy pragnąłem jedynie zapomnieć o tym niefortunnym zdarzeniu, choć dziewczyna wcale nie była taka zła na jaką wyglądała. Ławka nie należała do najwygodniejszych, ale w pokoju nie byłbym "bezpieczny" rozmawiając z brązowowłosą. Szczególnie, że tylko tutaj rozmowę mogły zakłócać dźwięki innych osób.
- Wyjechać. Wiem, to nie takie łatwe, jednak dużo akademii z radością by cię przyjęło i doskonale o tym wiesz - odpowiedziałem po chwili.
Lynette milczała. Moja propozycja... czułem się jakbym ją szantażował. Ale czy to na pewno szantaż? Chciałem tylko mieć trochę spokoju po wielu burzliwych sytuacjach w swoim życiu. Może i nie zasłużyłem, z pewnością jednak tego właśnie potrzebowałem.
- Ja... - westchnęła i nabrała powietrza w płuca - Przemyślę to, dobrze? Wcale nie jest łatwo, z tym masz rację, Sean. 
Zacisnąłem wargi w wąską kreskę. Czy tak postępował mój ojciec chcąc pozbyć się konkurencji? Tak naturalne było wypowiedzenie tak ważnych słów. Tak banalne było wymazanie kogoś ze swojego życia przez jedno niefortunne zdarzenie, o którym wolałoby się zapomnieć. Czasami sam przerażałem siebie, chociaż wmawiałem sobie, że robię to co słuszne. Zapewne ten sam kicz wciska sobie morderca własnej rodziny.
- Daj mi znać jak już postanowisz - powiedziałem, tym samym rozłączając się.
W samą porę, bo od tyłu już zaszedł mnie jak zwykle idealny Griffin, za którym podążał Alan. A to ciekawe. Nie miał czasem iść się kąpać. Wymusiłem lekki uśmiech i uważnym spojrzeniem ich zmierzyłem. Czy mój brat przypadkiem nie miał czegoś wczoraj szybko załatwić i wrócić również tego samego dnia?
- Grif, jakże miło cię widzieć dzień po terminie - uniosłem brew, wyraźnie oczekując jakiegoś wyjaśnienia ze strony krewnego.
Ten jedynie przewrócił oczami, tym samym upewniając mnie w przekonaniu, że faktycznie jest on moim rodzonym bratem. Alan przysiadł na ławce, podczas gdy czarnowłosy oparł się o jedną z lamp przy ścieżce.
- Nieco się przedłużyło, zatrzymałem się w pobliskim mieście - posłał mi jeden z firmowych uśmieszków, doprowadzających mnie jedynie do irytacji.
Jeżeli chciał zrobić coś bez mojego nadzoru to miał bardzo łatwo. Odkąd pamiętam zawsze był z naszej rodziny najlepszym kłamcom. Przynajmniej tak właśnie go zapamiętałem. Pokiwałem powoli głową, nie chcąc teraz się tym zajmować. Prędzej czy później w jakiś sposób się dowiem, a tych szczędzić nie będę.
- A ty, Winters? Postanowiłeś jednak zaczekać na deszcz? - prychnąłem, licząc, że w ten sposób jakoś przerwę ciszę.
Chłopak dźgnął mnie palcem wskazującym w brzuch, na co lekko syknąłem. Nikt normalny tak nie robi, przecież to jasne, że jest bardziej bolesne niż łokciem. Jak widać jemu to absolutnie nie przeszkadzało. Wyszczerzył się, ukazując swoje niezbyt białe zęby całemu światu. W szczególności mojej osobie.
- A może czekałem na ciebie, bo samemu mi się nie chciało? - uniósł kącik ust do góry, na całe szczęście chowając uzębienie.
Nie mogłem nie przewrócić oczami. Zawsze musiał coś palnąć, bez względu na towarzystwo jakie mieliśmy w danej chwili.
- Zawsze mogłeś poprosić tego tutaj wspaniałego Griffina - zmrużyłem oczy.
Wiedziałem, że brunet nawiązuje do porannej sytuacji, która nawiasem mówiąc wcale nie stała się niczym niesamowitym. Woah, znowu do tego wracałem. Brat parsknął śmiechem, idealnie wczuwając się w swojego wierzchowca. Alan uniósł brew, prawdopodobnie żebym poczuł się jak dziecko, którego matka już nie chce słuchać o nieistniejącej krainie. Cóż.
- Ja chciałem się tylko pożegnać. Za dwie godziny lecę do Hiszpanii - przerwał nam czarnowłosy i tym samym wywołał na mnie minę niezbyt... inteligentną.
Gdybym tylko miał takie zasoby, szczęka już upadłaby mi na ziemię, a może nawet przebiłaby się na drugą stronę naszej planety. Kolejna tego dnia niespodzianka.
- Ty... wyjeżdżasz? Masz gdzie mieszkać? - zapytałem, wciąż gotowy na jakiś haczyk ze strony jakże kochanego brata.
Wzruszył ramionami.
- Póki co zatrzymam się u znajomego, ale na miejscu zacznę szukać jakiegoś lokum - odbił się od słupa, aby podejść nieco bliżej. - Nie martw się, bezdomny nie zostanę - zaszczycił mnie lekkim uśmiechem.
Starał się chyba mnie pocieszyć, ale wcale nie byłem smutny. Perspektywa zniknięcia brata, choćby na jakiś czas była niezwykle kusząca.
- Nie za bardzo wiem co powiedzieć... baw się dobrze? - uściskałem go niepewnie, a Griffin odwzajemnił uścisk.
- Będę się już zbierał. Miło było cię poznać, Alanie - rzucił jeszcze i odszedł.
Spotkanie rodzinne chyba oficjalnie zostało zakończone. I to jeszcze w jakim stylu!
***
Wylegiwałem się na łóżku z laptopem na kolanach i psem u boku. Okazało się, że wcale Winters pomocy nie potrzebował, więc zaraz po tym jak dotarliśmy (szatan jeden wie czemu) do mojego pokoju, poszedł się odświeżyć. Nie chciałem zadawać kolejnych pytań, czułem jakbym na dzisiaj wyczerpał ich limit. Comanche wyraźnie zadowolona z ogromu uwagi jaki jej poświęciłem, merdała spokojnie ogonem w rytm piosenki Charlie XCX z "Gwiazd naszych wina". Nie musiałem oglądać filmu, aby znać jego playlistę. Wystarczyło zrobić research na Spotify, żeby odnaleźć kilka perełek w swoim stylu. Drzwi do łazienki otworzyły się po raz pierwszy od pół godziny i wyszedł z niej nie kto inny jak mój chłopak w samym ręczniku. Miałem lekkie deja vu , trochę związane z wydarzeniem sprzed kilku godzin. Uniosłem brwi w niemym pytaniu, jednak chłopak zignorował mnie, by zacząć tak po prostu ubierać się na środku mojego pokoju. Przewróciłem oczami, ale nawet spoilery związane z nowo zaczętym serialem nie były w stanie odwrócić skutecznie mojej uwagi. Poczułem jak obok ugina się materac i ku jeszcze większemu zdziwieniu, chłopak został w samych bokserkach i koszulce. 
- Dobrze się bawisz? - ponownie przerzuciłem wzrok na ekran komputera. 
Alan prychnął, świadomy tego o co tak naprawdę zapytałem. Okej, może tylko trochę chciałem go pocałować. Może tylko trochę więcej niż raz. Odłożyłem laptopa na bok i rzuciłem mu pytające spojrzenie po raz kolejny.
- A czy ty wszystko musisz psuć? - również uniósł brew. 
Zaśmiałem się. Bywało, że ciężko było mi go zrozumieć. Nachyliłem się, żeby pocałować chłopaka, jednak korzystając z odsłoniętej szyi (prawdopodobnie chciał się odsunąć) właśnie tam zacząłem swoją wędrówkę. Zupełnie tak jak on dzisiaj przed lekcjami. Przetoczyłem się nad niego.
- Jeżeli się nie obrazisz, możemy dokończyć to co zacząłeś, a ja zepsułem - uśmiechnąłem się lekko i usiadłem obok, jakby nigdy nic.
Zignorowałem dzwoniący telefon, nie musiałem patrzeć by wiedzieć kto dzwoni. Schowałem urządzenie do dolnej szuflady i czekałem na odpowiedź. Teraz to mnie interesowało.

Alan? 
No długo mi to zajęło, nie powiem. Teraz idę jeść

poniedziałek, 17 czerwca 2019

Od Juniper do Arthura

***
- Juni, wstawaj mała cholero! - usłyszałam głośny krzyk obok mnie. Otrząsnęłam się lekko i otworzyłam oczy. Właścicielem tego wrednego głosu był nie kto inny jak mój brat Leo, który zdecydował się mnie odwieźć do akademii.
- Nie śpię debilu i nie drzyj na mnie japy. - mruknęłam poprawiając włosy i przeciągając się. Była godzina ledwo co siódma, słońce już dawno świeciło w końcu były już wakacje i słońce wschodziło bardzo wcześnie. Faktycznie nie spałam, mimo to wolałam siedzieć spokojnie na siedzeniu w przyjemnej ciszy przerwanej muzyką z radia, a nie jegop głosem.
- Jesteśmy już! - usłyszałam znowu głos Leo a po chwili dźwięk wyłączanego silnika. Ponownie otworzyłam oczy, miał rację byliśmy już tuż pod budynkiem akademii. Rozejrzałam się przez okno, całość była dość imponująca i urokliwa. 
- Nie najgorzej, co? - szturchnął mnie w ramię brunet. Pokiwałam głową a następnie wyszłam z auta by lepiej się rozejrzeć. Wszędzie dookoła wszystko już mocno zakwitało, miało to cały swój mały urok. Po chwili dołączył do mnie brat z ogromnym uśmiechem.
- Dobra, szykuj się. Masz ledwo godzinę. - znowu szturchnął mnie w ramię. Rzuciłam mu zmieszane spojrzenie. Ledwo godzinę? Do czego?
- Idziesz do szkoły. W prawdzie zostało półtorej tygodnia ale dyrektorka uznała że możesz pochodzić, bardziej się zaaklimatyzujesz i wiesz może kogoś poznasz. - uśmiechnął się podle.
- Musiałeś mi to zrobić, hm? - wywróciłam oczami, w odpowiedzi Leo zaśmiał się jedynie.
- Oj c'mon. Nic ci się nie stanie. - uśmiechnął się. Chciałam jeszcze coś dopowiedzieć ale końcowo uznałam jednak dać sobie spokój. Może ma trochę racji, mimo że chciałam jeszcze przywitać się z Nevadą i Navaio.
Uznaliśmy że najpierw pójdziemy do recepcji odebrać wszystkie potrzebne rzeczy, a Leoś zajmie się moimi bagażami, wzięłam jedynie plecak który wcześniej przygotował mi brat. Weszliśmy do budynku, szybko udało nam się odnaleźć odpowiednie pomieszczenie, weszliśmy do środka. Za biurkiem siedziała miła starsza pani, przywitaliśmy się i rozmawialiśmy parę minut, by w końcu wręczyła mi klucze i plan całej akademii.
- A więc ty Juniper możesz iść na lekcje. Nie damy ci jednak podręczników, w końcu niedługo koniec szkoły. Miłego dnia! - uśmiechnęła się odprowadzając nas do drzwi. Uścisnęła nam jeszcze ręce na pożegnanie, zamiast jednak nas pożegnać krzyknęła nagle :
- O Maeve! Zaczekaj chwilę! - Pani Peek krzyknęła do kogoś za nami, odwróciłam się i zobaczyłam dziewczynę z fioletowymi włosami, mniej więcej mojego wzrostu. Ona także odwróciła się w naszą stronę i powoli do nas podeszła. Uśmiechnęła się, witając się z dyrektorką a po chwili nami.
- Zgaduje że idziesz do szkoły. Mogłabyś zaprowadzić Juniper? Jest tu nowa. - zagadnęła dyrektorka. Dziewczyna pokiwała głową, nauczycielka zadowolona wróciła do swojego pokoiku, zostawiając nas samych sobie. Po chwili fioletowo włosa wyciągnęła do nie dłoń.
- Maeve Griffin, miło mi poznać. - uśmiechnęła się, co ja szybko odwzajemniłam i uścisnęłam jej dłoń. Po paru sekundach tradycyjnego "trząsania", wyciągnęła rękę do mojego brata ale jak na rodzinnego dupka i amanta przystało, zamiast zwykłego uściśnięcia dłoni ucałował jej dłoń na co i tak dostał ode mnie tzw. pstryczka w ucho. Jęknął cicho i złapał się za piekące ucho. 
- Uspokój się. - westchnęłam. - Przypominam ci że masz dziewczynę! - 
Chłopak uśmiechnął się lekko.
- Ale jej tu nie ma, nie musi wiedzieć. - zaśmiał się.
- Ale może. - uśmiechnęłam się, na co wywrócił oczami.
- Wybacz, czasem Leoś zachowuje się jak wszechmogący dupek. - zaśmiałam się, kierując słowa do nowo poznanej dziewczyny, która szybko mi zawtórowała.
- Ja jestem Juniper Adamenko, ale możesz mówić mi June. Jak ci wygodniej. - przedstawiłam się w końcu. - A to mój starszy brat, Leo. - wskazałam tym razem na brata. 
- Miło mi poznać. - zaśmiała się znowu, zawtórowałam jej. Miła dziewczyna...
- Dobra, bo się spóźnicie. - tym razem chłopak się zaśmiał. 
- Przyjdź po szkole do kawiarni po klucze. Podobno jest tu jakaś kawiarnia, więc uznajmy że będę tam czekał. - uśmiechnął się, zabierając klucze do mojego nowego mieszkania. Pokiwałam głową po czym pożegnaliśmy się z moim bratem i poszliśmy do szkoły.
***
Do klasy dotarłyśmy prawie idealnie na czas, w międzyczasie pogadałyśmy trochę i podzieliłyśmy się trochę informacjami o sobie. Wydawała się bardzo miła i zgadywałam że na pewno utrzymam z nią dobry kontakt. Weszliśmy do klasy dosłownie trzy minuty po dzwonku, chciałam usiąść z Maeve, zatrzymała mnie jednak nauczycielka. Uznała że miło by było gdybym przedstawiła się całej klasie.
- A więc jestem Juniper Adamenko, witam wszystkich. Mogę już usiąść? - uśmiechnęłam się sztucznie do nauczycielki, poprawiając odrobinę koszulkę. Dobrym pomysłem jednak było założenie mojej kochanej czarnej koszulki, dość przy krótkiej mimo wszystko i do tego spodni z wysokim stanem, ciemno beżowe. Pewnie niejednemu opadła szczęka na widok mojego roznegliżowanego ciała ale cóż. Poprawiłam także zestaw aż sześciu bransoletek na mojej lewej ręce, w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Tak ale nie z Maeve. Możecie za bardzo gadać. Usiądź z Morganem. - wskazała na chłopaka, pełnego w tatuażach który rozkładał się na dwóch krzesłach. Wydawało się że spał, podniósł jednak głowę gdy usłyszał zapewne swoje nazwisko. Podeszłam do ławki, poczekałam chwilę aż siądzie jak człowiek i dosiadłam się do chłopaka. Nauczycielka postanowiła puścić nam jakiś film, westchnęłam cicho. Mogła równie dobrze pozwolić mi usiąść z Maeve skoro i tak robi wolną lekcje. Co za tępa kobieta...
- Rudzielec. - usłyszałam mocny głos obok mnie, należał on do tego kochanego Morgana. 
- A ty czarny i co? - zaśmiałam się cicho, co trochę go zdziwiło po chwili jednak się uśmiechnął.
- A więc miło mi cię poznać Juniper. - wyciągnął wytatuowaną dłoń w moim kierunku, odwzajemniłam uśmiech i uścisnęłam dłoń chłopaka.
- June. - dodałam. - Miło mi cię poznać Morgan. - 
- Rick. - dodał także. Ah, kolejny znajomy do kolekcji nie ma co. Tata byłby z ciebie dumny panno Adamenko. 
- Weź może do nich zagadaj. - usłyszałam znowu głos Ricka. Posłałam mu zmieszane spojrzenie. 
- Mówisz do siebie w trzeciej osobie? Powinnam się bać? - zaśmiałam się.
- Jakaś grupka chłopaków wręcz pożera cię wzrokiem. Nie przeszkadza mi to, mimo wszystko siedzę obok ciebie i czuję się molestowany jak nie gwałcony. - zaśmiał się, a ja mu zawtórowałam. 
- Nie, poczekam aż ci się to spodoba. - dodałam szybko. Wywrócił oczami, uśmiechał się lekko mimo wszystko. 
Lekcja minęła nam dość szybko, wolałam jednak nie "obczajać" kto mi się tak przyglądał. Następne dwie lekcje minęły tak samo szybko jak pierwsza, miałam wtedy już jednak możliwość siedzenia z Maeve. Na przerwie okazało się że chłopak i dziewczyna znają się, na całe szczęście, nie chciało mi się ich zapoznawać. Następna za to była półgodzinna przerwa obiadowa, poszliśmy więc razem na stołówkę. Kupiłam jakąś sałatkę i kawę by odrobinę się rozbudzić, a co do sałatki wyglądała nawet dobrze. Można by w końcu spróbować, czemu nie. 
Usiedliśmy trochę z dala od ludzi, niedaleko nas siedziała jakaś grupka chłopaków a przy innych dwóch stolikach parę dziewczyn. Zasiadłam obok fioletowo włosej, a chłopak naprzeciwko nas. Z Maeve zaczęłyśmy zabierać się za nasz posiłek, zauważyłam jednak że Rick wyciągnął zapalniczkę na stół.
- Co zamierzasz? - zapytałam, pewna jednak odpowiedzi.
- Zapalić. - odparł, ze spokojem wyciągając opakowanie fajek. Zirytowałam się w duchu nie dawałam jednak tego po sobie poznać. Okey, jeśli już musi się zabijać to spoko, jednak nie przy mnie.
- To jest dozwolone w ogóle? - zapytałam starając się naprowadzić go na dobrą drogę, za nim zrobię coś co go zdenerwuje.
- Kto wie? - zaśmiała się dziewczyna, popijając swoją kawę. Rick wyciągnął jednego papierosa a resztę paczki położył na stół. Zapalił papierosa i mocno się zaciągnął.
- Mógłbyś jednak? - uniosłam brew. 
- Wybacz ale nie. Jak już zapaliłem to chociaż daj wykończyć. - uśmiechnął się.
- Spoko. - wymusiłam uśmiech. Oczywiście że kurwa nie spoko. Nie dam tak po sobie jeździć, jeśli ja coś mówię powinno tak być, przynajmniej jeśli chodzi o fajki. Wstałam ze swojego miejsca i podeszłam od strony chłopaka. Uśmiechnęłam się lekko w jego stronę, co ten idiota odwzajemnił. Chwyciłam jego paczkę fajek, wyrwałam mu tego śmierdzącego peta z ust i wstałam znad stolika.
- Co ty wyprawiasz do cholery? - warknął, a ja po chwili czułam że zaczyna nas obserwować spora liczba osób. 
- To co uważam. - odparłam, rzuciłam niedopałek na podłogę i przygniotłam butem, następnie podniosłam i ruszyłam z całym tym zestawem do kosza niedaleko grupki przyglądających się mi chłopaków. Wyrzuciłam zgniecionego papierosa do kosza, resztę zaś wyjęłam z opakowania i podarłam, pogniotłam. Jakkolwiek byleby nie były do ponownego użytku. 
- No i od razu lepiej. - uśmiechnęłam się do Ricka, ten wywrócił oczami i odwrócił się do stolika. Westchnęłam głośno z zamiarem powrotu do nich, usłyszałam jednak głośny gwizd. Odwróciłam się szukając oprawcy, okazał się nim nawet nie brzydki chłopak. Blondyn, o średniej długości włosach, blizna na prawej brwi, o nawet uroczych szarych oczach. Na grzecznego mimo wszystko nie wyglądał, przynajmniej nie po ubiorze, który mimo wszystko miał swój urok.
Uniosłam brew, krzyżując ręce. Co za idiotą trzeba być, naprawdę. Wpatrywał się we mnie, stuprocentowo zadowolony z siebie i swojego czynu. Przysięgam gdyby nie moja godność, dostałby po pysku.
- Co tam skarbie? - odezwał się z kolei jakiś brunet, w ustach trzymając papierosa. Żartujesz sobie ze mnie, Boże... Czy wszyscy tutaj jarają to świństwo? 
- Ależ nic skarbie. - uśmiechnęłam się, nachylając nad chłopakiem. Wyrwałam mu papierosa z ust, posłał mi zdziwione spojrzenie.
- Juniper idioto, nie twój skarb. - uśmiechnęłam się ponownie, wrzucając mu papierosa do napoju. 
- Ej, co jest!? - krzyknął, widocznie zdenerwowany. Wywróciłam oczami podnosząc jego napój.
- Ty ruda- zaczął, szybko mu jednak przerwałam.
- Dokładnie, zapamiętaj ten kolor włosów bo będę cię kotku prześladować po nocach. - zaśmiałam się, by po chwili cisnąc mu napojem w twarz. Był już widocznie wkurzony, do tego cały mokry i śmierdzący, od jak się okazało zimnej kawy. 
- Smacznego! - uśmiechnęłam się, całując tego dupka w policzek by za moment oddalić się od nich z gracją i zasiąść z powrotem do swojego stolika.
- Wow. - podsumował Rick, na co obie zaśmiałyśmy się z Meave.
- Dziękuję! - zaśmiałam się, wracając do swojego posiłku.

Chuj nie mam weny już ale masz. Arthurze, panie gwizdający? 

niedziela, 16 czerwca 2019

Od Alana cd. Seana

***
Nie byłem zbytnio zadowolony że Sean zaproponował kawę "kolejnej" dziewczynie. Z drugiej strony byłem całkowicie spokojny bo to jednak Inez. W sumie może trochę cieszyłem się że spędzę z nią trochę więcej czasu. Po lekcjach w trójkę udaliśmy się do ulubionej kawiarenki na terenie akademii. Usiedliśmy przy stoliku oddalonym od innych, który był przeznaczony akurat dla trzech osób. Na początku w milczeniu czekaliśmy na dziewczynę, która miała nas obsłużyć. Każde z nas coś zamówiło, ja zdecydowałem się na czekoladowe latte w końcu czemu nie. 
- Um... więc jak ci u nas, w Dressage Academy? - zwrócił się Sean do blondynki, przerywając ciszę.
Inez splotła ręce na stoliku i posłała mu lekki uśmiech, widocznie zadowolona z tego, że się odezwał.
- Całkiem dobrze, aczkolwiek niektórzy - tu skrzywiła się nieznacznie - są strasznie nietolerancyjni.
Wywróciłem oczami, zaczynając powoli się wyciszać i ignorując ich rozmowę. Zapewne niczego nowego się nie dowiem a i pewno pytań do mnie nie będzie. Zacząłem przejeżdżać powoli palcem po krawędziach filiżanki.
Po parunastu sekundach usłyszałem jak Sean chrząka, poprawiłem się na siedzeniu by sprawić wrażenie zaangażowanego w rozmowę. Spojrzałem na niego zmieszany, oczekiwałem jakiegoś pytania w moją stronę, on jednak zamierzał chyba coś zupełnie innego. 
- I'm so tired of love song, tired of love songs, tired of love. Just wanna go home, wanna go home, woah - zaczął, z każdym słowem pozwalając sobie na głośniejszy śpiew. - Party, trying my best to meet somebody, but everyone around me is falling in love to our song woah.
W połowie występu zaśmiał się a nawet wstał z krzesełka. Kilkoro ludzi wokoło nas wyciągnęło telefony. Po skończonym popisie chłopaka wszyscy obecni zaczęli klaskać, no może oprócz mnie. Zadowolony z siebie chłopak usiadł obok nas z ogromnym uśmiechem. Inez była lekko zszokowana całą sytuacją, otworzyła usta jednak nic nie powiedziała. Zmierzyłem wzrokiem szatyna po czym wybuchnąłem głośnym śmiechem.
- Ty to umiesz zrobić widowisko, Montgomery - powiedziałem, gdy już się uspokoiłem.
Prychnął, jakby urażony.
- Sam nie byłbyś w stanie zrobić lepszego, Winters - odgryzł się, unosząc brew do góry. Wywróciłem oczami darując sobie jeszcze jakiekolwiek licytacje z tym idiotą. 
Skończyliśmy pić kawę, więc zapłaciliśmy każdy za swoje zamówienie i wyszliśmy z budynku. Nagle szatyn niespodziewanie się odwrócił i pocałował mnie.
- A to za co niby? - zmarszczyłem brwi. Przewrócił oczami po raz setny, jak nie tysięczny tego dnia. 
- Po prostu - wzruszyłem ramionami. - Każdy ma swoje potrzeby, canette.
Uśmiechnął się złośliwie, przerabiając moje słowa z rana. Nawet nie zdążyłem załapać momentu, w którym blondynka się ulotniła, a my zostaliśmy sami na ścieżce prowadzącej do akademika. 
- Drittsekk... - burknąłem, jedno z tych cudownych, brzydkich, norweskich słów których nauczył mnie jeszcze ojciec.
- Słucham? - zapytał chłopak.
- Drittsekk. - powtórzyłem głośniej, tak by mógł usłyszeć. 
- Co to znaczy? - Posłał mi zdziwione spojrzenie.
- Ty mi swojego francuskiego pierdolenia nawet nie tłumaczysz. - wzruszyłem ramionami.
- Byłoby mi jednak miło. - uśmiechnął się lekko.
- Kyss meg i ræva. - uśmiechnąłem się chamsko. - Czyli pocałuj mnie w dupę.
- Alan... - wywrócił oczami.
- A tamto to było dupek. - wyszczerzyłem się. - Po norwesku.
- Norwesku? - uniósł brew.
- Mhm. To mój ojczysty język. - przyznałem. Sean wyglądał na lekko zdziwionego.
- Ojczysty? - powtórzył moje słowa po raz kolejny.
- Czego nie rozumiesz w tym słowie? - westchnąłem.
- Tak, urodziłem się w Norwegii. - odpowiedziałem, nim zdążył cokolwiek zapytać.
- Po prostu nie spodziewałem się że cokolwiek mi powiesz o sobie. - zaśmiał się, siadając na pobliską ławkę. Szybko do niego dołączyłem.
- Hm... Nigdy nie byłem w Norwegii. Ładnie tam? - zapytał. Czy ładnie? Te śliczne zamrożone jeziora, śnieg i praktycznie codzienne tęcze w lato. Ślicznie... 
- Alan? - poczułem szturchnięcie w ramię. Prychnąłem cicho i oparłem się odrobinę o chłopaka, jednocześnie bawiąc się bransoletką na ręce.
- Ślicznie tam jest... Nie ważne od pory roku, tam po prostu jest cudownie. Zimą cudowny śnieg, widok gór i te cudowne jeziora. A latem, wszędzie tak cudownie zielono. - westchnąłem na wspomnienie domu... Domu którego tak się bałem.
- Tęsknisz za domem? - usłyszałem kolejne pytanie. 
- Trochę... - zaśmiałem się.
- Możnaby tam kiedyś pojechać. - Sean uśmiechnął się lekko. Że niby... Mam wrócić tam? Do ojca? Odsunąłem się od niego i uderzyłem go delikatnie w ramię.
- Ej za co?! - ofukał się od razu.
- Pogięło cię? Nigdy! - warknąłem.
- Nie rozumiem, przecież... -
- To że tęsknię nie znaczy że chcę wracać. Przynajmniej nie na tą chwilę. Może kiedyś... - wywróciłem oczami, przysuwając się z powrotem do szatyna i opierając się głową o jego ramię.
- Krajobraz to jedyne za czym tęsknisz? - zapytał po chwili. 
- Mhm. - mruknąłem. Usłyszałem jego śmiech nad moim uchem.
- Kiedy ty mi cokolwiek powiesz o sobie Winters! - westchnął, przysiągłbym jednak że się uśmiecha. Uśmiechnąłem się lekko.
- A czy tak nie jest nam dobrze? - westchnąłem cicho.
- Winters... Kompletnie cię nie rozumiem. Zachowujesz się jak dziecko. - zaśmiał się. Dostał ode mnie kuksańca w brzuch, stęknął cicho ale po chwili znowu się zaśmiał. 
- Sam jesteś jak dziecko. - 
- Dobra, dobra. To powiesz mi coś? - zagadnął znowu. Westchnąłem cicho.
- Mama zostawiła mnie kiedy byłem bardzo mały. Miałem może rok, kompletnie jej nie pamiętam w sumie. Całe swoje życie spędziłem tylko z ojcem, zero przyjaciół, kogokolwiek z rodziny. Tylko ja i on... Ale udało mi się uciec od tego wszystkiego... - wyznałem, co jednak było bardzo ciężkie. Chciałem żeby znał mnie od jak najlepszej strony a nie...
- Uciec? - zapytał Sean po paru minutach.
- Sean... Nie, już dużo powiedziałem. - odpowiedziałem.
- Ale- zaczął szatyn.
- Proszę cię... Przysięgam, obiecuję że wszystko ci opowiem ale nie dziś. Nie chcę psuć tego dobrego dnia tobie. - przerwałem mu, wcierając się jakby w jego ramię. 
- Przepraszam... - wyszeptałem. Poczułem jak chłopak kładzie rękę na moim policzku.
- Nic nie szkodzi. Rozumiem... Nie wyobrażam sobie przez co musiałeś przechodzić. - poczułem jego usta na moim czole. Oj nie wiesz jak bardzo sobie nie wyobrażasz...
- No nic... - westchnąłem, wymuszając uśmiech. - Mogę jednak sprawić że ten dzień zakończy się lepiej. - zmieniłem szybko temat.
- A właśnie! O co ci chodziło rano? Mógłbyś mi to wytłumaczyć Winters? - uśmiechnął się lekko. Wywróciłem oczami.
- No co? - odparłem. Nie widziałem nic złego w swoim zachowaniu, nie rozumiałem też czemu szatyn zachowuje się w ten sposób. Do niczego przecież kurwa niestety nie doszło.
- Oj nie udawaj że nic się nie stało. - zaśmiał się. Eh... Ja nie udaję. Tam po prostu nic się nie stało.
- Jestem zmęczony... Potrzebuję długiej kąpieli... - westchnąłem zgrabnie zmieniając temat. 


Sean? 

środa, 12 czerwca 2019

Od Seana cd. Alana

Poranek zapowiadał się całkiem zwyczajnie. Wstałem jeszcze zanim Comachce zdążyła choćby uchylić jedną powiekę i zadowolony z takiego obrotu spraw spakowałem wszystkie potrzebne mi na dzisiaj podręczniki. Wczoraj odpuściłem sobie kąpiel, więc teraz wypadało jednak chociaż polać się letnią wodą i spłukać jakoś ten brud. Zdążyłem już zdjąć wszystkie ubrania, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Zmarszczyłem brwi, bo nie spodziewałem się nikogo tak wcześnie rano. Szybko zawiązałem ręcznik w pasie i ruszyłem, aby otworzyć. Moim oczom ukazał się Alan w jasnoróżowej bluzie i czarnych spodniach z dziurami. Uśmiechnąłem się, ponieważ wyglądał uroczo. Zresztą tak jak zawsze, ale wolałem nie mówić tego głośno. Szerzej otworzyłem drzwi, żeby chłopak mógł wejść do środka zamiast stać na korytarzu. Niespodziewanie pocałowałem go w policzek, a wtedy szatyn zmierzył mnie spojrzeniem. 
- O kurwa... - wyrwało mu się, na co jedynie wywróciłem oczami.
Zupełnie jakby nigdy nie widział białego ręcznika. Okej, chodziło o coś innego, ale zażartować zawsze sobie można.
- Też miło cię widzieć - zaśmiałem się, w duchu modląc się, by sen mojego cudownego psa okazał się wyjątkowo mocny. 
- Oj, ciebie to bardzo miło - Alan także się zaśmiał, więc ponownie wywróciłem oczami.
Czasami jest z niego taka trzynastolatka... A czasami osiemnastolatka. Przypomniałem sobie o potrzebie wzięcia prysznica i skierowałem do łazienki. W końcu nic się samo w przyrodzie nie dzieje, a ja naprawdę nie czułem się zbyt świeżo. Może to mój zapach tak ładnie uśpił suczkę? Wyrzuciłem te okropne myśli z głowy, bo były zbyt absurdalne i głupie, nawet jak na mnie. 
- Nie potrzebujesz może towarzystwa? - zapytał chłopak, sprawiając, że odwróciłem się w jego stronę i uniosłem brew.
Kiedy on się zrobił taki odważny? Cóż, choćbym nie wiem jak bardzo chciał jego towarzystwa, to musiałem szybko uporać się z kąpielą, bo pies sam się nie wyprowadzi. Jak już wspominałem, nic się samo niestety nie zrobi. 
- Nie Alan - pokręciłem przecząco głową. - Mamy szkołę za około godzinę - dodałem stanowczo, a szatyn wydał z siebie pomruk niezadowolenia.
Kolejny dowód na to, że czasami zachowuje się jak nastolatka, bądź pięciolatek. Trzeba dodać kolejny stan do wyżej wymienionych. Widząc wyraz twarzy chłopaka, poczułem potrzebę kolejnego zaprzeczenia. 
- Alan, nie - znów pokręciłem głową na boki, ale przypadkiem odczułem także zbyt dużą satysfakcję, by być w stanie ją ukryć. 
Winters odłożył swój plecak na podłogę i zbliżył się do mnie. Trudna z niego sztuka, nie ma co. W duchu westchnąłem, sam tego chciałem, ale nie mogłem sobie na to pozwolić.
- Nie mów do mnie jak do psa - zrobił smutną minę, a ja po prostu nie mogłem nie wywrócić oczami.
- Po prostu nie - odparłem, uśmiechając się gdy Alan jęknął z niezadowoleniem.
Cóż... może tylko  trochę lubiłem mu grać na nerwach. Szczególnie rano. Oj tak, może się to stać moim nowym hobby, jeżeli ktoś zapyta. Byłem pewny, że zdążyłem mocno go podirytować, jednak nie spodziewałem się przyparcia do ściany mojego własnego pokoju. Chłopak zaczął obsypywać mnie pocałunkami i nie mogłem powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Silna wola. Pamiętaj Sean.
- Alan zostaw... - powiedziałem cicho w przerwie między pocałunkami.
Ciężko było mi złapać oddech, czułem, że jeszcze chwila i zupełnie się poddam a na to nie mogłem wyrazić zgody. Nie teraz. 
- Nie baw się moimi potrzebami, Montgomery - szepnął szatyn, aby następnie pocałować płatek mojego ucha. Za dużo, za dużo. 
Zaczął schodzić coraz niżej, na szyję. Nawet nie zorientowałem się kiedy przyssał się do miękkiej skóry, pozostawiając tam ślad w postaci malinki. Nie, nie, nie. Bardzo zły pomysł. Zebrałem resztki swojej marnej silnej woli i odepchnąłem od siebie delikatnie chłopaka. Spojrzałem na niego z lekką irytacją, udając, że wcale mnie to nie ruszyło. To wcale nie tak, że patrzyłem wszędzie tylko nie na jego usta. 
- Nie musiałeś - westchnąłem, gdy już udało mi się choć w części odzyskać panowanie nad głosem.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak źle, gdy widziałem jego zdezorientowane i zawiedzione spojrzenie. Tylko on potrafił wzbudzić we mnie jakieś wyrzuty sumienia samym wzrokiem. Krzyczałem na swój głupi rozsądek, bo przecież mogłem całkiem miło zacząć dzień. W głowie jednak ciągle krążył mi ten jeden specjalny wieczór, kiedy to szatyn uciekł przed pocałunkiem. Oko za oko, odwyk za odwyk. Momentalnie lepiej się poczułem. 
- Nie baw się moimi potrzebami, Montgomery - chłopak powtórzył swoje wcześniejsze słowa, sprawiając iż ponownie zmuszony byłem wywrócić oczami.
Na tym skończyła się ta wymiana zdań, tego mogłem być pewny.
-  Po prostu poczekaj na mnie w salonie, a ja się wykąpie - powiedziałem jedynie i skierowałem się już prosto do łazienki. 
Po krótkim zastanowieniu wymyłem również włosy, korzystając z ulubionego szamponu z ekstraktem z owoców leśnych. Nie za bardzo chciało mi się je suszyć, więc pozostawiłem je mokre, licząc na to, że będzie trochę cieplej niż ostatnio. Nałożyłem na siebie czarną koszulkę, szarą rozpinaną bluzę z kapturem i czarne jeansy. Czerwony ślad odznaczał się na mojej jasnej skórze, a akurat nie posiadałem niczego czym mógłbym go zakryć. Zmierzyłem się uważnie spojrzeniem w lustrze i po stwierdzeniu, że jako tako to wygląda, wyszedłem z łazienki. Alan siedział sobie spokojnie na moim łóżku i z uwagą przyglądał się obudzonej Comanche. Sunia nie ruszyła się ani na milimetr i równie uważnie spoglądała na szatyna. Zaśmiałem się cicho, czym zwróciłem uwagę szatana w postaci psa. Biała kulka szybko do mnie podleciała i zaczęła ocierać się o nogę niczym rasowa kotka. Prychnąłem, widząc te nieudolne próby pokazania chłopakowi kto dostaje tutaj więcej uwagi oraz miłości. Złapałem swój plecak, po czym rzuciłem znaczące spojrzenie w kierunku Wintersa. 
- Zaraz wrócę, tylko zejdę z nią na dół - oznajmiłem, podchodząc do drzwi wyjściowych. - Chyba, że chcesz iść z nami? 
Chłopak wzruszył ramionami i wstał z łóżka, na którym wcześniej siedział. Razem wyprowadziliśmy więc psa, a kiedy Comanche wylądowała już bezpiecznie zamknięta w pokoju, udaliśmy się na lekcje. Dzień jak codzień
***
Trochę naiwnie myślałem, że Connor z resztą już się odczepili, jednak przeliczyłem się. Jak tylko zobaczyli malinkę na mojej szyi, od razu zaczęli wskazywać nas palcem i szyderczo się śmiać. Zdecydowanie to lepsze od bicia, ale nadal niezbyt miłe. Gdyby Inez nie zaoferowała mi tego jakiegoś korektora i pudru, prawdopodobnie nie przeżyłbym dzisiejszego dnia na czysto. Co tu dużo mówić, blondynka uratowała mi tyłek. Dziękowałem jej już chyba tysiąc razy, a mimo to nadal czułem się zobowiązany do zaproszenia jej na kawę. Zgodziła się, pod warunkiem, że będzie tam też Alan. Ja nie widziałem w tym żadnej przeszkody, więc przystałem na propozycję. Po lekcjach w trójkę udaliśmy się do ulubionej kawiarenki na terenie akademii. Usiedliśmy przy stoliku oddalonym od innych, który był przeznaczony akurat dla trzech osób. Na początku w milczeniu czekaliśmy na dziewczynę, która miała nas obsłużyć. Każde z nas coś zamówiło, przy czym zdecydowałem się wyjątkowo na waniliowe cappucino. 
- Um... więc jak ci u nas, w Dressage Academy? - zwróciłem się do blondynki, próbując jakoś przerwać niezręczną ciszę. 
Inez splotła ręce na stoliku i posłała mi lekki uśmiech, widocznie zadowolona z tego, że się odezwałem. Poczułem się jak uczeń, którego nauczycielka właśnie pochwaliła. Dziwne uczucie.
- Całkiem dobrze, aczkolwiek niektórzy - tu skrzywiła się nieznacznie - są strasznie nietolerancyjni.
Kiwnąłem głową, całkowicie się z nią zgadzając. Z pewnością miała na myśli naszych ulubionych homofobicznych przyjaciół. Zatrzymałem swoje spojrzenie na Alanie, obserwując go z ogromną dokładnością. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po raz kolejny w tym dniu stwierdzając, że jest uroczy. Wytężyłem słuch i tym razem wyszczerzyłem się jak głupi do sera. W radiu leciała jedna z moich ulubionych piosenek Lauv i Troye Sivana. Odchrząknąłem, przygotowując się na kompletne ośmieszenie. 
- I'm so tired of love song, tired of love songs, tired of love. Just wanna go home, wanna go home, woah - zacząłem, z każdym słowem pozwalając sobie na głośniejszy śpiew. - Party, trying my best to meet somebody, but everyone around me is falling in love to our song woah.
Zaśmiałem się gdzieś między wstępem i pierwszą zwrotką, a nawet wstałem z krzesła. Kilkoro gapiów wyciągnęło swoje telefony, sam nie wiem czy nie po to, by zadzwonić do dobrego psychiatryka. Kiedy piosenka się kończy, otrzymuję głośne brawa, nawet od pracowników kawiarni. Spełniony usiadłem obok Alana i Inez, uśmiechając się do nich jakby nigdy nic. Dziewczyna otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, ale równie szybko je zamknęła. Po krótkiej chwili szatyn wybuchł śmiechem, a ja wraz z blondynką przyglądaliśmy się mu, jakby dopiero co uciekł z wariatkowa, do którego sam mógłbym trafić. 
- Ty to umiesz zrobić widowisko, Montgomery - powiedział, gdy już się uspokoił.
Prychnąłem, urażony. 
- Sam nie byłbyś w stanie zrobić lepszego, WInters - odgryzłem się, unosząc brew do góry. 
Jeszcze będzie się ze mną licytował skubaniec jeden. Skończyliśmy pić kawę, więc zapłaciliśmy każdy za swoje zamówienie i wyszliśmy z budynku. Niespodziewanie odwróciłem do siebie szatyna i pocałowałem go. 
- A to za co niby? - zmarszczył brwi.
Przewróciłem oczami po raz setny tego dnia. Jakbym wszystko musiał robić z jakiegoś powodu i nic nie mogło być spontanicznym zachowaniem. 
- Po prostu - wzruszyłem ramionami. - Każdy ma swoje potrzeby, canette.
Uśmiecham się złośliwie, przerabiając jego słowa z dzisiejszego poranka. Żeby sobie nie myślał, że o tym zapomniałem. Nawet nie zdążyłem załapać momentu, w którym blondynka się ulotniła, a my zostaliśmy sami na ścieżce prowadzącej do akademika. 


Alanek? 
Bardzo się starałam, więc doceń proszę. Słuchałam przy tym ulubionej playlisty z samymi perełkami

wtorek, 11 czerwca 2019

Od Alana cd. Seana

Po skończonym lepieniu bałwana oboje usiedliśmy na kocu. Byłem zadowolony z tego nawet niemałego śnieżnego pana, w końcu był to mój pierwszy bałwan w życiu. Po chwili Sean wyciągnął z kieszeni bluzy telefon i podał mi go.
- Nie lubię siedzieć w ciszy — wzruszył ramionami — Możesz coś puścić, tylko błagam, z rozsądkiem.
Potarł kciukiem jego policzek.
- Od tych iskierek w oczach się w końcu podpalisz. - uśmiechnąłem się lekko.
- Po prostu coś włącz. - zaśmiał się.
- Niech ci będzie Montgomery. - wywróciłem oczami, jednocześnie spoglądając na jego telefon. Okropnie nudna blokada. Po prostu czarny ekran tak samo, jak cały jego telefon. Przeniosłem wzrok na chłopaka, leżał z zamkniętymi oczami, z rękami pod głową. Ponownie wywróciłem oczami. Otworzyłem aparat w jego telefonie i zmieniłem obraz na przednią kamerkę. Szybko położyłem się obok chłopaka, dałem mu buziaka w policzek i tym samym zrobiłem zdjęcie. Po skończonej "sesji” wróciłem do poprzedniej pozycji jak gdyby nigdy nic, ignorując zdziwione spojrzenie Seana.
- Co to miało być? - starał się brzmieć poważnie, widać było jednak, że tak drobna rzecz go ucieszyła. Nie odpowiedziałem jednak wymieniłem zdjęcie z jego blokady.
- Drobna poprawka. - uśmiechnąłem się chytrze, pokazując mu swoje dzieło. - Lepsze, nie uważasz?- Szatyn zaśmiał się głośno i pokiwał głową.
- Tak, cudowne. -
Włączyłem internet w jego telefonie i wpisałem jedną z moich ulubionych piosenek w YouTubie. Puściłem piosenkę, po czym położyłem się obok chłopaka. Powoli zaczęła wygrywać melodia, a Sean zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem.
- Co to? - spytał.
- Psujesz piękno tej piosenki. - uciszyłem go szybko.
- Oj przes- przyłożyłem mu palec do ust, zwinnie go uciszając.
- I don't wanna be your friend, I wanna kiss your lips. - zaśpiewałem razem z refrenem. - I wanna kiss you until I lose my breath... - podniosłem się do pozycji siedzącej.
- Oj nie kuś... - zaśmiał się Sean.
- Oh hannah, Tell me something nice, Like flowers and blue skies. - śpiewałem, dalej ignorując chłopaka.
- Nie ignoruj mnie Winters. - powiedział chyba trochę zirytowany już Sean. Boże, jak ja kocham grać mu na nerwach.
- Oj nie kuś... - powtórzyłem jego wcześniejsze słowa z ogromną satysfakcją. Chłopak podniósł się i przyciągnął mnie do siebie.
- Oh panie Montgomery, jaki pan wulgarny. - westchnąłem, niczym zła uczennica. Uwielbiam się z nim tak bawić. Sean wywrócił oczami, po czym złożył pocałunek na moich ustach, chociaż pocałunek to może mało powiedziane. On wręcz gryzł moje wargi, a nasze języki walczyły ze sobą. Nie ukrywam jednak, że było to cholernie przyjemne.
Nagle przerwałem nasz pocałunek, odrobinę odsuwając się od chłopaka. Spojrzał na mnie zdziwiony i lekko wystraszony.
- Coś się stało? - zapytał.
- Mój ulubiony moment... - odparłem ze spokojem, wysłuchując jednocześnie dokładnej sekundy, by móc zaśpiewać z głosem tej cudownej dziewczyny.
- I don't wanna be your friend, I wanna be your bitch. - zaśpiewałem z uśmiechem, a Sean zaczął się ze mnie śmiać.
- Jesteś niemożliwy. - uśmiechnął się do mnie i przybliżył swoją twarz do mojej, zapewne z zamiarem powrotu do tego cudownego tańca języków.
- A, a. Nie. - zasłoniłem jego twarz swoją dłonią na moment.
- Jak to "Nie"? - oburzył się.
- Tak to — uciąłem krótko, po czym wstałem. Otrzepałem się cały z niewidzialnego kurzu, po czym poszedłem do "swojego" tymczasowego rumaka. Pogłaskałem ogiera po pysku, po czym odwiązałem od słupa i wsiadłem na niego. Odwróciłem się w stronę chłopaka, który ciągle siedział na kocu, patrząc na mnie ze zdziwioną miną.
- Ruszysz się czy mam cię ruszyć? - westchnąłem. Wywrócił oczami, po czym wstał, otrzepał koc i położył go na Entertainera. Bez słowa dosiadł swojego ogiera i zmierzył mnie zmieszanym spojrzeniem.
- W końcu. - wywróciłem oczami, lekko się uśmiechając.
- Czy ja coś...? - zaczął.
- W sumie to nie. - uśmiechnąłem się. Chłopak zaśmiał się cicho.
- Jednak ciągle cię nie rozumiem. - westchnął z lekkim uśmiechem. - Jesteś totalnie niemożliwy.
Zawtórowałem mu śmiechem, poprawiłem włosy i ruszyłem Alladyna do kłusa.
***
Po powrocie do stajni i odstawieniu koni do ich boksów okazało się, że jest grubo po dwudziestej drugiej. Sam zaczynałem robić się śpiący, zgadywałem, że to samo mógł czuć Sean. Szatyn szybko odprowadził mnie do mojego pokoju, rzuciłem mu krótkie dobranoc i buziaka w policzek, po czym zniknąłem w swoim mieszkaniu. Dość szybko ogarnąłem się w łazience, przygotowałem rzeczy na następny dzień, po czym przebrałem się w piżamę. Udało mi się zasnąć jeszcze przed północą.
***
Obudziłem się cholernie wcześnie. Jak na mnie? Za cholerę wcześnie. Piąta trzydzieści to zdecydowanie nie moja godzina. Nie potrafiłem jednak z powrotem odlecieć w objęcia morfeusza. Niechętnie wstałem z ciepłego łóżka, chociaż ku mojemu zdziwieniu na zewnątrz kołdry było dość ciepło. Sprawdziłem szybko pogodę, miało dziś być około dwudziestu stopni. Bardzo dużo. Odświeżyłem się w łazience, po czym zacząłem powoli ubierać. W końcu mam dużo czasu.
Postanowiłem, że założę ukochaną różową bluzę z kapturem, do tego czarne spodnie z dziurami, praktycznie po całości z przodu podziurawione a na dodatek bransoletkę z paroma przywieszkami na lewą rękę. A jak szaleć to szaleć, najwyżej banda Connora mnie zabije. Co do nich to mają szczęście, że dość szybko zaczął mi się goić siniak po ich ostatniej wizycie. Po chwili namyśleń zjadłem płatki na mleku, wypiłem kawę i byłem gotowy do szkoły. Niestety była dopiero szósta trzydzieści, miałem więc jeszcze bardzo dużo czasu. Postanowiłem, że odwiedzę Seana, najwyżej go obudzę. Wyszedłem ze swojego pokoju razem z plecakiem, w razie czego nie będę musiał się wracać. Szybko znalazłem się przed mieszkaniem szatyna, zapukałem krótko i czekałem na jakąkolwiek odpowiedź. Po dłuższej chwili usłyszałem kroki i chłopak w końcu otworzył mi drzwi. Nie słyszałem szczekania, więc Comanche musiała jeszcze spać. Uśmiechnął się lekko na mój widok, co ja szybko odwzajemniłem. Wpuścił mnie do środka, dając mi szybkiego buziaka w policzek, a ja dopiero teraz zauważyłem że jest w samym ręczniku.
- O kurwa... - powiedziałem lekko zdziwiony takim widokiem. Sean wywrócił oczami.
- Też miło cię widzieć. - zaśmiał się.
- Oj ciebie to bardzo miło. - zawtórowałem mu. Szatyn znowu wywrócił oczami, po czym skierował się w stronę łazienki.
- Nie potrzebujesz może towarzystwa? - zagadnąłem, mając nadzieję na twierdzącą odpowiedź. Mogłem sobie pozwolić, od kiedy jest moim chłopakiem.
- Nie Alan. Mamy szkołę za około godzinę. - zaprzeczył stanowczo. Wydałem z siebie dźwięk naburmuszonego dziecka, mając cichą nadzieję, że zmieni szybko zdanie.
- Alan, nie. - pokręcił głową, a w jego oczach widzialne były iskierki satysfakcji. Odłożyłem plecak na podłogę i podszedłem bliżej do chłopaka.
- Nie mów do mnie jak do psa. - udałem smutną minę. Wywrócił oczami. Znowu.
- Po prostu nie. - odparł. Wydałem z siebie kolejne dźwięki niezadowolenia, a Sean? Uśmiechnął się. Sprawiała mu satysfakcję zabawa ze mną. Zaczynał mnie irytować i to bardzo. Przyparłem szatyna do ściany i zacząłem całować.
- Alan zostaw... - szepnął cicho, kiedy tylko zdążył wyrwać usta.
- Nie baw się moimi potrzebami Montgomery. - szepnąłem, jednocześnie całując płatek jego ucha. Powoli przeszedłem niżej i zacząłem robić mu niewinną malinkę na szyi. Kiedy Sean zaczął się orientować, co wyrabiam na jego szyi, lekko odepchnął mnie od siebie. Ku mojej satysfakcji, zaczął powstawać czerwony ślad. Chłopak patrzył na mnie lekko zirytowany, ja jedynie zagryzłem wargę i wyczekiwałem jego reakcji.
- Nie musiałeś. - westchnął lekko wkurzony.
- Nie baw się moimi potrzebami Montgomery. - powtórzyłem jedynie. Wywrócił oczami i polecił mi poczekać w salonie, kiedy on będzie się kąpał.
Co za dupek. Mógł tak cudownie spędzić ten poranek, a on tak po prostu mi odmówił... Egoista.

Sean?

Od Seana cd. Alana

Byłem lekko, a nawet bardzo zdziwiony propozycją chłopaka. Lepienie bałwana bowiem nie wydaje się być zbyt.. interesującym zajęciem. A jednak zgodziłem się, widząc, że nie chce rozmawiać na temat swojej rodziny. Po części doskonale go rozumiałem i podzielałem chęć zmiany kierunku tej rozmowy. Z drugiej, po prostu mnie zaciekawił. Wrócę do tego tematu  później. Wtedy kiedy nadejdzie odpowiednia na to pora. Wracając myślami do propozycji chłopaka... nie miałem zbyt wielkiej wprawy w lepieniu stworka ze śniegu. Szczerze mówiąc, udało mi się go zrobić tylko raz, na dodatek musiałem poprosić brata o pomoc w uformowaniu kuli. Trochę żałosne, gdy tak bliżej się temu przyjrzy.
- Okej, ulepmy bałwana - pokiwałem głową i podniosłem się, podając rękę Alanowi. - Ostrzegam jedynie, że będzie to jeden z moich pierwszych tak samo jak u ciebie.
Posłałem mu szeroki uśmiech. Trzeba było wykorzystać ostatki tej zimy na coś pożytecznego. Niedługo bowiem miała się zacząć wiosna, a śniegu już i tak było bardzo mało. Nie za bardzo wiedziałem od czego zacząć, ale w sumie nie najgorszą opcją okazało się po prostu ulepienie jak największej kuli jako podstawy. Kątem oka zauważyłem, że szatyn robi średnią kulę. No, przynajmniej próbuje. Sceptycznym spojrzeniem oceniłem własną robotę, która wcale taka zła nie była w porównaniu z dawnymi, dziecięcymi wytworami. Zaśmiałem się cicho i podszedłem do mojego chłopaka. Może trochę za bardzo rozkoszowałem się brzmieniem tych dwóch słów. Tylko troszeczkę. Położyłem mu dłoń na ramieniu, by uzyskać lepszy wgląd do jego pracy.
- Jak będziesz się tak patrzył, to stopisz cały śnieg Montgomery - prychnął chłopak, odwracając się w moją stronę.
Popatrzyłem na niego z politowaniem i westchnąłem ciężko. Nic nie mówiąc, pomogłem mu stworzyć nieco bardziej owalny kształt, ponieważ poprzedni wytwór bardziej przypominał jajo. Nigdy nie widziałem jajowatego bałwana. Widocznie Alan owszem. Wynikła także mała kłótnia na temat tego w jaki sposób lepiej będzie "udekorować" naszego śnieżnego przyjaciela. Ja byłem raczej za kamykami i patykami, natomiast szatyn chciał jechać z powrotem do akademii, specjalnie po marchew. Bogu dzięki udało mi się odwieść go od tej absurdalnej myśli, aby już po chwili móc zachwycać się naprawdę udanym bałwanem. Rzuciłem się na ziemię obok niego i lekko przymknąłem oczy. Poczułem coś zimnego przy swojej twarzy, więc momentalnie podniosłem powieki, starając się nie piszczeć jak mała dziewczynka. Ten kretyn właśnie rzucił we mnie śnieżką, tym samym zaczynając wojnę. Ciężko było mi znaleźć odpowiednio klejący się biały puch, ale kiedy się udało, rzuciłem uformowaną kulką w Alana. Chłopak syknął, bowiem śnieg dostał mu się pod ubranie. Pewnie zacząłbym się martwić i nawet kazałbym mu wracać, ale chęć zemsty na tej szui była znacznie większa. Zmrużyłem oczy, uważnie obserwując każdy ruch przeciwnika. Nie zdążyłem ponownie zaatakować, a już musiałem uniknąć pocisku lecącego w moim kierunku. Rzuciłem się w bok, aby mieć lepszy dostęp do kopki śniegu. Wycelowałem w głowę chłopaka, który tym razem zdołał uciec przed sprawiedliwością. Zwycięski okrzyk wyrwał mi się nieco za wcześnie, bo zaraz dostałem śniegiem w plecy. Postanowiłem jednak zachować się dojrzale i przerwać niebezpieczną rozgrywkę. Uniosłem ręce w geście poddania się, nie chciałem zostać znowu zaatakowany znienacka. W kilku krokach już byłem przy chłopaku i trzymałem jego twarz w dłoniach, delikatnie całując. Po prostu warto było rozkoszować się krótkimi chwilami. Kiedy oderwałem się od niego, Alan przewrócił oczami i zaczął wytrzepywać resztki śniegu zza kaptura. Pomogłem mu w ich usunięciu, nie chcąc mieć go później na sumieniu.
- To co teraz canette? Masz jeszcze jakieś szczególne życzenia? - zapytałem przerywając milczenie.
Omal nie zaśmiałem się przy wypowiadaniu określenia jakim go nazwałem. Czasami czyjaś niewiedza ratowała mi tyłek. Od brata już dawno by mi się dostało za takie drobne przezwisko. Nie żebym go nigdy nie używał. Szatyn westchnął przeciągle.
- Zawsze musisz zadawać tyle pytań? - odparł. - Teraz możemy po prostu sobie posiedzieć, bez twojego debilizmu - uśmiechnął się i zatrzepotał rzęsami.
W odpowiedzi jedynie prychnąłem, a następnie posadziłem cztery litery na kocu. Może faktycznie trochę odpoczynku by się przydało, ale bynajmniej nie od mojego... zaraz. Przecież wcale głupi nie jestem. Przewróciłem oczami sam na siebie. Tylko czasami. Wyciągnąłem z kieszeni bluzy telefon i podałem go chłopakowi.
- Nie lubię siedzieć w ciszy - wzruszyłem ramionami - Możesz coś puścić, tylko błagam, z rozsądkiem.
Potarłem kciukiem jego policzek. Byłem niemal pewny, że moje oczy błyszczały ze szczęścia. Czy to możliwe, żebym zasłużył na kogoś takiego jak Winters? Po części na pewno.

Alanku?
Bardzo długo wyczekiwane, ale specjalnie dla moich kaczuszek (canards)