- Właściwie też pochodzę z zimnych rejonów - powiedział. No to witaj w klubie. - Może nie tak zimnych jak twoich, Banff jednak do najcieplejszych nie należy. Mieszkałem przez trzy lata w Hiszpanii. Mam uroczą młodszą siostrę, przyszywaną, ale jednak. Mam irytująco zawsze ciepłe ciało - zaśmiał się, na co ja odpowiedziałem wygiąłem usta w uśmiechu.
- Chociaż właściwie nie ma we mnie nic ciekawego. - Wzruszył ramionami. Cóż, wydaje mi się, że mógłbym polemizować. On chociaż potrafił o sobie mówić.
Wstał i podszedł do zmywarki, a mnie trochę zmroziło. Zrobiłem coś nie tak?
Dokończyłem jeść, a Rick zabrał ode mnie talerz. Cisza między nami stawała się coraz bardziej nie do zniesienia. Przez jakiś czas zbierałem się w sobie, aby zakomunikować chłopakowi moją konieczność opuszczenia jego pokoju.
- Będę się zbierać... - wyrzuciłem wreszcie z siebie, wbijając wzrok w swoje ręce. Rick nawet nie odpowiedział, tylko pokiwał głową i odprowadził mnie do wyjścia. Chyba naprawdę coś zepsułem. Cudownie...
Zakładałem kurtkę i buty jak na złość dłużej niż zwykle. Nie pomagał wzrok chłopaka, który czułem na sobie.W końcu jednak uporałem się z tym niezwykle trudnym zadaniem i wyszedłem, po czym odwróciłem się w stronę Ricka. Kolejne mordercze kilka minut strasznej ciszy. Ja jestem całkowicie poważny, co ludzie robią w takich sytuacjach?
- To... - zrobiłem bardzo odważną próbę przerwania ciszy, bo, bądźmy ze sobą szczerzy, o ile naprawdę nie przeszkadzało mi (chyba) towarzystwo Ricka i naprawdę bardzo doceniałem to, że mnie do siebie zaprosił, o tyle w tym momencie marzyłem tylko o samotności.
- To do jutra - dokończył za mnie chłopak i uśmiechnął się. Czyli jednak mnie nie nienawidził? Z drugiej strony mógł udawać. Zaszczepić zalążki zaufania, żeby potem...
- To do jutra - dokończył za mnie chłopak i uśmiechnął się. Czyli jednak mnie nie nienawidził? Z drugiej strony mógł udawać. Zaszczepić zalążki zaufania, żeby potem...
- Do jutra - odwróciłem się na pięcie i poszedłem prosto przed siebie, pilnując bardzo uważnie, żeby się nie przewrócić. Może on wcale nie był taki najgorszy...
Zanim poszedłem spać, dokładnie przemyślałem miniony dzień i pozostawiło mnie to w jeszcze większym zdezorientowaniu, niż wcześniej. W końcu jednak zasnąłem. I nie śniłem przyjemnych snów. Ale to już żadna nowość.
***
Wstałem zupełnie tak, jak zawsze, chociaż noc nie należała do moich najlepszych. Mówiąc szczerze, obawiałem się trochę powrotu do szkoły. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać po Ricku. Zastanawiałem się, co zrobi. Wiele możliwości przebiegało przez moją głowę - od całkowitego ignorowania przez pomachanie ręką, aż po upokorzenie przed całą klasą. No i wszystko pomiędzy. Dlatego właśnie nie byłem w zbyt cudownym nastroju, kiedy wszedłem do szatni. Miałem właściwie nadzieję, że Rick mnie po prostu zignoruje. Że mnie nie zauważy. Moje wejście nie pozostało jednak niezauważone. Gdy tylko przekroczyłem próg szatni, zostałem namierzone przez Richarda. Chyba... uśmiechnął się do mnie? Tego nie byłem pewny, ale za to grupka jego kolegów stojąca tuż przy nim nie pozostawiała żadnych wątpliwości. Perkele. W mojej głowie natychmiast zaczęły się tworzyć najczarniejsze ze scenariuszy, jakie mogły mieć miejsce. Może opowiedział wszystkim, jak bardzo nie potrafię rozmawiać. Może zrobił mi śmieszne zdjęcie, kiedy nie patrzyłem. Może wczoraj całe nasze spotkanie miałem coś na twarzy. Albo ubrudziłem się lasagne.
- Cześć Bear! - Niemal wzdrygnąłem się na dźwięk mojego imienia. O szlag. Zaraz zawoła mnie do siebie i... i żegnaj, jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa w tej szkole.
- Cześć... - rzuciłem i jak najprędzej udałem się do swojej szafki. Mojej uwadze nie umknął głośny śmiech jednego z jego kolegów. Zacisnąłem na chwilę oczy i przyspieszyłem kroku. Błagam, nie. Mogłem nie wychodzić dzisiaj z pokoju. Czemu wyszedłem z pokoju?
- Cześć... - rzuciłem i jak najprędzej udałem się do swojej szafki. Mojej uwadze nie umknął głośny śmiech jednego z jego kolegów. Zacisnąłem na chwilę oczy i przyspieszyłem kroku. Błagam, nie. Mogłem nie wychodzić dzisiaj z pokoju. Czemu wyszedłem z pokoju?
Usłyszałem kroki tuż za sobą. Oblał mnie zimny pot. Gorzej być chyba nie mogło. Mimo to postarałem się zachować jakikolwiek rozsądek i nie uciekać gdzie pieprz rośnie. Zebrałem w sobie mnóstwo siły i nawet nie wzdrygnąłem się zbytnio, chociaż przerażony byłem mocno, kiedy ktoś dosłownie zawiesił się na mnie. Rick. Naprawdę nie wiedziałem, czy powinienem śmiać się, czy płakać. Zachowałem więc dzielną twarz. A przynajmniej próbowałem. Kto wie, jak w moim wykonaniu wygląda dzielna twarz. Prawdopodobnie tak dzielnie i odważnie, jak kapeć. Kapeć. Co za porównanie.
- Co porabiasz przyjacielu? - Przyjacielu? I "co porabiasz"? To musiały być żarty. Nie miałem jednak zbyt dużo czasu na rozmyślanie o tym, byłem zbyt zajęty oblewaniem się zimnym potem przez rękę chłopaka, która dalej wisiała na moim ramieniu. Ona. Dalej. Tam. Była. W tym momencie byłem pewny, że wygrałbym zawody w wewnętrznym krzyczeniu. I naprawdę współczułem wszystkim medium, które akurat były w pobliżu.
- Co porabiasz przyjacielu? - Przyjacielu? I "co porabiasz"? To musiały być żarty. Nie miałem jednak zbyt dużo czasu na rozmyślanie o tym, byłem zbyt zajęty oblewaniem się zimnym potem przez rękę chłopaka, która dalej wisiała na moim ramieniu. Ona. Dalej. Tam. Była. W tym momencie byłem pewny, że wygrałbym zawody w wewnętrznym krzyczeniu. I naprawdę współczułem wszystkim medium, które akurat były w pobliżu.
- Mógłbyś...? - poprosiłem cicho, wskazując głową na jego rękę. Westchnął głośno. Przepraszam.
- Też miło cię widzieć - uśmiechnąłem się. - Jak się spało?
- Też miło cię widzieć - uśmiechnąłem się. - Jak się spało?
Zdezorientowanie. Kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje, przysięgam.
- Dobrze... - odparłem powoli, chociaż nie była to do końca prawda. - Dlaczego nie jesteś z kolegami? - spytałem prosto z mostu, zanim zdążyłem pomyśleć. Gratulacje. Natychmiast pożałowałem swoich słów i zacząłem bawić się rękawami swetra. "Człowieku, cokolwiek chcesz, błagam, bądź ze mną szczery," myślałem.
- To chyba nic złego, że wolę twoje towarzystwo od nich.
Odpowiedź całkowicie mnie zszokowała i wprawiła w jeszcze większe zdezorientowanie. Mnie? Od swoich kolegów? To... to musiał być żart. Pokiwałem tylko szybko głową.
- A tobie? - wyrzuciłem z siebie i spotkałem zdezorientowane spojrzenie Ricka. - Tobie... jak się spało? - dodałem pospiesznie, w duchu przeklinając swoje umiejętności społeczne. A raczej ich brak.
- Aaa - Rick pokiwał głową ze zrozumieniem. - Mi całkiem dobrze - stwierdził. - Wiesz, co teraz mamy?
- Um, matematykę... chyba. - Zawsze dodawałem na końcu "chyba". Tak żeby zaznaczyć, że nie jestem pewny i żebym w razie pomyłki mógł powiedzieć, że przecież nie byłem pewny.
Ponownie pokiwał głową.
- A wiesz w której sali?
- Na samej górze - odparłem, tym razem również wystrzegając się podawania szczegółów, których zgodności z prawdą nie byłem całkowicie pewny.
- Dzięki za szczegółowość - zażartował Rick.
- Ja wiem - odpowiedziałem ponownie zgodnie z prawdą.
Zapadła cisza. Nic nowego.
- No, miło się gadało, ale spadam. - Ręka chłopaka ciężko wylądowała na moich plecach. Poklepał mnie i udał się prawdopodobnie do swojej szafki. Albo do swoich kolegów.
Westchnąłem cicho i rozluźniłem spięte wcześniej mięśnie. Sam już nie wiedziałem, co powinienem o tym myśleć. A raczej o nim. Z jednej strony ostatnio naprawdę był... miły? Mogło się wydawać, że może faktycznie mu zależało, ale właśnie - wydawać się. Nie miałem pojęcia, komu powinienem wierzyć. Sobie czy jemu. Z drugiej strony coś we mnie chyba chciało po prostu zaufać, nie przejmować się myśleniem, czy jestem wystarczający. Przypomniałem sobie słowa Ricka - chciałem mieć kogoś, z kim po prostu by... kliknęło.
Pytanie brzmi jaką cenę przyszłoby mi za to zapłacić. To prawda, nie traktowałem chłopaka sprawiedliwie. Przecież możliwe było, że naprawdę chciał się zaprzyjaźnić, poznać, cokolwiek. Przecież mógł mieć dobre intencje. A ja z góry spisywałem to na straty, wyszukiwałem dziur w całym i zwyczajnie wątpiłem w czystą ciekawość Ricka, w jego uprzejmość. A to jest zła rzecz. Tak się nie powinno robić. Nie powinienem narzekać, skoro już napatoczył się ktoś, kto chciał spędzać ze mną czas. Rzecz w tym, że chyba nie potrafiłem inaczej. Jeszcze nie. Poza tym wciąż nie byłem pewny, czy Rick był szczery. Nie chciałem tak szybko podejmować decyzji o tym wszystkim, wolałem po prostu... trzymać bezpieczny dystans.
"Cholera jasna, Bear, zachowujesz się, jakby chodziło o małżeństwo, a nie kolegę," pomyślałem i westchnąłem, po czym wziąłem potrzebne mi książki z szafki. Może jednak samotność nie była taka zła. Na pewno była o wiele łatwiejsza. Chociaż siebie też nie rozumiałem. Swoich intencji.
- Te, myśliciel, na górę. Zaraz dzwonek. - Aż podskoczyłem. Przemówiła do mnie pani woźna, która wyglądała i brzmiała nieco jak woźna. Dziwne, nie widziałem jej nigdy wcześniej. Cudownie. Zmiany, które tak bardzo uwielbiałem.
Pokiwałem szybko głową, zatrzasnąłem szafkę (zrobiłem to za głośno, nie chciałem) i poszedłem na górę, przygotowując się na cały dzień spędzony wśród mnóstwa nieprzewidywalnych ludzi.
Po dzwonku jak zwykle poczekałem, aż wszyscy wejdą do sali. Nie miałem zamiaru przepychać się wśród tych wszystkich ludzi. Wszedłem jako ostatni i zamknąłem za sobą drzwi, natychmiast kierując swoje kroki do mojej ławki. Ostatnia w rzędzie od ściany, czyli jednocześnie poza zasięgiem uwagi i blisko do wyjścia. Tak w razie czego. Ku mojemu na krześle stojącym obok mojego, które zazwyczaj jest puste, siedział Rick. Zwolniłem kroku i poczułem wzbierający we mnie dyskomfort. Chłopak szukał czegoś w piórniku, a ja stałem niezdecydowany jakiś metr od ławki, mając ogromną ochotę schować się do szafek, o które się opierałem. Właściwie to mając ochotę schować się po prostu gdziekolwiek.
Rick podniósł wzrok i wyszczerzył się na mój widok.
- Hej, Misiek! Nie masz nic przeciwko temu, żebym z tobą posiedział, nie?
"Mam coś bardzo przeciwko czemuś innemu," pomyślałem i powstrzymałem się od skomentowania tego, jak mnie nazwał.
- Właściwie... właściwie to nie - wymamrotałem.
- No to na co czekasz, siadaj! - I odsunął mi krzesło.
Walczyłem chwilę z własnymi nogami, po czym zrobiłem trzy kroki i usiadłem. Przecież siedziałem z nim już wcześniej. To nic takiego. Tylko że nie siedziałem z nim w szkole. Automatycznie rozejrzałem się po klasie, ale nikt nie patrzył, chyba że zdążyli się odwrócić.
- Dość już pogaduszek, cisza! Dzisiaj... - przejrzała swój zeszyt i wybrała temat.
Siedem lekcji później z westchnieniem wyszedłem ze szkoły. To był... nie najgorszy dzień. Nie wydarzyło się nic specjalnego, no może oprócz faktu, że Rick siedział ze mną na matematyce, do czego byłem zupełnie nieprzyzwyczajony, więc całą lekcję spędziłem jak na szpilkach. Starałem się trzymać ręce przy sobie, ale trąciłem go łokciem. Dwa. Razy. Na szczęście chyba nie zauważył albo (i chwała mu za to) nie zwrócił uwagi. Ja za to przejąłem się tym aż za bardzo i wyszeptałem kilka razy przeprosiny, których chyba nie usłyszał albo (i znowu chwała mu za to) nie zwrócił na nie uwagi. Chyba że po prostu się na mnie obraził. Może należał do ludzi, którzy nienawidzą bycia trącanym łokciem? Może teraz naprawdę miałem przerąbane, a on tylko czekał na odpowiedni moment, żeby mi się odwdzięczyć?
Saatana, znowu dramatyzowałem. Potrząsnąłem głową w nadziei, że opuszczą ją bezsensowne myśli. Skręciłem za róg i powtórzyłem czynność. Tak... na wszelki wypadek. Dla lepszego efektu.
- A czego ty tą śmieszną głową kręcisz?
- Muchy pewnie odgania!
I śmiech. A ja zostałem ściągnięty ze ścieżki, zanim zdałem sobie sprawę z sytuacji. O cholera. Doczekałem się.
Zaczerpnąłem powietrza i spojrzałem w górę. Koledzy Ricka. O cholera. O cholera. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. I powietrza. Spojrzałem zrozpaczony na rękę trzymającą mnie za sweter.
- No i co się tak patrzysz, kreciku? Zabrać ci te okulary? Czy wolisz może patrzeć na nasze przystojne twarze? - zaśmiał się wyższy z nich, a ja czułem, jak oblewa mnie zimny pot i serce bije trzy razy szybciej niż zawsze.
Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok, nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Moje nogi chyba zamieniły się w watę.
- Popatrz, Eric, trzęsie się - zauważył trzymający mnie blondyn. Wyższy z nich wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię, na co wzdrygnąłem się i zacząłem trząść się jeszcze bardziej. Pod powiekami poczułem piekące łzy, a o równomiernym oddechu mogłem tylko pomarzyć.
- Nie zapytasz, o co nam chodzi? - Trzeci zrobił krok do przodu i zdjął mi okulary, po czym przeszedł za mnie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale nagle byłem unieruchomiony przez ludzkie ciało. Wszyscy byli za blisko. Szum w mojej głowie stawał się nie do zniesienia.
- Nie zapytasz? - powtórzył blondyn z uśmiechem, który po chwili zszedł z jego twarzy. Serce waliło mi tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.
Wyciągnął rękę i trzasnął mnie w twarz. Skuliłem się tak, jak mogłem, czując piekący ból i łzy na policzkach. Ugięły się pode mną kolana, ale trzeci trzymał mnie za ramiona.
- Jak śmiesznie się trzęsie - zaśmiał się i potrząsnął mną. Powietrza.
- No zapytaj wreszcie - zniecierpliwił się blondyn i uniósł rękę.
- Po... co? - wykrztusiłem, a nowy strumień łez spłynął po mojej twarzy.
- Nie o to prosiłem. Miałeś powiedzieć cztery słowa, a powiedziałeś tylko dwa - stwierdził. Poczułem kłujący ból w brzuchu i całkowicie straciłem oddech.
- Stój na nogach! - rozkazał trzeci i potrząsnął mną.
Rozpaczliwie spróbowałem odzyskać kontrolę nad nogami. Czułem, że zaraz niebo spadnie i roztrzaska mi się na głowie, a potem przejedzie mnie tysiąc samochodów. Powietrza. Powietrza. Zaczerpnąłem rozpaczliwie oddech, usiłując go wyrównać.
- Powtórz, do cholery, jednej rzeczy nie możesz zrobić?
- O co- o co wam- o co wam- o co wam chodzi? - wyjąkałem i mrugałem, żeby powstrzymać łzy.
- No brawo, gratulacje - powiedział niższy i wymierzył mi cios w klatkę piersiową.
Zgiąłem się w pół, za co dostałem kopniaka w kostkę od tego, który mnie trzymał. Ponownie zupełnie straciłem oddech, a świat zaczął mi wirować przed oczami.
- Co ty się tak do tego Ricka przyczepiłeś? On taki nie był, co żeś z nim zrobił? - warknął niewyraźny głos. - On ma chodzić z nami, nie z tobą, rozumiesz? Zbliż się do niego jeszcze raz!
Uderzył mnie pięścią w twarz. Łzy płynęły mi strumieniami po twarzy. Nie mogłem oddychać. Nie mogłem stać. Nic nie mogłem. Błagałem w myślach niebo, żeby wreszcie spadło, żeby wreszcie przygniotło mnie i ich.
- Zbliż się do niego jeszcze raz!
Powtórzył uderzenie, tym razem w brzuch. Spazmatyczne oddechy, które brałem, tylko pogarszały ból w klatce piersiowej i poniżej.
Spadnij. Spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, powtarzałem wciąż w myślach. To była jedyna rzecz w mojej głowie. Spadnij.
- Będziesz z nim więcej rozmawiał?
- Nie...! - wykrztusiłem i zalałem się łzami, walcząc z całych sił chociaż o odrobinę powietrza.
- Chcesz dostać więcej?
- Nie chcę, nie chcę, nie chcę - zacząłem powtarzać bezwiednie, czując jak znowu tracę panowanie nad nogami, duszony płaczem.
- A widzisz, jednak dostaniesz. Strasznie śmiesznie się tym emocjonujesz, kurwa.
- Zupełnie jakby nigdy nie dostał wpierdolu, nie?
Kolejny cios. I kolejny. I kolejny. Nic już nie słyszałem ani nie widziałem. Niebo spadło. Przysięgam, że niebo spadło. I wszystko inne. Wszystko na raz. Wszystko, ze wszystkich stron. Nie było na nic miejsca, na oddech, na ucieczkę, na mnie. Wszystko spadło i przygniotło mnie, i nic nie mogło temu zapobiec.
Nie miałem pojęcia, po którym uderzeniu i kopnięciu odeszli. Rzucili mnie na ziemię, a ja natychmiast skuliłem się, wstrząsany płaczem. Chwyciłem trawę z całych sił i trząsłem się, walcząc o powietrze. Niebo. Niebo spadło.
Ktoś podszedł. Błagam nie. Błagam odejdź, już wystarczy, już wiem, już nie będę, już nigdy nie...
- Bear, Boże, co ci jest?
Ręka na ramieniu. Nie. Nie.
- Nie dotykaj mnie, nie chcę, nie dotykaj mnie, nie dot... - urwałem i zacisnąłem ręce na trawie, chowając twarz i kuląc się jeszcze bardziej. Niebo spadało znowu. - Nie dotykaj, nie będę...
Cofnęła się. Ręka. Były jakieś słowa, jakiś głos, to chyba Rick. Nie wiedziałem. Trząsłem się i płakałem i próbowałem oddychać. Jak najmniejszy. Musiałem być jak najmniejszy.
- Niebo spadło, ja nie chcę, ja nie chcę, ja się boję - wykrztusiłem i objąłem kolana jedną ręką. Nie usłyszałem odpowiedzi, nie słyszałem nic.
W końcu przeszło. Nie mam pojęcia, ile przeleżałem na trawniku, ale nie chciałem wstawać. Mój oddech stał się bardziej równomierny. Rick tu był, Rick dalej tu był.
- Wstaniesz? - I jego głos dotarł do mnie tak czysto i przejrzyście, że aż się skuliłem.
Pokręciłem powoli głową. Odejdź. Czy on też... czy on też chciał...
- Odejdź, proszę, nie chcę znowu... - zaszkliły mi się oczy i spiąłem mięśnie. Nie, błagam, nie znowu. - Nie chcę już, zostawcie mnie w spokoju...
Wyciągnął rękę, a ja wzdrygnąłem się i skuliłem mocniej. Cofnął ją znowu.
- Prze- przepraszam... - wydusiłem z siebie.
Rick? Co tu się podziało...
- To chyba nic złego, że wolę twoje towarzystwo od nich.
Odpowiedź całkowicie mnie zszokowała i wprawiła w jeszcze większe zdezorientowanie. Mnie? Od swoich kolegów? To... to musiał być żart. Pokiwałem tylko szybko głową.
- A tobie? - wyrzuciłem z siebie i spotkałem zdezorientowane spojrzenie Ricka. - Tobie... jak się spało? - dodałem pospiesznie, w duchu przeklinając swoje umiejętności społeczne. A raczej ich brak.
- Aaa - Rick pokiwał głową ze zrozumieniem. - Mi całkiem dobrze - stwierdził. - Wiesz, co teraz mamy?
- Um, matematykę... chyba. - Zawsze dodawałem na końcu "chyba". Tak żeby zaznaczyć, że nie jestem pewny i żebym w razie pomyłki mógł powiedzieć, że przecież nie byłem pewny.
Ponownie pokiwał głową.
- A wiesz w której sali?
- Na samej górze - odparłem, tym razem również wystrzegając się podawania szczegółów, których zgodności z prawdą nie byłem całkowicie pewny.
- Dzięki za szczegółowość - zażartował Rick.
- Ja wiem - odpowiedziałem ponownie zgodnie z prawdą.
Zapadła cisza. Nic nowego.
- No, miło się gadało, ale spadam. - Ręka chłopaka ciężko wylądowała na moich plecach. Poklepał mnie i udał się prawdopodobnie do swojej szafki. Albo do swoich kolegów.
Westchnąłem cicho i rozluźniłem spięte wcześniej mięśnie. Sam już nie wiedziałem, co powinienem o tym myśleć. A raczej o nim. Z jednej strony ostatnio naprawdę był... miły? Mogło się wydawać, że może faktycznie mu zależało, ale właśnie - wydawać się. Nie miałem pojęcia, komu powinienem wierzyć. Sobie czy jemu. Z drugiej strony coś we mnie chyba chciało po prostu zaufać, nie przejmować się myśleniem, czy jestem wystarczający. Przypomniałem sobie słowa Ricka - chciałem mieć kogoś, z kim po prostu by... kliknęło.
Pytanie brzmi jaką cenę przyszłoby mi za to zapłacić. To prawda, nie traktowałem chłopaka sprawiedliwie. Przecież możliwe było, że naprawdę chciał się zaprzyjaźnić, poznać, cokolwiek. Przecież mógł mieć dobre intencje. A ja z góry spisywałem to na straty, wyszukiwałem dziur w całym i zwyczajnie wątpiłem w czystą ciekawość Ricka, w jego uprzejmość. A to jest zła rzecz. Tak się nie powinno robić. Nie powinienem narzekać, skoro już napatoczył się ktoś, kto chciał spędzać ze mną czas. Rzecz w tym, że chyba nie potrafiłem inaczej. Jeszcze nie. Poza tym wciąż nie byłem pewny, czy Rick był szczery. Nie chciałem tak szybko podejmować decyzji o tym wszystkim, wolałem po prostu... trzymać bezpieczny dystans.
"Cholera jasna, Bear, zachowujesz się, jakby chodziło o małżeństwo, a nie kolegę," pomyślałem i westchnąłem, po czym wziąłem potrzebne mi książki z szafki. Może jednak samotność nie była taka zła. Na pewno była o wiele łatwiejsza. Chociaż siebie też nie rozumiałem. Swoich intencji.
- Te, myśliciel, na górę. Zaraz dzwonek. - Aż podskoczyłem. Przemówiła do mnie pani woźna, która wyglądała i brzmiała nieco jak woźna. Dziwne, nie widziałem jej nigdy wcześniej. Cudownie. Zmiany, które tak bardzo uwielbiałem.
Pokiwałem szybko głową, zatrzasnąłem szafkę (zrobiłem to za głośno, nie chciałem) i poszedłem na górę, przygotowując się na cały dzień spędzony wśród mnóstwa nieprzewidywalnych ludzi.
Po dzwonku jak zwykle poczekałem, aż wszyscy wejdą do sali. Nie miałem zamiaru przepychać się wśród tych wszystkich ludzi. Wszedłem jako ostatni i zamknąłem za sobą drzwi, natychmiast kierując swoje kroki do mojej ławki. Ostatnia w rzędzie od ściany, czyli jednocześnie poza zasięgiem uwagi i blisko do wyjścia. Tak w razie czego. Ku mojemu na krześle stojącym obok mojego, które zazwyczaj jest puste, siedział Rick. Zwolniłem kroku i poczułem wzbierający we mnie dyskomfort. Chłopak szukał czegoś w piórniku, a ja stałem niezdecydowany jakiś metr od ławki, mając ogromną ochotę schować się do szafek, o które się opierałem. Właściwie to mając ochotę schować się po prostu gdziekolwiek.
Rick podniósł wzrok i wyszczerzył się na mój widok.
- Hej, Misiek! Nie masz nic przeciwko temu, żebym z tobą posiedział, nie?
"Mam coś bardzo przeciwko czemuś innemu," pomyślałem i powstrzymałem się od skomentowania tego, jak mnie nazwał.
- Właściwie... właściwie to nie - wymamrotałem.
- No to na co czekasz, siadaj! - I odsunął mi krzesło.
Walczyłem chwilę z własnymi nogami, po czym zrobiłem trzy kroki i usiadłem. Przecież siedziałem z nim już wcześniej. To nic takiego. Tylko że nie siedziałem z nim w szkole. Automatycznie rozejrzałem się po klasie, ale nikt nie patrzył, chyba że zdążyli się odwrócić.
- Dość już pogaduszek, cisza! Dzisiaj... - przejrzała swój zeszyt i wybrała temat.
Siedem lekcji później z westchnieniem wyszedłem ze szkoły. To był... nie najgorszy dzień. Nie wydarzyło się nic specjalnego, no może oprócz faktu, że Rick siedział ze mną na matematyce, do czego byłem zupełnie nieprzyzwyczajony, więc całą lekcję spędziłem jak na szpilkach. Starałem się trzymać ręce przy sobie, ale trąciłem go łokciem. Dwa. Razy. Na szczęście chyba nie zauważył albo (i chwała mu za to) nie zwrócił uwagi. Ja za to przejąłem się tym aż za bardzo i wyszeptałem kilka razy przeprosiny, których chyba nie usłyszał albo (i znowu chwała mu za to) nie zwrócił na nie uwagi. Chyba że po prostu się na mnie obraził. Może należał do ludzi, którzy nienawidzą bycia trącanym łokciem? Może teraz naprawdę miałem przerąbane, a on tylko czekał na odpowiedni moment, żeby mi się odwdzięczyć?
Saatana, znowu dramatyzowałem. Potrząsnąłem głową w nadziei, że opuszczą ją bezsensowne myśli. Skręciłem za róg i powtórzyłem czynność. Tak... na wszelki wypadek. Dla lepszego efektu.
- A czego ty tą śmieszną głową kręcisz?
- Muchy pewnie odgania!
I śmiech. A ja zostałem ściągnięty ze ścieżki, zanim zdałem sobie sprawę z sytuacji. O cholera. Doczekałem się.
Zaczerpnąłem powietrza i spojrzałem w górę. Koledzy Ricka. O cholera. O cholera. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. I powietrza. Spojrzałem zrozpaczony na rękę trzymającą mnie za sweter.
- No i co się tak patrzysz, kreciku? Zabrać ci te okulary? Czy wolisz może patrzeć na nasze przystojne twarze? - zaśmiał się wyższy z nich, a ja czułem, jak oblewa mnie zimny pot i serce bije trzy razy szybciej niż zawsze.
Potrząsnąłem głową i spuściłem wzrok, nie będąc w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Moje nogi chyba zamieniły się w watę.
- Popatrz, Eric, trzęsie się - zauważył trzymający mnie blondyn. Wyższy z nich wyciągnął rękę i chwycił mnie za ramię, na co wzdrygnąłem się i zacząłem trząść się jeszcze bardziej. Pod powiekami poczułem piekące łzy, a o równomiernym oddechu mogłem tylko pomarzyć.
- Nie zapytasz, o co nam chodzi? - Trzeci zrobił krok do przodu i zdjął mi okulary, po czym przeszedł za mnie. Nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale nagle byłem unieruchomiony przez ludzkie ciało. Wszyscy byli za blisko. Szum w mojej głowie stawał się nie do zniesienia.
- Nie zapytasz? - powtórzył blondyn z uśmiechem, który po chwili zszedł z jego twarzy. Serce waliło mi tak, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi.
Wyciągnął rękę i trzasnął mnie w twarz. Skuliłem się tak, jak mogłem, czując piekący ból i łzy na policzkach. Ugięły się pode mną kolana, ale trzeci trzymał mnie za ramiona.
- Jak śmiesznie się trzęsie - zaśmiał się i potrząsnął mną. Powietrza.
- No zapytaj wreszcie - zniecierpliwił się blondyn i uniósł rękę.
- Po... co? - wykrztusiłem, a nowy strumień łez spłynął po mojej twarzy.
- Nie o to prosiłem. Miałeś powiedzieć cztery słowa, a powiedziałeś tylko dwa - stwierdził. Poczułem kłujący ból w brzuchu i całkowicie straciłem oddech.
- Stój na nogach! - rozkazał trzeci i potrząsnął mną.
Rozpaczliwie spróbowałem odzyskać kontrolę nad nogami. Czułem, że zaraz niebo spadnie i roztrzaska mi się na głowie, a potem przejedzie mnie tysiąc samochodów. Powietrza. Powietrza. Zaczerpnąłem rozpaczliwie oddech, usiłując go wyrównać.
- Powtórz, do cholery, jednej rzeczy nie możesz zrobić?
- O co- o co wam- o co wam- o co wam chodzi? - wyjąkałem i mrugałem, żeby powstrzymać łzy.
- No brawo, gratulacje - powiedział niższy i wymierzył mi cios w klatkę piersiową.
Zgiąłem się w pół, za co dostałem kopniaka w kostkę od tego, który mnie trzymał. Ponownie zupełnie straciłem oddech, a świat zaczął mi wirować przed oczami.
- Co ty się tak do tego Ricka przyczepiłeś? On taki nie był, co żeś z nim zrobił? - warknął niewyraźny głos. - On ma chodzić z nami, nie z tobą, rozumiesz? Zbliż się do niego jeszcze raz!
Uderzył mnie pięścią w twarz. Łzy płynęły mi strumieniami po twarzy. Nie mogłem oddychać. Nie mogłem stać. Nic nie mogłem. Błagałem w myślach niebo, żeby wreszcie spadło, żeby wreszcie przygniotło mnie i ich.
- Zbliż się do niego jeszcze raz!
Powtórzył uderzenie, tym razem w brzuch. Spazmatyczne oddechy, które brałem, tylko pogarszały ból w klatce piersiowej i poniżej.
Spadnij. Spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, spadnij, powtarzałem wciąż w myślach. To była jedyna rzecz w mojej głowie. Spadnij.
- Będziesz z nim więcej rozmawiał?
- Nie...! - wykrztusiłem i zalałem się łzami, walcząc z całych sił chociaż o odrobinę powietrza.
- Chcesz dostać więcej?
- Nie chcę, nie chcę, nie chcę - zacząłem powtarzać bezwiednie, czując jak znowu tracę panowanie nad nogami, duszony płaczem.
- A widzisz, jednak dostaniesz. Strasznie śmiesznie się tym emocjonujesz, kurwa.
- Zupełnie jakby nigdy nie dostał wpierdolu, nie?
Kolejny cios. I kolejny. I kolejny. Nic już nie słyszałem ani nie widziałem. Niebo spadło. Przysięgam, że niebo spadło. I wszystko inne. Wszystko na raz. Wszystko, ze wszystkich stron. Nie było na nic miejsca, na oddech, na ucieczkę, na mnie. Wszystko spadło i przygniotło mnie, i nic nie mogło temu zapobiec.
Nie miałem pojęcia, po którym uderzeniu i kopnięciu odeszli. Rzucili mnie na ziemię, a ja natychmiast skuliłem się, wstrząsany płaczem. Chwyciłem trawę z całych sił i trząsłem się, walcząc o powietrze. Niebo. Niebo spadło.
Ktoś podszedł. Błagam nie. Błagam odejdź, już wystarczy, już wiem, już nie będę, już nigdy nie...
- Bear, Boże, co ci jest?
Ręka na ramieniu. Nie. Nie.
- Nie dotykaj mnie, nie chcę, nie dotykaj mnie, nie dot... - urwałem i zacisnąłem ręce na trawie, chowając twarz i kuląc się jeszcze bardziej. Niebo spadało znowu. - Nie dotykaj, nie będę...
Cofnęła się. Ręka. Były jakieś słowa, jakiś głos, to chyba Rick. Nie wiedziałem. Trząsłem się i płakałem i próbowałem oddychać. Jak najmniejszy. Musiałem być jak najmniejszy.
- Niebo spadło, ja nie chcę, ja nie chcę, ja się boję - wykrztusiłem i objąłem kolana jedną ręką. Nie usłyszałem odpowiedzi, nie słyszałem nic.
W końcu przeszło. Nie mam pojęcia, ile przeleżałem na trawniku, ale nie chciałem wstawać. Mój oddech stał się bardziej równomierny. Rick tu był, Rick dalej tu był.
- Wstaniesz? - I jego głos dotarł do mnie tak czysto i przejrzyście, że aż się skuliłem.
Pokręciłem powoli głową. Odejdź. Czy on też... czy on też chciał...
- Odejdź, proszę, nie chcę znowu... - zaszkliły mi się oczy i spiąłem mięśnie. Nie, błagam, nie znowu. - Nie chcę już, zostawcie mnie w spokoju...
Wyciągnął rękę, a ja wzdrygnąłem się i skuliłem mocniej. Cofnął ją znowu.
- Prze- przepraszam... - wydusiłem z siebie.
Rick? Co tu się podziało...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.