sobota, 19 kwietnia 2025

Od Maddie cd. Ricka

- Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę – usłyszałam wyraźnie, ponieważ stałam przy drzwiach i podsłuchiwałam jak stara, wścibska sąsiadka, której hobby było śledzenie życia innych ludzi. Jednak sami są sobie winni: Rick zachowywał się ewidentnie, jakby chciał coś ukryć, a koleś, którego chyba chciał ukryć, zachowywał się zdecydowanie za głośno niżby powinien. Tylko kotka nie była zainteresowana tym wszystkim: wróciła na łóżko i zaczęła je obwąchiwać.
- Spierdalaj, Zdechły.
- Już mnie nie ma, księżniczko.
Odsunęłam się od drzwi, przypominając sobie o szklance, trzymanej w dłoniach. Spojrzałam na ciecz w środku, po której tafli rozciągały się delikatne owale. Na początku sądziłam, że to kawa się trzęsie, ale to moje dłonie, czego nie mogłam zrozumieć, ponieważ nie odczuwałam żadnego strachu. Jakby tak pomyśleć… to nic nie czułam.
Rick wrócił, a nasze spojrzenia się skrzyżowały. Lepiej nie wiedzieć. Im człowiek mniej wie, tym więcej śpi.
- Jednak nie kurier. Zły adres – mruknął.
- Mhm. A ta mąka w kieszeni? – burknęłam widząc, że to, co chciał tak sprytnie ukryć, wystawało ponad połowę z jego kieszeni. Ile tego mogło być? Jak to się warzyło? Na gramy?
- Nie interere bo kici kici – uśmiechnął się blado, chowając przedmiot głębiej do kieszeni. Zanurzyłam usta w chłodnej już kawie, dopijając ją.
- No tak. Im się mniej wie, tym się lepiej śpi, nie? – przyznał mi rację. – Chyba dlatego głupi ludzie mają prościej – dodałam podchodząc do stołu i odkładając szklankę na stół. 
- Znasz takiego? – zapytał, zmieniając temat. 
- Mój sąsiad? – zasugerowałam. – Chyba ma jakieś porażenie na mózgu, na połowie głowy ma taką czerwona plamę. Jest bardzo sympatyczny, ale jedyne, co potrafi, to podlać kwiaty – wyjaśniłam i zerknęłam na niego. Delikatnie się uśmiechał. 
Podeszłam do kotki, która ułożyła się wygodnie na łóżku i gdy zaczęłam ją głaskać, mój wzrok spotkał się ze wcześniejszym problemem.
- Pomóc ci z tym stolikiem? – zapytał. Rick wrócił do pokoju, prawdopodobnie uprzednio chowając gdzieś biały proszek w mieszkaniu. Spojrzał na połamany mebel i machnął ręką.
- Nie musisz. Jest do wyrzucenia – stwierdził podchodząc do niego i dokładniej przyglądając się kawałkom drewna. Gdy kucnął, dotknęłam go palcem w kręgosłup. Wygiął się i spojrzał na mnie zdziwiony.
- Sprawdzam, czy boli – wyjaśniłam z lekkim rozbawieniem, na co ten przekręcił oczami, ale ewidentnie już rozluźniony.
Nie będę go pytać o narkotyki. Nie powinnam.
- Jeśli chcesz się do czegoś przydać, to możesz mi pomóc to znieść na dół.
- Nie chcesz tego skleić taśmą? Będzie pasowało do wystroju – kotka schowała nos pod łapę, więc przestałam ją głaskać. Podeszłam do niego i wzięłam do ręki połamaną deseczkę. Zwarzyłam ją w dłoni, po czym lekko machnęłam nią w stronę głowy Ricka, jakbym miała w dłoniach pałkę do baseballa. Nie uderzyłam go, tylko wzięłam kolejną do ręki. Chłopak się zaśmiał.
- Mam inne problemy na głowie, by sklejać połamany mebel – przyznał, zbierając do ręki resztki drewna.
- Masz rację. Musisz pozbyć się tego szczura – przyznałam, po czym zgarnęłam telefon do kieszeni, mając zamiar już wrócić do siebie.
- Jednego się zaraz pozbędę – spojrzał na mnie, na co zmarszczyłam brwi, nie ukrywając jednak rozbawienia.
- Na jego miejsce przybędzie drugi. Zobaczysz.
Wynieśliśmy połamany stoliczek z mieszkania chłopaka. Podeszłam wpierw do windy, zapominając o tym, że jest zepsuta. Spojrzałam naburmuszona na Ricka, czekającego przy schodach. Jego wyraz twarzy mówił wszystko, ale się nie odezwał. Ruszyliśmy schodami na dół.
W drodze po schodach wróciłam do tematu narkotyków. Tylko ten jeden raz i nigdy więcej.
- Uważaj na siebie – zaczęłam. 
- Co? – nie zrozumiał.
- Uważaj na siebie – powtórzyłam. – Prochy prawie zniszczyły życie mojemu wujkowi. A nie brał. Nawet nie handlował – wyjaśniłam. Przez moment milczał.
- Jasne – tylko tyle. Zrobi co zechce.
Skierowaliśmy się do wyjścia z budynku, a potem do śmietników. Położyliśmy kawałki drewna obok kontenerów.
- Odwieźć cię? – zaproponował, ale ja pokręciłam głową.
- Nie trzeba. Może wuj mnie po drodze zgarnie. Jeśli nie, to się przejdę.
- Masz blisko?
- Tak. Uważam, że gdzie dojdę w ciągu godziny, to blisko.
- Widzimy się na kolejnej terapii? - pokiwałam głową.

<Rick?>

Od Maddie cd. Arthura

- Jadłaś kiedyś śmieszne żelki? – zapytał, a ja spojrzałam na niego zaciekawiona. Oczywiście, że nie. Miałam styczność z narkotykami w taki sposób, że wiedziała co to, a nawet kto nimi handlował, ale nigdy niczego nie próbowałam. Po pierwsze, Kangee dał mi jasno do zrozumienia, z czym to się wiąże, jakie to ma konsekwencję, no i oczywiście przytoczył dobrze znaną mi historię z dzieciństwa, jak związek z narkotykami, nawet pośredni, prawie mu zniszczył życie. Po drugie, nigdy nie dostałam propozycji od osoby, którą był znała dłużej niż dzień i nie byłaby to osoba z tego dziwnego otoczenia, w którym toczy się walki i w którym, według wujka, nie powinnam się nigdy znaleźć.
- Te, po których masz fazę? Bo patrząc na dzisiejszy dzień, nie wyobrażam sobie być trzeźwym. – uśmiechnęłam się sama do siebie. No cóż, ja dalej byłam trzeźwa i raczej żaden alkohol kupiony w barze tego nie zmieni. Może, gdyby niczego nie rozcieńczali, a ja miałabym otwarty dostęp do baru, to by się zmieniło, ale w chwili obecnej, do rana powinno mi się tylko chwiać w głowie.
- A jak to działa? – zapytałam. Stanęliśmy na czerwonym świetle.
- Trochę jak zioło – wyjaśnił. – Przyznaj, nigdy niczego nie wzięłaś – stwierdził spokojnie, bez żadnego ataku. Przytaknęłam mu.
- Ano, boje się, że mi się spodoba ten łagodny stan odurzenia. Z opowieści innych wynika, że jest to przyjemne – światło na pasach zmieniło się na zielone, więc ruszyliśmy przed siebie. 
- Do czasu. Chociaż też nie zawsze. Słyszałem kiedyś, że jakaś dziewczyna wylądowała w szpitalu, bo miała halucynacje o wychodzących rękach ze zlewu.
- Złapały ją i udusiły?
- Nie, przestraszyła się i poślizgnęła, uderzając głową o podłogę. Rozbiła ją sobie.
- Ah. A po tych żelkach…?
- Są łagodne, nie ma szans na wychodzące ręce z zaułków ani nic podobnego. Jeśli nie chcesz, to zrozumiem – szturchnęłam go lekko łokciem.
- Jestem ciekawa – spojrzałam na niego, a on się delikatnie uśmiechnął.
Poczęstował mnie żelkiem, który był słodki w smaku. Gdy go zapytałam o to, czy trzyma się go pod językiem do rozpuszczenia (jak inne pastylki, których nazwy nie znałam), roześmiał się i pokręcił głową. Zjadłam jeszcze kolejne trzy żelki, nim weszliśmy do baru. Znalezienie wolnego stolika o tej porze graniczyło z cudem, ale akurat trafiliśmy na zwalniany stolik przez jakąś parę. Szybko zajęłam stolik czując, że moja „prędkość” się zwiększyła. Usiadłam uśmiechnięta. 
- Po ilu to działa? – zapytałam, gdy chłopak do mnie dołączył. On również się uśmiechał.
- Chyba po pół godzinie – odparł.
Zamówiliśmy po najtańszym piwie, a ja go wypytałam o bliznę na brwi. Dotknął jej palcem i wyjaśnił, że powstała po bliskim spotkaniu z drzewem. 
Muzyka, która leciała w barze stała się wyraźniejsza. Rozumiałam każde słowo śpiewane kobiecym głosem i do razu podłapałam nastrój muzyki.
- Znam to – oświadczyła szepcząc. - I will survive. Long as I know how to love, I know I'll stay alive – zaśpiewałam, na co chłopak się cicho zaśmiał. – Znasz to? – pokiwał głową, zaczynając ruszać ramionami. Przypadkowo kopnęłam go nogą pod stołem, gdy zaczęłam nimi machać w rytm muzyki.
Cholera. Już dawno nie czułam takiego rozluźnienia i radości. Nie pamiętam, co się wtedy robi!

Arthur? c;

niedziela, 6 kwietnia 2025

Od Ricka cd. Maddie

Nie patrzyła na mnie jak na kogoś wartego podziwu, chociaż czasem łapałem jej wzrok zawieszony na moich tatuażach. Widziałem w jej oczach coś więcej niż ciekawość – współczucie. I nie to udawane, nachalne, tylko to ciche, podskórne, które człowiek zna, jeśli sam kiedyś nim obdarzał. Wiedziałem, że niektórzy mają mnie za typa o twardym spojrzeniu i jeszcze twardszej psychice, ale ona jakimś cudem widziała przez to wszystko. Nie pytała o tatuaże. Nie pytała o wojsko – i za to byłem wdzięczny. Chociaż nie przyznałbym się do tego na głos. Zwykle ludzie byli albo zafascynowani, albo podnieceni, albo pytali „a zabiłeś kogoś?”, jakby to była kurwa gra komputerowa. A ona po prostu siedziała i piła ze mną kawę. I było to jednocześnie dziwne i... cholernie normalne.
I wtedy weszła Savannah.
Moja mała, cwana, pierdolona łowczyni.
Z początku nie zauważyłem, co niesie – była za szybka, za lekka. Ale kiedy położyła swoje „trofeum” przy nodze stołu, przeszedł mnie dreszcz. To nie była mysz. Nawet nie szczur. To był jebany mutant. Wielki, obrzydliwy skurwysyn, który wyglądał, jakby żywił się innymi szczurami.
– Savannah – mruknąłem głosem ojca, który właśnie został zawstydzony przez swoje własne dziecko. A ona? Polizała łapkę, jakby przyniosła mi pizze i czekała na napiwek.
Oczywiście, usłyszałem komentarz o „syfie” i nie mogłem nie parsknąć. No cóż – uczciwie. Wziąłem szczura za ogon, jakbym był w jakimś cholernym filmie o przetrwaniu, i uniosłem go, żeby ocenić skalę tej całej katastrofy. I wtedy szczur, ten jebany szczur, otworzył oczy.
Zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, ten potwór z piekła rodem szarpnął się i rzucił mi na szyję. Poczucie godności odeszło w siną dal. Nie mam pojęcia, jak wyglądałem – pewnie jak postać z kreskówki, co dostaje tortem w twarz – ale odruch wygrał z paniką. Odrzuciłem go jednym ruchem, aż zmienił tor lotu, ale sam poleciałem do tyłu jak porąbany.
Czułem, jak stoliczek pod moim tyłkiem się ugina, a potem pęka z trzaskiem, który mógłby obudzić umarłych. Upadek nie był dramatyczny, ale godność przepadła razem z moim ostatnim kubkiem do kawy. Szczur, niewzruszony, dał drapaka, jakby właśnie przeżył starcie z bossem i wygrał. A Savannah? Jak tylko zrobiło się głośno, zniknęła jak duch. Nawet nie wiem gdzie – chyba zeszła do piekła, skąd wzięła swojego nowego przyjaciela.
Spojrzałem na nią – stała, gotowa do akcji, ale nie zrobiła nic. Ani kroku. Tylko się patrzyła. I to był ten moment, kiedy wiedziałem, że będzie się z tego śmiała jeszcze przez tydzień.
Nie mogłem się nawet wkurzyć. Gdybym zobaczył siebie z boku, pewnie też bym się śmiał.
Ale serio... mogła chociaż udawać, że próbuje mnie ratować. Albo chociaż rzucić tym cholernym kapciem. 

Zebrałem się z podłogi, jeszcze przez chwilę czując w żebrach echo uderzenia o ten biedny, drewniany stolik z Ikei, który nie miał prawa przeżyć spotkania z moim kręgosłupem. Zasyczałem, bo coś mi chrupnęło w plecach, a potem spojrzałem na nią — nadal stała w tym samym miejscu, z ręką na ustach, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
— Ty się serio śmiejesz? — warknąłem, otrzepując spodnie z drzazg i resztek kurzu, jakbym właśnie wygrał starcie z żywiołem. Albo przynajmniej z jebanym szczurem ninja.
— Próbuję nie — wydusiła przez zaciśnięte zęby. — Ale... Rick... on ci się rzucił na twarz jak... jak kochanka po pięciu latach rozłąki!
Parsknęła. A potem się roześmiała na dobre. Głośno, szczerze, z dłońmi opartymi o stół, który — przypomnę — chwilę temu był moim trumnopodobnym boiskiem walki. Westchnąłem ciężko, ale uśmiechnąłem się pod nosem. No dobra, też mnie to trochę bawiło. Trochę.
— Chciałem tylko pomóc mu się przenieść na drugą stronę — mruknąłem teatralnie, rozglądając się za czymś, co mogłoby służyć jako szczurołap. — Ale chyba nie był jeszcze gotowy.
– Dzięki, że… nie rzuciłaś się ratować – rzuciłem z przekąsem, od niechcenia, ale głos miałem trochę zbyt szorstki, jakbym się mimo wszystko przejął.
Wzruszyła ramionami.
– Myślałam, że sobie poradzisz. Po twoich tatuażach sądziłam, że to nie pierwszy wróg, który rzuca ci się do gardła.
Uśmiechnąłem się. Krzywo.
– Pierwszy, który miał wąsy i ogon.
— Następnym razem — mruknąłem, zerkając na nią i na dziewczynę — wprowadzamy jakieś zasady. Jakieś protokoły. Przynajmniej jeden kapeć rzucony w kierunku przeciwnika.
— Albo wiadro z wodą.
— Albo miotacz ognia.
— Przesadzasz.
— Może.
Zamilkliśmy. A potem oboje, prawie jednocześnie, znów się roześmialiśmy. Ten dzień zaczął się jak zwykle — za ciemny, za cichy, za bardzo mój. Ale teraz, z rozpieprzonym stołem, uciekającym szczurem, rozbawioną dziewczyną i kotem z kompleksem geparda, świat wydawał się... nieco mniej beznadziejny.I wtedy rozległo się pukanie. Głośne, niecierpliwe, wkurwione. Spojrzała na mnie pytająco.
— O tej porze? — zapytała.
Wzruszyłem ramionami, już wstając.
— Pewnie kurier, coś zamawiałem — palnąłem, mijając ją w drodze do drzwi.
Otworzyłem tylko na tyle, żeby przesmyknąć się przez próg i nie dać jej zajrzeć na klatkę. Za drzwiami stał Zdechły — kwadratowy łeb, żonobijka, blizna na szyi, i ten jego klasyczny grymas, jakby całe życie go bolało.  Ale zanim zdążyłem coś powiedzieć, pchnął mnie w klatkę piersiową i przygwoździł do ściany tuż obok drzwi.
— Ty sobie, kurwa, ze mnie jaja robisz? — warknął tak blisko, że poczułem na twarzy jego oddech. Śmierdział tanim fajkiem i czymś kwaśnym. — Kiedy była mowa o „jutro”, to nie miałem na myśli „kiedyś”.
Zacisnąłem zęby. W głowie odliczałem, ile sekund potrzebuję, żeby go złamać w pół. Ale za drzwiami była ona. Więc nie zrobiłem nic.
— Spuść z tonu — mruknąłem cicho. — Nie jestem twoim chłopcem na posyłki.
Zdechły prychnął, ale jeszcze przez chwilę trzymał mnie za kołnierz.
— Wiesz, ile czekam? Za dużo jak na typa, który bierze, a potem znika. Masz hajs?
Sięgnąłem do kieszeni bluzy, wyjąłem zwinięte banknoty.
— Masz. Tyle, ile trzeba.
— Tyle, ile trzeba? — parsknął. — To, kurwa, matematyka czy przedszkole?
Podał mi pakunek — biały, ciasno zawinięty, wyglądał jak zwykły woreczek z niczym. Ale nie był z niczym. Schowałem to od razu do kieszeni, nie odrywając od niego wzroku.
— I nie zgrywaj bohatera — rzucił, cofając się i poprawiając ortalion. — Bo jak się znowu spóźnisz, to pogadamy inaczej. Szkoda obijać tą twoją i tak już krzywą mordę.
Ale nie dałem mu satysfakcji. Tylko skinąłem głową, jakbym nie słyszał tej groźby, nie on pierwszy i nie ostatni.
— Spierdalaj, Zdechły.
— Już mnie nie ma, księżniczko
Zsunął się po schodach, mrucząc coś o „późnych śniadaniach i jebanych dilerach z TikToka”.
Zamknąłem drzwi. Przez chwilę tylko stałem, nasłuchując, czy zniknął. Potem odwróciłem się — i zobaczyłem ją, stojącą kilka kroków dalej, z kubkiem w ręku i miną, która mówiła „nie wiem, co się właśnie wydarzyło".
Uśmiechnąłem się. Znowu. Bo co innego mam zrobić?
— Jednak nie kurier — mruknąłem. — Zły adres.
Odpowiedziała tylko cichym:
— Mhm. A ta mąka w kieszeni? - burknęła.
Spojrzałem odruchowo na kieszeń, dragi wystawały jak jeleń na autostradzie. 
- Nie interere bo kici kici. - uśmiechnąłem się trochę blado. Ostatnie czego potrzebowałem to kogoś wmieszanego w moje sposoby zarobku.

Maddie?

środa, 2 kwietnia 2025

Ofelia Reitez!

Dołącza do nas Ofelia Reitez! Przywitajmy ją ciepło!


Ofelia Reitez | 20 lat