środa, 12 czerwca 2019

Od Seana cd. Alana

Poranek zapowiadał się całkiem zwyczajnie. Wstałem jeszcze zanim Comachce zdążyła choćby uchylić jedną powiekę i zadowolony z takiego obrotu spraw spakowałem wszystkie potrzebne mi na dzisiaj podręczniki. Wczoraj odpuściłem sobie kąpiel, więc teraz wypadało jednak chociaż polać się letnią wodą i spłukać jakoś ten brud. Zdążyłem już zdjąć wszystkie ubrania, kiedy usłyszałem pukanie do drzwi. Zmarszczyłem brwi, bo nie spodziewałem się nikogo tak wcześnie rano. Szybko zawiązałem ręcznik w pasie i ruszyłem, aby otworzyć. Moim oczom ukazał się Alan w jasnoróżowej bluzie i czarnych spodniach z dziurami. Uśmiechnąłem się, ponieważ wyglądał uroczo. Zresztą tak jak zawsze, ale wolałem nie mówić tego głośno. Szerzej otworzyłem drzwi, żeby chłopak mógł wejść do środka zamiast stać na korytarzu. Niespodziewanie pocałowałem go w policzek, a wtedy szatyn zmierzył mnie spojrzeniem. 
- O kurwa... - wyrwało mu się, na co jedynie wywróciłem oczami.
Zupełnie jakby nigdy nie widział białego ręcznika. Okej, chodziło o coś innego, ale zażartować zawsze sobie można.
- Też miło cię widzieć - zaśmiałem się, w duchu modląc się, by sen mojego cudownego psa okazał się wyjątkowo mocny. 
- Oj, ciebie to bardzo miło - Alan także się zaśmiał, więc ponownie wywróciłem oczami.
Czasami jest z niego taka trzynastolatka... A czasami osiemnastolatka. Przypomniałem sobie o potrzebie wzięcia prysznica i skierowałem do łazienki. W końcu nic się samo w przyrodzie nie dzieje, a ja naprawdę nie czułem się zbyt świeżo. Może to mój zapach tak ładnie uśpił suczkę? Wyrzuciłem te okropne myśli z głowy, bo były zbyt absurdalne i głupie, nawet jak na mnie. 
- Nie potrzebujesz może towarzystwa? - zapytał chłopak, sprawiając, że odwróciłem się w jego stronę i uniosłem brew.
Kiedy on się zrobił taki odważny? Cóż, choćbym nie wiem jak bardzo chciał jego towarzystwa, to musiałem szybko uporać się z kąpielą, bo pies sam się nie wyprowadzi. Jak już wspominałem, nic się samo niestety nie zrobi. 
- Nie Alan - pokręciłem przecząco głową. - Mamy szkołę za około godzinę - dodałem stanowczo, a szatyn wydał z siebie pomruk niezadowolenia.
Kolejny dowód na to, że czasami zachowuje się jak nastolatka, bądź pięciolatek. Trzeba dodać kolejny stan do wyżej wymienionych. Widząc wyraz twarzy chłopaka, poczułem potrzebę kolejnego zaprzeczenia. 
- Alan, nie - znów pokręciłem głową na boki, ale przypadkiem odczułem także zbyt dużą satysfakcję, by być w stanie ją ukryć. 
Winters odłożył swój plecak na podłogę i zbliżył się do mnie. Trudna z niego sztuka, nie ma co. W duchu westchnąłem, sam tego chciałem, ale nie mogłem sobie na to pozwolić.
- Nie mów do mnie jak do psa - zrobił smutną minę, a ja po prostu nie mogłem nie wywrócić oczami.
- Po prostu nie - odparłem, uśmiechając się gdy Alan jęknął z niezadowoleniem.
Cóż... może tylko  trochę lubiłem mu grać na nerwach. Szczególnie rano. Oj tak, może się to stać moim nowym hobby, jeżeli ktoś zapyta. Byłem pewny, że zdążyłem mocno go podirytować, jednak nie spodziewałem się przyparcia do ściany mojego własnego pokoju. Chłopak zaczął obsypywać mnie pocałunkami i nie mogłem powiedzieć, żeby mi się nie podobało. Silna wola. Pamiętaj Sean.
- Alan zostaw... - powiedziałem cicho w przerwie między pocałunkami.
Ciężko było mi złapać oddech, czułem, że jeszcze chwila i zupełnie się poddam a na to nie mogłem wyrazić zgody. Nie teraz. 
- Nie baw się moimi potrzebami, Montgomery - szepnął szatyn, aby następnie pocałować płatek mojego ucha. Za dużo, za dużo. 
Zaczął schodzić coraz niżej, na szyję. Nawet nie zorientowałem się kiedy przyssał się do miękkiej skóry, pozostawiając tam ślad w postaci malinki. Nie, nie, nie. Bardzo zły pomysł. Zebrałem resztki swojej marnej silnej woli i odepchnąłem od siebie delikatnie chłopaka. Spojrzałem na niego z lekką irytacją, udając, że wcale mnie to nie ruszyło. To wcale nie tak, że patrzyłem wszędzie tylko nie na jego usta. 
- Nie musiałeś - westchnąłem, gdy już udało mi się choć w części odzyskać panowanie nad głosem.
Chyba jeszcze nigdy w życiu nie czułem się tak źle, gdy widziałem jego zdezorientowane i zawiedzione spojrzenie. Tylko on potrafił wzbudzić we mnie jakieś wyrzuty sumienia samym wzrokiem. Krzyczałem na swój głupi rozsądek, bo przecież mogłem całkiem miło zacząć dzień. W głowie jednak ciągle krążył mi ten jeden specjalny wieczór, kiedy to szatyn uciekł przed pocałunkiem. Oko za oko, odwyk za odwyk. Momentalnie lepiej się poczułem. 
- Nie baw się moimi potrzebami, Montgomery - chłopak powtórzył swoje wcześniejsze słowa, sprawiając iż ponownie zmuszony byłem wywrócić oczami.
Na tym skończyła się ta wymiana zdań, tego mogłem być pewny.
-  Po prostu poczekaj na mnie w salonie, a ja się wykąpie - powiedziałem jedynie i skierowałem się już prosto do łazienki. 
Po krótkim zastanowieniu wymyłem również włosy, korzystając z ulubionego szamponu z ekstraktem z owoców leśnych. Nie za bardzo chciało mi się je suszyć, więc pozostawiłem je mokre, licząc na to, że będzie trochę cieplej niż ostatnio. Nałożyłem na siebie czarną koszulkę, szarą rozpinaną bluzę z kapturem i czarne jeansy. Czerwony ślad odznaczał się na mojej jasnej skórze, a akurat nie posiadałem niczego czym mógłbym go zakryć. Zmierzyłem się uważnie spojrzeniem w lustrze i po stwierdzeniu, że jako tako to wygląda, wyszedłem z łazienki. Alan siedział sobie spokojnie na moim łóżku i z uwagą przyglądał się obudzonej Comanche. Sunia nie ruszyła się ani na milimetr i równie uważnie spoglądała na szatyna. Zaśmiałem się cicho, czym zwróciłem uwagę szatana w postaci psa. Biała kulka szybko do mnie podleciała i zaczęła ocierać się o nogę niczym rasowa kotka. Prychnąłem, widząc te nieudolne próby pokazania chłopakowi kto dostaje tutaj więcej uwagi oraz miłości. Złapałem swój plecak, po czym rzuciłem znaczące spojrzenie w kierunku Wintersa. 
- Zaraz wrócę, tylko zejdę z nią na dół - oznajmiłem, podchodząc do drzwi wyjściowych. - Chyba, że chcesz iść z nami? 
Chłopak wzruszył ramionami i wstał z łóżka, na którym wcześniej siedział. Razem wyprowadziliśmy więc psa, a kiedy Comanche wylądowała już bezpiecznie zamknięta w pokoju, udaliśmy się na lekcje. Dzień jak codzień
***
Trochę naiwnie myślałem, że Connor z resztą już się odczepili, jednak przeliczyłem się. Jak tylko zobaczyli malinkę na mojej szyi, od razu zaczęli wskazywać nas palcem i szyderczo się śmiać. Zdecydowanie to lepsze od bicia, ale nadal niezbyt miłe. Gdyby Inez nie zaoferowała mi tego jakiegoś korektora i pudru, prawdopodobnie nie przeżyłbym dzisiejszego dnia na czysto. Co tu dużo mówić, blondynka uratowała mi tyłek. Dziękowałem jej już chyba tysiąc razy, a mimo to nadal czułem się zobowiązany do zaproszenia jej na kawę. Zgodziła się, pod warunkiem, że będzie tam też Alan. Ja nie widziałem w tym żadnej przeszkody, więc przystałem na propozycję. Po lekcjach w trójkę udaliśmy się do ulubionej kawiarenki na terenie akademii. Usiedliśmy przy stoliku oddalonym od innych, który był przeznaczony akurat dla trzech osób. Na początku w milczeniu czekaliśmy na dziewczynę, która miała nas obsłużyć. Każde z nas coś zamówiło, przy czym zdecydowałem się wyjątkowo na waniliowe cappucino. 
- Um... więc jak ci u nas, w Dressage Academy? - zwróciłem się do blondynki, próbując jakoś przerwać niezręczną ciszę. 
Inez splotła ręce na stoliku i posłała mi lekki uśmiech, widocznie zadowolona z tego, że się odezwałem. Poczułem się jak uczeń, którego nauczycielka właśnie pochwaliła. Dziwne uczucie.
- Całkiem dobrze, aczkolwiek niektórzy - tu skrzywiła się nieznacznie - są strasznie nietolerancyjni.
Kiwnąłem głową, całkowicie się z nią zgadzając. Z pewnością miała na myśli naszych ulubionych homofobicznych przyjaciół. Zatrzymałem swoje spojrzenie na Alanie, obserwując go z ogromną dokładnością. Uśmiechnąłem się sam do siebie, po raz kolejny w tym dniu stwierdzając, że jest uroczy. Wytężyłem słuch i tym razem wyszczerzyłem się jak głupi do sera. W radiu leciała jedna z moich ulubionych piosenek Lauv i Troye Sivana. Odchrząknąłem, przygotowując się na kompletne ośmieszenie. 
- I'm so tired of love song, tired of love songs, tired of love. Just wanna go home, wanna go home, woah - zacząłem, z każdym słowem pozwalając sobie na głośniejszy śpiew. - Party, trying my best to meet somebody, but everyone around me is falling in love to our song woah.
Zaśmiałem się gdzieś między wstępem i pierwszą zwrotką, a nawet wstałem z krzesła. Kilkoro gapiów wyciągnęło swoje telefony, sam nie wiem czy nie po to, by zadzwonić do dobrego psychiatryka. Kiedy piosenka się kończy, otrzymuję głośne brawa, nawet od pracowników kawiarni. Spełniony usiadłem obok Alana i Inez, uśmiechając się do nich jakby nigdy nic. Dziewczyna otworzyła usta chcąc coś powiedzieć, ale równie szybko je zamknęła. Po krótkiej chwili szatyn wybuchł śmiechem, a ja wraz z blondynką przyglądaliśmy się mu, jakby dopiero co uciekł z wariatkowa, do którego sam mógłbym trafić. 
- Ty to umiesz zrobić widowisko, Montgomery - powiedział, gdy już się uspokoił.
Prychnąłem, urażony. 
- Sam nie byłbyś w stanie zrobić lepszego, WInters - odgryzłem się, unosząc brew do góry. 
Jeszcze będzie się ze mną licytował skubaniec jeden. Skończyliśmy pić kawę, więc zapłaciliśmy każdy za swoje zamówienie i wyszliśmy z budynku. Niespodziewanie odwróciłem do siebie szatyna i pocałowałem go. 
- A to za co niby? - zmarszczył brwi.
Przewróciłem oczami po raz setny tego dnia. Jakbym wszystko musiał robić z jakiegoś powodu i nic nie mogło być spontanicznym zachowaniem. 
- Po prostu - wzruszyłem ramionami. - Każdy ma swoje potrzeby, canette.
Uśmiecham się złośliwie, przerabiając jego słowa z dzisiejszego poranka. Żeby sobie nie myślał, że o tym zapomniałem. Nawet nie zdążyłem załapać momentu, w którym blondynka się ulotniła, a my zostaliśmy sami na ścieżce prowadzącej do akademika. 


Alanek? 
Bardzo się starałam, więc doceń proszę. Słuchałam przy tym ulubionej playlisty z samymi perełkami

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.