Strony

sobota, 22 września 2018

Od Beauregarda cd. Ricka

 - Co ci strzeliło do głowy iść po nauczycielkę!? - Usłyszałem pierwsze wyrzuty ze strony Ricka. Na początku nie do końca wiedziałem, o co mu chodzi.
 - Słucham? - Popatrzyłem na niego nierozumiejącym wzrokiem.
 - Nakablowałeś na mnie nauczycielce... Zaprowadziłeś ją wręcz do mnie! - Warknął, po czym otworzył boks i zaczął sprzątać w środku. O co mu chodzi...? Przecież ja nic...
 - Ja? Nic nie powiedziałem przecież nauczycielce! - wybąkałem, czując narastający stres.
 - Oczywiście! Bo przecież to obok mnie stała nauczycielka, w dodatku trzymająca rękę na moim ramieniu - żachnął się z sarkastycznym uśmiechem.
 - Próbowałem cię tylko powstrzymać, gdybyś uciekł z lekcji, tak czy inaczej, dostałbym karę za brak reakcji! - Cóż, biedne rękawy swetra. Przysięgam, kiedyś tak je przetrę, że porobią się dziury.
 - To niepotrzebnie za mną lazłeś. Ile ty w ogóle masz lat? - To pytanie nawet mnie nie zaskoczyło. Ludzie często brali mnie za dziecko. Mimo tego to zapytanie bynajmniej nie zmniejszyło towarzyszącemu mi stresowi. Miałem wrażenie, że Rick zaraz dosłownie wybuchnie.
 - Siedemnaście...
 - A ja dwadzieścia, a więc na przyszłość nie wtrącaj się w sprawy dorosłych. Proste! - Wprawdzie nie widziałem jego twarzy, bo dalej z zaciętością sprzątał boksy, ale jego wypowiedź ociekała ironią. Zdecydowanie mnie nie polubił. - Wziąłbyś się za robotę, hm?
 Otrząsnąłem się. Faktycznie, nawet nie zauważyłem, że stałem jak słup przy taczce, podczas gdy Rick sprzątał. Szybko chwyciłem widły i zabrałem się za następny boks. Po chwili doszedł do mnie charakterystyczny zapach papierosa elektrycznego. Co on sobie myśli, przecież jesteśmy w stajni...
 - Tu nie wolno palić - powiedziałem cicho.
 - A wpisz mi uwagę. - Wypuścił dym prosto na moją twarz. Zacząłem kaszleć, otrząsając się z dymu, czemu towarzyszył śmiech Ricka.
 - Pomyślałeś... - przerwałem po pierwszym słowie, robiąc przerwę na krótki kaszel - jak niezdrowy dym z papierosów może być dla koni...? - Wezbrana we mnie irytacja całą tą sytuacją, ba - dniem, dodała mi nieco śmiałości.
 - Cóż, wydaje mi się... - Wrzucił kolejną porcję brudnej słomy do taczki - że koni chwilowo nie ma.
 - Niedługo wrócą... - wymamrotałem, przenosząc się do kolejnego boksu.
 - No to lepiej się pospiesz - odparował z irytacją.
 Nie odpowiedziałem. Znowu byłoby to całkiem bez sensu. Po prostu się z nim, perkele, nie idzie dogadać - pogodziłem się z tą myślą.
Kiedy wszystkie boksy były gotowe, przyszedł czas na sprowadzenie koni.
 - Najpierw pierwszy padok - zarządził Rick.   Poszedłem więc za nim, trzymając w ręku uwiąz.  Po paru minutach kilka pierwszych koni stało już w boksach, jedząc spokojnie siano. Sprowadziliśmy też drugi padok, a następnie zabraliśmy się za trzeci. Wszystko robiliśmy w ciszy. Na trzecim padoku stał Arystokrata. Uśmiechnąłem się na widok wałacha i zacmokałem cicho, gdy do mnie podszedł, niedbale zapinając uwiąz i głaszcząc konia po szyi.
 - A ten co, twój, że się z nim tak miziasz? - zapytał Rick, kręcąc głową, kiedy podpinał uwiąz Jabłonce.
 Pokiwałem głową, na co chłopak parsknął.
 - Ze skrajności w skrajność - stwierdził. - Wyglądasz przy nim jak mysz przy słoniu.
 Otworzyłem usta, aby coś odpowiedzieć, jednak szybko odpuściłem. Następne słowa, wypowiedziane szeptem, zwróciłem do konia:
 - Wiem, że mieliśmy dzisiaj pojechać gdzieś dalej. Jak widzisz - westchnąłem cicho - plany trochę się pozmieniały.
 Rick mruknął coś pod nosem, pewnie o tym, jakim to idiotą nie jestem. Wprowadziłem Arystokratę do boksu i z westchnięciem podążyłem w stronę kolejnego padoku. Na szczęście został już tylko jeden. Spojrzałem na wiszący w stajni zegar. To, co pokazywał, wstrząsnęło mną trochę. Była już siedemnasta. To nici z planów... - pomyślałem niechętnie. - Już nic nie zdążę zrobić.
 To była prawda - zaraz po tym, jak trochę oddaliłem się od stajni, uprzednio mamrocząc jakieś słowa pożegnania, pognałem biegiem w stronę budynków mieszkalnych. Zostało mi przerażająco mało czasu, a naprawdę musiałem dzisiaj pograć na fortepianie, nauczyć się na jutrzejszą kartkówkę z biologii i odrobić lekcje, a odrobina czasu wolnego po tak wyczerpującym dniu również była mi potrzebna. Musiałem po prostu odpocząć nawet pomimo przygniatającej świadomości, że czasu jest coraz mniej.
 Rzuciłem się na łóżko z głośnym westchnieniem, wypychając wydarzenia dzisejszego dnia gdzieś do tyłu głowy. Rozluźniłem powoli wszystkie mięśnie. Chciałem odpocząć chociaż przez chwilę przed grą na fortepianie. Tak też zrobiłem i już parę minut później wstałem. Niechętnie, bo niechętnie, ale wstałem. Podszedłem do wielkiego instrumentu i otworzyłem go. Rozgrzałem się szybko, zagrawszy kilka prostych utworów, po czym przeszedłem do mojego dzisiejszego celu - piosenki Requiem for a dream. Pomyliłem się wiele razy, zanim udało mi się zagrać utwór w całości - nawet mimo tego, że wcześniej nieraz już go ćwiczyłem.
 Po udanych ćwiczeniach zadowolony z siebie odszedłem od instrumentu, po czym niemal poczułem, jak kawałek radości ze mnie uchodzi, zastąpiony przez zmęczenie i świadomość, że mam jeszcze do wypełnienia obowiązki szkolne. Westchnąłem i podszedłem do biurka, gdzie beznamiętnie otworzyłem podręcznik do biologii
i zacząłem robić notatki. Kiedy byłem już pewny, że wiem to, co ważne, wziąłem się za odrabianie lekcji. Tego na szczęście nie było tak dużo.
 Gdy tylko skończyłem, poczułem wielką ulgę. Z uśmiechem błakąjącym się po twarzy odszedłem od biurka i poczłapałem  do łazienki. Po szybkim prysznicu i umyciu zębów ruszyłem prosto do łóżka. Zakopałem się w kołdrze, po czym niemal natychmiast zasnąłem.
 Pierwszą lekcją był angielski, na co akurat nie narzekałem. Lubiłem uczącego nas mężczyznę, w dodatku siedziałem przy oknie z tyłu i, co najważniejsze, sam. Zaraz potem przyszedł wf. Na tę lekcję miałem już dużo mniejsze chęci.
 Wyszedłem z przebieralni jako ostatni. Większość chłopaków była już na sali gimnastycznej. Gdybym wiedział, co zaraz się tam zacznie, zdecydowanie szedłbym dużo wolniej. Kiedy tylko przekroczyłem próg sali, usłyszałem drwiący głos Ricka:
 - Patrzcie, nasz misiaczek przyszedł - prychnął, a ja otworzyłem nieco szerzej oczy. Czy oni już nigdy nie dadzą mi spokoju? Pomyślałem z przestrachem. Poczułem niemiłe ukłucie, gdy nazwał mnie misiaczkiem.
 Postanowiłem zignorować komentarz i ruszyłem nerwowym krokiem w stronę stających pod ścianą ławek. Piłka, która we mnie uderzyła, skutecznie sprawiła, że stanąłem jak wryty. Poczułem przebiegający przez moje ciało dreszcz stresu. Rozległy się śmiechy. Zamknąłem oczy, licząc do pięciu w ojczystym języku, po czym znów ruszyłem do ławek.
 - Przetrwał bombardowanie...! - Usłyszałem drwiący, sztucznie zmartwiony głos Ricka. - Na szczęście jest jeszcze jedna rzecz, która nie pozwoli mu usiąść.
 Z niemiłym zaskoczeniem zdałem sobie sprawę, że chłopak truchta w moją stronę. Co ja mu, saatana, zrobiłem? Co ja zrobiłem komukolwiek z nich?
 Rick wyskoczył przede mnie, zagradzając mi drogę i uniemożliwiając pójście dalej. Wycofsnie się nie wchodziło w grę, z tyłu było ich jeszcze więcej.
 - No co, misiek? Już się z nami nie będziesz bawił? - zasmucił się.
 - Nie nazywaj mnie tak - warknąłem.
 - A to niby dlaczego? - zdziwił się. - Zresztą wiesz, nie obchodzi mnie to - zrobił tu pauzę, po czym kontynuował. - Te okulary to ciekawa sprawa. Założę się, że bez nich jesteś ślepy jak kret.
 Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, chłopak jednym zręcznym ruchem zdjął mi okulary.
 - Voi helvetii - wykrztusiłem, czując, jak mój żołądek robi fikołka. Bez nich nie widziałem prawie nic.
 - Rick - powiedziałem załamującym się głosem. Miałem już tego wszystkiego dość. Śmiechy reszty grupy zabrzmiały głośniej. - Rick, oddaj mi okulary...

Ricku? Co żeś zrobił biednemu kreciątku? 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.