Strony

piątek, 28 grudnia 2018

od Beauregarda cd. Viktorii

 - Chodź, jest już późno. Musimy wracać. - Viktoria podniosła się z ziemi, otrzepując kolana z brudu.
 Chwilę później zrobiła coś, co, jakby się zastanowić, było całkiem nie w jej stylu, mianowicie podała mi rękę. Nie miałem jednak siły ani ochoty się nad tym rozwodzić. Z niejakim wahaniem wyciągnąłem drżącą dłoń w jej stronę, oparłem się na skierowanej do mnie ręce, wzdrygając się trochę od jej chłodu i podciągnąłem na niej, po czym stanąłem na trzęsących się nogach.
 Bezwiednie skierowałem się na tylne siedzenia, które wydawały się być wręcz idealnym miejscem na spędzenie czasu drogi powrotnej do Akademii. Akademii... na myśl o tym miejscu coś ścisnęło mnie w żołądku. Nie wiedziałem jednak, czy to z radości spowodowanej wyobrażeniem samotnego picia herbaty, czy może ze... strachu - strachu przed osobami z klasy, ba, szkoły, które, jak mi się zdawało, czekają tylko na wyśmianie mnie, moich opuchniętych oczu i brudnych od błota spodni.  Jakby nie mieli już tysiąca innych powodów, żeby się ze mnie nabijać. A ja jak idiota właśnie dawałem im kolejny. Zaczynałem żałować moich zwierzeń. Tak, to był zdecydowanie nieprzemyślany ruch. Co ja w sobie w ogóle myślałem? Coś ty sobie myślał, Heath?
 - Idź do przodu, nie gryzę - z moich jakże  dojrzałych rozmyślań wyrwał mnie głos dziewczyny.  Czyli nic z tego. Mogę już sobie tylko pomarzyć o spokoju na tyle.
 Wsiadłem do samochodu, za wszelką cenę próbując opanować płacz, który jak na złość przychodził tym mocniejszą falą, im silniej z nim walczyłem. Co z ciebie za chłopak? Masz siedemnaście lat  i płaczesz praktycznie codziennie - znęcałem się nad sobą. - Nawet ona umie lepiej sobie poradzić! Kątem oka zerknąłem na Viktorię, prowadzącą auto z najbardziej obojętną miną, na jaką było ją w tym momencie stać. W jej oczach najwyraźniej zgromadzone były łzy. Ale ona miała siłę je tam uwięzić. Tymczasem ja, mimo najszczerszych chęci, raz po raz wstrząsany byłem szlochem. Brawo... dzielny chłopiec. Finn byłby... Auć. Dobra, przesadziłem. Ta myśl, to... to nie był dobry pomysł. Zacisnąłem mocniej zęby, mając nadzieję, że nie słyszy mojego płaczu. Nagle w moją stronę wręcz wystrzeliła dłoń dziewczyny trzymająca chusteczki. Czyli słyszała.
 - Siedź na chwilę cicho, chcę prowadzić - burknęła, a ja pospiesznie odebrałem od niej chusteczki  i zacząłem tłumić w sobie płacz, tym razem z większym skutkiem maskując szloch. - Dzięki.
 Podniosłem wzrok, patrząc na znajome pastwiska. Nie ominąłem też budynków, których zarysy malowały się już całkiem blisko. Reszta drogi upłynęła w absolutnej ciszy. Nawet szloch wstrząsający mną co jakiś czas był cichutki, a sam w sobie przypominał bardziej szmer liści na wietrze, niż trzęsienie ziemi.
 - Jesteśmy. Dotaszczysz się do pokoju? - Mimo woli ukradkiem i z niepokojem  spowodowanym  moimi wcześniejszymi myślami rozejrzałem się po parkingu. Dziewczyna, jakby zapominając, że w ogóle zadała pytanie, które było bardziej z grzeczności, niż z jakiegokolwiek zamiaru pomocy, odwróciła się i odeszła. Nie zdziwiło mnie to, powiedziałbym nawet, że  ucieszyło.
 Odetchnąłem z ulgą i niemal rzuciłem się w stronę internatu. W połowie drogi jednak zatrzymałem się. Nie chcę do pokoju, chcę do Arystokraty - przemknęło mi przez głowę, choć było już przecież ciemno. Szedłem do stajni spacerkiem, korzystając z okazji do uspokojenia się. Chłodne, wieczorne powietrze przyjemnie oczyszczało moje płuca. Usiadłem gdzieś z boku, nasycając się ciszą i spokojem. Odpychałem od siebie wydarzenia tego dnia jak najdalej; wiedziałem, że i tak będę o tym dziś myślał jeszcze długo, wolałem więc na razie o tego uciekać. Póki mogłem. Jakże dojrzałe podejście, prawda?
 Wreszcie podniosłem się z jako takim trudem i odwróciłem w kierunku stajni, tam właśnie zwracając swoje kroki. Wyszło na to, że wszedłem do budynku około pół godziny po opuszczeniu samochodu. Lampy rozwieszone pod sufitem rzucały łagodne, żółte światło, dając wrażenie bezpieczeństwa, które faktycznie zagościło tu na dobre. Zawsze tu było. Właściwie tego słowa można było używać jako synonim stajni - przychodziło do głowy jako jedno z pierwszych, kiedy pomyślało się o tym miejscu. Może nie tak dokładnie w postaci słowa, a raczej tego błogiego uczucia, że... to twoje miejsce. Że tu jest dobrze i tu możesz już nie myśleć. Stajnia od zawsze wołała do mnie „Hej, tu nic ci nie grozi"  i właśnie między innymi dlatego kochałem to miejsce.
 Ciszę, oprócz miarowego, rytmicznego przeżuwania siana, przerywało chodzenie jednego z koni po boksie. Nie przejąłem się tym jednak - stara, dobra Jabłonka miała w zwyczaju krążyć sobie późnym wieczorem z nadzieją na dodatkową porcję paszy. Poszedłem po prostu do Arystokraty, uśmiechając się niezauważalnie na myśl o klaczy. Kiedy dotarłem pod właściwe drzwi, uderzyło we mnie jak gromem. To nie Jabłonka chodziła po boksie. To Arystokrata.
 Siwy kręcił się po boksie, co chwila sięgając zębami do boków i kopiąc się po brzuchu. Na ściółce odciśnięte były wielkie  ślady. Tarzał się. Kolka.
 - Saatana! - Momentalnie zbladłem. Zrobiło mi się gorąco, a jednocześnie poczułem, jak lód przebija mi wnętrze.
 Trzęsącymi się rękami wyciągnąłem z kieszeni telefon, który rzecz jasna zdążył mi upaść. Podnosząc go z podłogi, poczułem łzy zbierające się szybko w moich oczach. Zamrugałem i pospiesznie wybrałem numer weterynarza Akademii. Odbierz, odbierz, odbierz...
 - Ilta... - zacząłem z przyzwyczajenia w ojczystym języku, po czym zająknąłem się i poprawiłem na angielski. - Dobry wieczór... Beauregard Passenger... mój koń... - ze zdenerwowania plątałem się niemiłosiernie, jeszcze bardziej niż zwykle. Na widok Arystokraty kładącego się coś ścisnęło mnie w żołądku.
 - Proszę na spokojnie. Jest dziesiąta wieczór, proszę dzwonić do kliniki całodobowej.
 - Nie mam czasu! - wybuchłem zrozpaczony. - On ma kolkę, nie może pan...
 - Proszę mówić. - Niepokój. Tak, to zdanie zdecydowanie przesiąkło niepokojem.
 - Jest rasy shire, ma osiem lat... budynek stajni numer trzy...
 - Będę za... pół godziny. Jak się zachowuje? - pytał.
 - Pokłada się, ogląda na boki, krą-krąży po boksie, kopie w brzuch...
 - Dobra. Będę za pół godziny - powtórzył. - Idź teraz do kogoś, kogokolwiek. Może ci się przydać pomoc.
 Zerwałem się jak oparzony. Biegłem w stronę jedynej znanej mi osoby. Viktorii. Weterynarz podawał mi instrukcje, na które przytakiwałem między jednym oddechem a drugim. „Musisz z nim chodzić. Powoli, ale chodź z nim. Nie pozwól mu się tarzać, możesz pozwolić mu się położyć, tylko niech się nie tarza."
 Dopadłem do drzwi i bezceremonialnie zacząłem uderzać w nie pięścią. Nie miałem czasu na cokolwiek innego, nie pomyślałem nawet o tym, jak ona zareaguje. Po chwili otworzyła mi dziewczyna w szlafroku.
 - Co się dzieje do cholery? - warknęła.
 - Arystokrata... m-ma kolkę... - wykrztusiłem, a weterynarz, zapewne słysząc, że mam już potrzebne „wsparcie", rozłączył się. - Proszę cię... tylko o jedno cię proszę. Mogę ci dać spokój, mogę ci dać cokolwiek, tylko błagam... pomóż mi. Musi być tam ktoś jeszcze... nie poradzę sobie sam.
 Viktoria zmierzyła mnie wzrokiem i ściągnęła brwi. Pokiwała tylko głową, a ja odetchnąłem z ulgą.
 - Upierdolisz mi nowy szlafrok - mruknęła.
 - Lujempi! - wyrzuciłem, pospieszając dziewczynę. Spojrzała na mnie jak na idiotę, ale faktycznie podeszła do drzwi. - Biegniemy. Nie ma czasu.
 I pobiegliśmy. Viktoria z tyłu rzucała przekleństwami, a ja tylko przyspieszałem, czując jak serce niemal wyskakuje mi z piersi. W końcu dotarliśmy. Arystokrata leżał, wyciągając szyję do swoich boków i obracając się trochę. Wpadłem do jego boksu i założyłem mu kantar, do którego przypiąłem bezwiednie uwiąz i pociągnąłem za niego, prosząc wałacha o wstanie. Po chwili chwyciłem po prostu za kantar i, cmokając, pociągnąłem mocniej.
 - Proszę cię. Musisz wstać. Musisz wstać. Nie możesz się poddać, nie możesz mnie zostawić... - zrozpaczony pociągnąłem jeszcze raz. Z entuzjazmem przyjąłem, jak koń z trudem zaczął się podnosić. - Tak, dobrze, jeszcze trochę - wyszeptałem, głaszcząc Siwego po zgrzanej szyi. W końcu wstał. Na drżących nogach wyprowadziłem go z boksu.
 - Leć zapalić światło przed stajnią - poprosiłem Viktorię, która bez słowa poszła w kierunku pstryczka. Chyba się przejęła, chociaż szczerze mówiąc nie zastanawiałem się nad tym.
 Ja zaś wyprowadziłem roztrzęsionego konia z boksu, nieustannie głaszcząc go po szyi. Będzie dobrze, będzie dobrze, będzie dobrze, powtarzałem sobie niemal jak mantrę. Musi być dobrze. Musi.
 Wyszedłem przed stajnie i spojrzałem w na pysk Arystokraty, a żal ścisnął moje serce. On cierpiał. Zacisnąłem mocno zęby i chodziłem z nim, cały czas do niego mówiąc, a Viktoria chyba była cały czas gdzieś obok mnie. To pół godziny czekania na weterynarza trwało wieczność, mimo to kiedy przyjechał czułem się trochę jak wybudzony ze swego rodzaju transu, podczas którego skupiałem się tylko i wyłącznie na kółko  „Chodzić, nie poddawać się, będzie dobrze". Trzymałem Arystokratę, kiedy weterynarz go badał i podawał mu leki. W końcu było po wszystkim, musiałem jeszcze tylko poczekać, aż w boksie Siwego wymienią ściółkę na trociny. Wydawało mi się, że byłem wtedy w swego rodzaju półśnie, ledwo rejestrowałem to, co działo wokół mnie, a polecenia wykonywałem machinalnie. W końcu wprowadziłem konia do boksu. Stanąłem obok niego jakby odrętwiały, ale to, co stało się chwilę później, zadziałało na mnie jak wiadro zimnej wody wylane prosto na głowę. Poczułem, jak Viktoria obejmuje mnie, zamykając mnie w szczelnym uścisku, i zesztywniałem.
 - Tak, to jest ten moment, w którym też mnie przytulasz – mogłem wręcz usłyszeć, jak przewróciła oczami. Jej głos był jakiś zachrypnięty. Co się dzieje co się dzieje czemu ona...
 Milion myśli przeleciało mi naraz przez głowę, a może właśnie ani jedna? Co się... Położyłem drżącą rękę na plecach dziewczyny i wzdrygnąłem się. Dość. Wystarczy. Cofnąłem się i wbiłem rozbiegany wzrok w grzywę Arystokraty. Wszystko mnie przygniotło. Chciałem być sam. Wyjdź. Viktoria coś chyba powiedziała, ale nie słyszałem. Nie słuchałem. Wyjdź proszę cię wyjdź już chcę być sam.
 - Dobrze, że się udało – usłyszałem jeszcze tylko przed tym, jak ciszę przerwał dźwięk przymykanych drzwi.
 Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, co się stało. Zarówno to najświeższe... wydarzenie, jak i te trochę wcześniejsze. Fala wyrzutów sumienia i myśli, w których sam siebie obwiniałem uderzyła równo, mocno i zalała mnie całego na raz. Nawet zareagować nie potrafisz prawidłowo. Usiadłem na ściółce, nie miałem zamiaru ruszać się tej nocy z boksu Arystokraty. Po raz pierwszy od dawna nie płakałem w takiej sytuacji, ale to było dużo gorsze. Wszystkie te emocje burzyły się we mnie. Nie mogłem płakać i to było prawie najgorsze z tego wszystkiego. Mogłem go stracić naprawdę mogłem go stracić
Wreszcie przyszła ulga w postaci płaczu. Koło drugiej w nocy ciszę w stajni bezceremonialnie przerywał mój szloch i po raz pierwszy od  dawna wraz z płaczem odczułem ulgę, a nie wyrzuty do samego siebie.

~parę miesięcy później~

 Założyłem brązowe, przecierające się nieco („nieco” to chyba mało powiedziane, ale co tam) rękawiczki, wcisnąłem czapkę na głowę i poprawiłem kurtkę, po czym wyszedłem z pokoju i ruszyłem w stronę wyjścia z akademiku, uprzednio zamknąwszy drzwi na klucz. Czułem przyjemny dreszczyk nieco dziecinnej ekscytacji, ale jednocześnie odzywała się we mnie swego rodzaju nostalgia, a wszystko to spowodowane zwyczajnym opadem śniegu. Z jednej strony miałem ochotę wyjść i pobawić się w białym puchu niczym dziecko, ale z drugiej budziła się we mnie tęsknota za domem i czasami, w których nie musiałem bawić się sam.
 Wcisnąłem ręce do kieszeni i dalej zamyślony wyszedłem przed akademik. Poczułem piekące zimno na policzku i po raz kolejny przekonałem się, że mimo wszystko powinienem być nieco bardziej zorientowany w tym, co dzieje się dookoła mnie. Wytarłem śnieg z twarzy i szybko znalazłem wzrokiem terrorystę, który zdecydował się zaatakować mnie śnieżnym pociskiem. Viktoria właśnie schylała się, aby zrobić kolejną śnieżkę, a ja postanowiłem zignorować jej jakże dojrzałe zachowanie i ruszyłem przed siebie, jednak kiedy dostałem tym razem w tył głowy, zmrużyłem oczy. A niech jej będzie – pomyślałem. Nie miała pojęcia, z kim zadarła. W końcu wychowałem się w Finlandii, kraju znanym jako kraina lodu.
 Sięgnąłem do śniegu i szybko uformowałem z niego kształtną kulę, którą posłałem w kierunku dziewczyny. Lata praktyki. Dostała prosto w plecy.
 - Chcesz wojny, to ją będziesz miał! – krzyknęła i strzepnęła z siebie śnieg.
 - Oj nawzajem – odparłem, ciszej, niż było to zamierzone, po czym wymierzyłem jej kolejny strzał, tym razem trafiając w ramię.


Viktoria? Bear is back in town :D













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.