Spacer o piątej nad ranem nie był zbyt mądrym pomysłem z mojej strony, ale co poradzić kiedy alkohol się skończy, a ty chcesz koniecznie porozmyślać nad swoim życiem?
No właśnie.
Inną sprawą jest to, że Inka niekoniecznie umie reagować na przywołanie. Nawet na awaryjne słabo reaguje, co doprowadza mnie do jasnej kurwy. Zawsze się martwię, że nie wróci, albo będzie latać po krzakach, lasach i tak dalej i wróci cała połamana.
I tak też było tym razem.
- Inka! Ruda do chujewca! – darłam się zachrypniętym głosem. Nie ma to jak być przeziębionym w połowie czerwca. Chyba tylko ja tak potrafię. – Quawan szukaj.
Gdy tylko komenda została wydana, dalmatyńczyk poderwał się z waruj i pobiegł w las. Bynajmniej takie mam wsparcie.
- Inka, do mnie! Do mnie! – mój krzyk przebił się przez krzyk żurawi lecących nad lasem. Ale oprócz nich nie było żywej duszy. Ja pierdole.
Zrezygnowana siadłam na ziemi uprzednio przywołując do siebie Quawana. Siedzieliśmy w ciszy może z dziesięć minut jak nie więcej, kiedy to z lasku wyszedł facet z psem na rękach. MOIM psem. Co dziwne suka, zamiast wyrywać się żeby jak najszybciej przy mnie być lizała nieznajomego po twarzy.
Nosz zdradziecka szuja.
- Czyżby krasnal zgubił pomocnika? – zapytał stając w pewnej odległości ode mnie. Prychnęłam cicho pod nosem zakładając ramiona na piersi.
- Quawan, cisza – upomniałam psa, który zaczął lekko powarkiwać. Zapewne przez to, że chłopak miał na sobie kaptur, a pies był przyzwyczajony, że kaptur na zacnej główce faceta w ciemnej uliczce w Wenecji zwiastuje kłopoty. No ciekawe dlaczego.
- Tak w ogóle jestem Boonie – z grzeczności (takiej w ciul) wyciągnęłam do niego rękę uprzednio upewniając się, że dalmatyńczyk nie odgryzie mu głowy. Kaganiec jednak się do czegoś przydaje.
- No niestety, nie mam ci jak podać ręki, bo trzymam psa, jakbyś nie zauważyła – chytry uśmiech wstąpił na jego twarz. Odstawił Inkę na ziemię, a ta ze skruchą w oczach usiadła przed moimi nogami. Pomachała nieśmiało ogonem, a kiedy kiwnęłam głową poszła płaszczyć się przed Quawanem. Ładne mi przeprosiny.
- W takim razie do zobaczenia, wróć jak wrócą ci dobre maniery – odparłam z przesłodzonym uśmiechem. – Quawan, Inka. Idziemy.
Zadowolona z siebie odwróciłam się na pięcie i ruszyłam w stronę Akademii. Nie ma to jak odegrać się na takim dupku.
**
Powolny najazd, lot i lądowanie. Wszystko pięknie i sprawnie, jakby fakt, że zanim pokonaliśmy stacjonatę, to wyłamał mi ją cztery razy. Ale to szczegół, szczególik.
- Dobry koń – pochwaliłam go klepiąc jego masywną szyję. Ładnie przegalopował tylko jedno kółko, bo zaraz po tym zarżał donośnie i stracił zganaszowanie. Zaszczycił mnie pięknymi barankami i innymi szajbami. Super.
Szybko skorygowałam go dosiadem i wodzami, po czym przeszłam do lekkiego kłusa. Przetrzymałam go w jako takim ustawieniu kilka kółek, a potem odpuściłam mu wodzę tak, żeby mógł wyciągnąć pysk prawie do ziemi.
- Znowu ty? Miałem nadzieję, że już więcej cię nie zobaczę – ostentacyjne prychnięcie od płotu rozproszyło moją uwagę na tyle, że Ghost zwalił mnie na ziemię mocnym baranem. Na szczęście nie puściłam wodzy, bo inaczej przeskoczyłby płot i spierdolił. Szkoda tylko, że brak rękawiczek skutkował przepaleniem ręki poprzez przeciągnięcie mnie kilka metrów po piachu.
- Ja pierdole, przyjebany jakiś jesteś? – syknęłam wstając i otrzepując się z jasnych drobinek.
- Nie, wstawaj – warknął wyciągając do mnie rękę, a ja poważnie zaczęłam się zastanawiać czy go nie zajebać.
>Ethan? Nie zjebałam, prawda?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.