Dyrektorka mówiła? Myślałam, ze tutaj dość często dochodzą nowi uczniowie, więc nie będę niczym wyróżniać się w tłumie noobów, którzy nie rozróżniają stajni prywatnej od szkolnej.
- Miło poznać.
Powoli zaczynałam się męczyć tym natłokiem słów, który nie do końca współgrał z moją naturą. Ale byłam już tak zmieszana i jeszcze te drzwi... Usposobienie i natura mogły się cmoknąć.
Przez chwilę nastała cisza. Poczułam się skrępowana, co, jak zawsze, poskutkowało poczerwienieniem się mojej piegowatej twarzy.
W końcu dotarło do mnie, że, no hej, miałaś coś zwiedzać, więc odwróciłam się na pięcie i zaczęłam odchodzić. Dziewczyna obudziła się z otępienia i zapytała głośnym tonem:
- A ty jak masz na imię?
- Ana - odparłam, patrząc na nastolatkę przez ramię, po czym wznowiłam swój spacer po terenie akademii.
W akademiku raczej nie było nic ciekawego, oprócz pokoi innych uczniów, do których nie miałam zamiaru się włamywać, więc wybiegłam z budynku, mijając po drodze kilka osób, które nie zwróciły na mnie większej uwagi. Wszyscy się gdzieś śpieszyli, co doprowadziło mnie do wniosku, że zapewne niedługo zaczynają się jakieś zajęcia. Bardzo cieszyłam się, że mam dzisiaj wolne od wszelakich lekcji.
Szłam po szarej kostce, małe kamyczki chrzęściły pod moimi sandałami. Przez zazielenione gałęzie majestatycznych drzew przechodziły promienie słoneczne, tworząc małe iskierki tańczące na metolowych przedmiotach dookoła.
Zapatrzona w otaczające mnie tereny, w ostatniej chwili zauważyłam swoją mamę z Matem. Najwidoczniej załatwili już wszystkie sprawy związane z moim pobytem tutaj i postanowili się ulotnić z biura. W sumie, nie dziwiłam się im.
- O, Ana, właśnie ciebie szukaliśmy. Cała papierkowa robota skończona. Pomóc ci w czymś? - zapytała moja rodzicielka, gdy zbliżyłam się do nich.
- Nie, dzięki. Rozpakowałam się, pies zamknięty w transporterze z porcją karmy, woda sprawdzona, wszystko na miejscu - wyliczyłam, aby uniknąć zasypania stertą niepotrzebnych pytań.
- A pokój ci się podoba? Na pewno możesz się przeprowadzić, jeśli poprosimy zarząd - moja matka chyba czuła się zobowiązana do dopytywania się o głupie szczegóły.
- Jest idealny - zapewniłam ją.
- Dobrze, zatem chyba możemy już iść. Kochanie? - tym razem odezwał się mój ojczym.
- Ależ oczywiście - matka uśmiechnęła się promiennie, biorąc męża pod rękę - An, zadzwonię do ciebie, kiedy Jelly będzie już tu jechać.
- Nie! Najpierw zadzwonisz, że bezpiecznie dopłynęła, a potem, że jest już blisko - poprawiłam ją.
- Niech i tak będzie - prychnęła, już totalnie mnie olewając i szczebiocząc coś z Matem.
Westchnęłam, przyglądając się tej szczęśliwej parze. Ogarnęło mnie przeczucie, że jestem jedyną dziewczyną w moim wieku, która nigdy w życiu nie miała chłopaka. Odepchnęłam jednak tę myśli i poszłam w kierunku pierwszej lepszej stajni - od czegoś trzeba było rozpocząć zwiedzanie. Wnętrze było w dużej części zbudowane z drewna, podłoga kamienna. Boksy zbudowane były z drewnianego dołu oraz metalowych prętów u góry. Drzwi były przesuwane, niektóre zabezpieczane na karabińczyk. Przyglądałam się kolejnym tabliczkom, na których widniały imiona, a brak nazwiska właściciela sugerował, że trafiła do wierzchowców należących do akademii.
Każdego konia wołałam, aby przyjrzeć się ich mordkom i pogłaskać po chrapach, oczywiście, jeżeli na to by mi pozwoliły. Co oporniejsze ignorowałam, tak samo, jak one mnie. Czy ja mam błagać o to, żeby dały się pogłaskać? Zatrzymałam się na dłużej przy boksie klaczy rasy wielkopolskiej o imieniu Iskra, a przynajmniej tak poinformował mnie napis na jej drzwiach. Bardzo ucieszyłam się z widoku konia polskiej rasy, w dodatku tak przytulnego i potulnego jak baranek.
Włączyłam na chwilę swój smartfon. Z przerażeniem odkryłam, że jest już 8:23. Miałam zamiar pozwiedzać wszystkie budynki, aby w miarę ogarniać, gdzie mam się jutro śpieszyć. W myślach zanotowałam sobie, że mam wytrzasnąć skądś plan lekcji, ze świadomością, że i tak zapomnę o tym, jak z resztą o wszystkim.
W pośpiechu wyszłam ze stajni. Stanęłam na zewnątrz, zastanawiając się, gdzie mam teraz iść. Zdecydowałam, że najlepszą propozycją było skierowanie się do stajni koni prywatnych. Budynek różnił się od tego, w który odwiedziłam poprzednio - był bardzo wysoki, a metalowa część drzwi do boku została wygięta w łuk.
Znowu wróciłam do przeglądania napisów, które w niektórych przypadkach były jedyną wskazówką, jak wygląda dany koń. Części koni nie było, obstawiałam, że brały udział w lekcjach, czy coś takiego. Zatrzymałam się przed boksem, który oznajmiał, że mieszkaniec należy do Demi Adams. Demi nie było zbyt popularnym imieniem, więc byłam prawie w stu procentach pewna, iż karus, przed którym stałam, należał do ofiary moich drzwi. Koń przyglądał mi się czarnymi oczami, lecz, kiedy wyciągnęłam rękę w stronę jego częściowo białego pyska, cofną się.
- Nie lubimy nowych, co? A może twoja właścicielka zdążała już na mnie naskarżyć? Przyrzekam, to nie moja wina, to te drzwi - zaśmiałam się cicho, wypatrując reakcji. IzeIektor, bo tak się nazywał, nastawił uszy pod takim kątem, jakby słuchał mnie uważnie.
- Kto mieszka koło ciebie? - zapytałam, przechodząc o kilka kroków w prawo.
- Jelly - przeczytałam, przeciągając ostatnią literę - Wiesz, to moja klacz. Płynie teraz statkiem, ale za kilka dni powinna już przybyć. Mam taką nadzieję.
Moje oczy zrobiły się trochę wilgotne na myśl, że moja biedna przyjaciółka jest sama, gdzieś na oceanie, zapewne śmiertelnie przerażona. Dlaczego musiałam wybrać szkółkę w stanach? W Anglii, Polsce, to czemu nie, dość blisko, nie stresowałabym jej i siebie. Ja jednak zawsze jestem głupio uparta.
Zapewne rozpłakałabym się na dobre, gdybym nie usłyszała dziewczęcego głosu.
Demi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.