- Um... R-rick? Wszystko dobrze? - zapytałem cicho. Coś było nie tak... przeze mnie.
Szybko otarł oczy.
- Oczywiście że tak. Co miałoby się dziać... Powinienem się zbierać.
Wstał i szybko zebrał się do wyjścia.
- Przyjdź jutro do szkoły - rzucił na odchodne.
- A-ale... - zacząłem, już chcąc protestować.
- Obiecuję, nie stanie się ci się krzywda. - Nie pozwolił mi skończyć. Spuściłem wzrok i uśmiechnąłem się z niedowierzaniem.
- Dzięki... - szepnąłem, bojąc się, że nie usłyszy.
- Nie masz za co. To moja wina, teraz muszę tylko naprawić swoje błędy.
Wyszedł i zostawił mnie samego z własnymi myślami.
Obudziłem się jakieś dwadzieścia minut przed dzwonkiem budzika i na myśl o tym, że dzisiaj czeka mnie pójście do szkoły, poczułem po prostu zrezygnowanie. Ochota na zostanie w łóżku rosła z każdą sekundą, ale przypomniałem sobie, że Rick mnie o to prosił... nie mogłem go zawieść. Z głośnym westchnięciem i narastającym niepokojem podniosłem się i skierowałem do łazienki, w obawie, że jeśli zostałbym w łóżku choć minutę dłużej, wstanie stałoby się misją niemal nie do osiągnięcia. Dotarłem przed lustro i obrzuciłem krytycznym wzrokiem swoje włosy, które sterczały we wszystkie możliwe kierunki. Po chwili walki z tym nieposłusznym sianem na głowie doprowadziłem je do jako takiego porządku.
Do szkoły wszedłem jakieś pięć minut przed dzwonkiem (naprawdę mnie to bolało, gdyż z reguły jestem dużo za wcześnie, jednak tym razem wymyśliłem, że im mniej czasu spędzę w szkole, tym mniej czasu ktokolwiek będzie miał na ewentualne wyrażenie swojego niezadowolenia w stosunku do mojej osoby) i przysięgam - nigdy wcześniej tak się nie stresowałem pobytem w tym miejscu. Lekcje minęły mi właściwie na usilnych próbach wyhodowania dodatkowych par oczu na karku i po bokach głowy (tym razem nie pogardziłbym takimi bez wady wzroku), a przerwy na unikaniu Ricka. Pomyślałem, że tak będzie lepiej. Pewnie potrzebował czasu i w ogóle, a poza tym najzwyczajniej nie chciałem się narzucać. Już dość mu narobiłem problemów. Tuż po lekcjach mój plan "Cały dzień bez Ricka" legł w gruzach i to przez nikogo innego niż osobnika, którego z powodzeniem unikałem przez jakieś siedem godzin.
- Hej - powiedział wspomniany wcześniej chłopak i uśmiechnął się. Był chyba zmęczony.
Mimo stresu towarzyszącego całemu dniu poczułem się dość miło, że chciał do mnie podejść, nawet jeśli nie rozumiałem jego powodu. Zaraz potem jednak przypomniałem sobie o niebezpieczeństwie, które mogło na mnie czyhać w każdym kącie, i jedynie mruknąłem coś w odpowiedzi, rozglądając się ukradkiem i żałując, że nie udało mi się wyhodować dodatkowych par oczu.
- Hej, nic ci nie grozi póki tu jestem - znowu się uśmiechnął, a ja poczułem, że tracę resztki jakiejkolwiek pewności siebie. Przecież nie będzie go cały czas, co jeśli...
- Ale co jeśli... pójdziesz gdzieś i oni... - wyjąkałem.
- Nie zostawię cię z tym samego, jasne?
Poczułem jego rękę na swoich włosach i przez chwilę oblał mnie zimny pot. Przez moment przypominał mi kogoś. Ten gest...
- Zresztą od dzisiaj będziesz miał spokój, zaufaj mi - zapewnił. W tym momencie zaczęła się do nas zbliżać grupka. Tamta grupka. Tym razem naprawdę oblał mnie zimny pot; spiąłem się, gotowy do ewentualnej ucieczki. - Lepiej żebyś na to nie patrzył. Idź do domu.
- Ale... czy ty... - zaprotestowałem z wahaniem.
- Po prostu idź - polecił. Schowałem ręce do kieszeni i odszedłem w pośpiechu, a kiedy dotarłem do pokoju, poczułem ulgę, którą szybko zastąpiły wątpliwości co do pomysłu Ricka i obawy o jego zdrowie.
Wszedłem do pokoju i nerwowo pokierowałem się do kuchni, gdzie sięgnąłem do herbacianej szafki i wyjąłem saszetkę mojego ulubionego rodzaju, po czym zagotowałem wodę. Myślami dalej byłem w szkole - nie mogłem przestać zastanawiać się nad słowami Ricka. "Lepiej żebyś na to nie patrzył"? Co on miał zamiar zrobić? I co robił właśnie teraz? Poczułem obezwładniającą bezsilność, a potem frustrację. Nie było niczego, co byłbym w stanie zrobić. Miałem dość bycia poza kontrolą.
Wziąłem łyk herbaty i czułem, jak ciepło rozprzestrzenia się po moim ciele równie szybko, jak stres i wątpliwości. Dziwne uczucie - jakby napój usiłował zwalczyć zły humor. Cóż, nie tym razem.
W pokoju rozległo się pukanie do drzwi. Od razu oblał mnie zimny pot, a w głowie zaczęły się tworzyć najczerniejsze scenariusze. Po chwili jednak przypomniałem sobie o istnieniu Ricka. Może to był on? Na drżących nogach podszedłem do drzwi. Otworzyłem.
- R-rick? - wyjąkałem i poczułem ulgę. Chyba. To znaczy przynajmniej nie byli to inni.
- Nie zdążyli ci nic zrobić? Wszystko w porządku? - Trochę zaskoczyła mnie fala pytań, które zadał. Chociaż to było miłe z jego strony.
- T-tak... Wszystko ze mną dobrze... - unikałem jego wzroku, sam nie do końca wiem dlaczego. - Ale co ty tu...?
- A tak jakoś. - Machnął ręką, która miała jakiś nienaturalnie czerwony kolor. - Trochę się martwiłem... - dodał.
Martwił się. O mnie? Naprawdę?
Spojrzałem na jego dłoń i otworzyłem szerzej oczy. Była rozcięta.
- Co ci się...
- A... i przyszedłem do ciebie po opłatę medyczną, musisz mi się odwdzięczyć za ostatnio - zażartował, zadowolony z siebie.
Spojrzałem w górę na jego twarz i zobaczyłem rozciętą wargę. Otworzyłem szerzej drzwi.
- Wchodź - kazałem cicho i zignorowałem jakąś prawdopodobnie ironiczną uwagę chłopaka.
Szybkim krokiem poszedłem do łazienki i po chwili wahania wyciągnąłem całą apteczkę. Starając się zachować chociaż względny spokój wróciłem do salonu, gdzie Rick siedział już na fotelu, jak gdyby nigdy nic oglądając mieszkanie. Jeszcze raz obrzuciłem go oceniającym szkody wzrokiem, usiłując ukryć przerażenie. Naprawdę bardzo starałem się zachować spokój, ale nigdy nie byłem jeszcze w takiej sytuacji i szczerze mówiąc bałem się, że tylko pogorszę sprawę.
- Dobra, spokojnie, po kolei - powiedziałem do siebie i po raz kolejny zilustrowałem Ricka wzrokiem.
- Ale ty zdajesz sobie sprawę, że ja nie umieram, nie? - zażartował.
- Eee... daj rękę - powiedziałem po odkręceniu butelki z wodą utlenioną.
Chłopak wzruszył ramionami i podał mi dłoń, którą przytrzymałem drżącą ręką.
- Okej, teraz...
- Zaboli, wiem - dokończył za mnie.
Wziąłem głęboki wdech i polałem wodę utlenioną na ranę chłopaka. Skrzywił się, chociaż szybko to ukrył, więc udałem, że nic nie zauważyłem. Z drugiej strony nie umarłby od okazania bólu, to ludzka rzecz...
Ostrożnie wytarłem spienioną wodę utlenioną z rozciętej dłoni chłopaka i ponowiłem proces. Rana była dość głęboka.
- Aaa! Umieram! - wrzasnął Rick, a ja podskoczyłem i upuściłem wodę utlenioną.
- Boże, przepraszam! - wykrztusiłem, ale chłopak tylko się zaśmiał. No tak. Uspokoiłem się i pokręciłem lekko głową.
- Dobra, eee, teraz... czas na plaster - zdecydowałem i zacząłem grzebać w apteczce w poszukiwaniu opatrunku. Rick wpatrywał się we mnie z nieskrywabym rozbawieniem.
Wyjąłem z apteczki paczkę plastrów i już wewnętrznie szykowałem się na protest.
- Mam takie - oświadczyłem zdenerwowany całą sytuacją i pokazałem chłopakowi pudełko.
- Chyba oszalałeś - parsknął Rick. - Nie będę chodził z Kubusiem Puchatkiem na ręku.
- Ale... zakażenie - usiłowałem bronić swojej pozycji.
- Nic z tego - pokręcił głową.
Zniecierpliwiłem się trochę.
- Nie mam innych. Musisz przecierpieć, przykro mi - przekonywałem go.
- Nie ma mowy, nie będę chodził z jakąś bajką na ręku jak dzieciak!
- Bardziej jak dziecko zachowujesz się teraz - wyparowałem, zanim zdążyłem pomyśleć, i natychmiast zakryłem usta dłońmi. - Przepraszam, ja nie chciałem... naprawdę nie... przepraszam - wykrztusiłem.
Rick tylko pokiwał głową, unosząc brwi w nieodgadnionym przeze mnie geście.
- Dawaj te plastry. - Bitwa została wygrana.
Drżącymi rękami nakleiłem plaster na dłoń Ricka, po czym przemyłem i opatrzyłem mu brew. Po wszystkim odetchnąłem z ulgą i usiadłem na łóżku. Jedna rzecz nie dawała mi spokoju.
-Więc... co ci się stało?
Riiick?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.